Postanowiliśmy z Kamilem ze strony 7 zdjęć z Gdańska. po raz trzeci udać się na wakacyjną wycieczkę, samozwańczo nazwaną „Spacerem blogerów”. Jak wskazuje nazwa jego bloga, w tej przestrzeni Kamil porusza tematykę niezwykłego miasta, w jakim jest dane mieszkać nam obojgu. Po raz pierwszy wędrowaliśmy przez siedem godzin (ponownie, jakże adekwatnie do nazwy jego bloga!) od Chełmu do Zaspy, o czym możecie przeczytać tutaj. Co jest wynikiem doprawdy fantastycznym, biorąc pod uwagę fakt, że spotkaliśmy się wtedy po raz pierwszy w życiu 😉 W kolejnym roku już jeden dzień nie wystarczył, bo postanowiliśmy pokazać sobie nasze ulubione dzielnice i były one rozsiane po całym Gdańsku. Dlatego też powstały z tego aż trzy wpisy (przeczytaj: pierwszy, drugi i trzeci).
W tym roku postanowiliśmy ruszyć przed siebie po raz trzeci. Gdy szukaliśmy myśli przewodniej, nie wychodziła mi z głowy liczba trzy. Ale czego mamy w Gdańsku tak mało, przy całym jego bogactwie? Pobawiłam się nieco bardziej słowotwórczo i wpadłam na pomysł, abyśmy odwiedzili TRÓJmiejski Park Krajobrazowy. Kamil przyjął tę ideę z aprobatą. Znał tę przestrzeń lepiej niż ja, ale że lubię być przygotowana do wycieczki, zakupiłam mapę i książkę „Wędrówki po Trójmiejskim Parku Krajobrazowym”, proponując trasę numer 10, zlokalizowaną w 100% w obrębie Gdańska. Choć od razu pragnę zastrzec, że szliśmy tylko według mapy, nie sugerując się opisem wycieczki.

I tak 31 sierpnia 2019 roku (jak zorientowałam się później, dokładnie w Dzień Blogów!) spotkaliśmy się na pętli tramwajowej w Oliwie, by następnie pokonać około 13-14 km wyznaczonym szlakiem. Zajęło nam to ciut ponad 4 godziny, w książce szacowano 3-4 godziny, ale warto wziąć pod uwagę, że właściwa wędrówka zaczynała się dopiero za ulicą Kwietną. Wówczas też wyciągnęłam aparat i zaczęłam uwieczniać pierwsze widoki. Na pierwszy ogień poszedł Staw Młyński, który nie traci uroku niezależnie od pory roku, ale przy słonecznej pogodzie, pośród zieleni, był dla mnie szczególnie piękny. W pewnym momencie moją uwagę przykuła łabędzia rodzina. Dorosły ptak rozpościerał skrzydła na brzegu, powoli wycofując się do wody. Okazało się, że jakiś szczeniak podbiegł do niego, radośnie merdając ogonem, jednak łabędź postanowił bronić swojej rodziny.

Co do samej wyprawy, rozpoczynała się od zejścia ze Spacerowej. Poczułam się zaskoczona już przy wejściu w Kościerską. Choć niespełna dwa tygodnie wcześniej odkryłam tę część niebieskiego szlaku, tym razem pokonywałam ją jakby wstecz i szybko zorientowałam się, że nie wszystko dostrzegałam. Niesamowite wrażenie zrobiła na mnie brama „Nec temere, nec timide”, a Kamil żartował, że wszyscy o niej wiedzą oprócz mnie. To jak, wiedzieliście? 😉

Dłuższy kawałek szliśmy i po prostu rozmawialiśmy. Skręciliśmy zgodnie z tabliczką w lewo ku Kuźni Wodnej. Kamil w głębi jednej z posesji dopatrzył się koni, których ja bym pewnie nawet nie zauważyła. Dlatego wskazał mi, gdzie patrzeć i dodał, że „machają ogonami”. Coś w tym jest, że czasem łatwiej dostrzec ruch niż coś statycznego.

A sama kuźnia? Pochodzi ona z XVI wieku. Stanowi zabytek i należy do Muzeum Gdańska jako jeden z jego oddziałów. Aczkolwiek na stronie instytucji widnieje informacja, że oddział jest „w organizacji”. Mam nadzieję, że uda mi się go kiedyś odwiedzić (od tamtego czasu odwiedziłam – sprawdź!), bo byłam już we wszystkich pozostałych, a w niektórych nawet kilkukrotnie 🙂


Dalej ruszyliśmy ulicą Bytowską, obserwując śnieguliczkę rosnącą wzdłuż chodnika. Skręciliśmy w prawo, w stronę Dworu Oliwskiego. Przeszliśmy przy ogródkach działkowych i przystanęliśmy nad zbiornikiem retencyjnym Bytowska 4, wsłuchując się przy tym w szum wody. Wspomniane niecałe dwa tygodnie wcześniej skręcałam na Drogę Marnych Mostów, tym razem podążyliśmy Młyńską Drogą. Zwracałam tu uwagę m.in. na roślinność. Nawłoć kojarzyłam z terenówek na studiach, natomiast niecierpek himalajski zachwycił mnie swoimi różowymi kwiatami po raz pierwszy, ale to gatunek inwazyjny! Krótka droga w lewo prowadziła na mostek pomiędzy kolejnym odcinkiem Potoku Oliwskiego a kolejnym stawem.


Po tym krótkim przystanku ruszyliśmy dalej główną ścieżką i po pewnym czasie pojawiły się oznaczenia szlaku jako czarny. Gdy znaleźliśmy się w okolicy Rybakówki, poznałam i ten obszar z krótkiej wizyty z przyjaciółką, choć dotarłyśmy tu inną drogą. Pomimo poważnego komunikatu o zagrożeniu kleszczami, na sam widok namalowanego kleszcza trudno było się nie uśmiechnąć. Uzębiony, z oczami osadzonymi niczym na pysku krokodyla, jako biolog miałam szczególny ubaw. Kamil szybko sobie zresztą przypomniał, że wędruje z biolożką. Tam gdzie on obserwował w skali makro, tam ja wodziłam wzrokiem za ważką albo schylałam się, by popatrzeć na chrząszcze 😉


Idąc dalej czarnym szlakiem, natrafiliśmy na szlaban dla aut, ale jako piesi swobodnie mogliśmy przejść po jednej jego stronie wytyczonym zakolem. I oto kawałek dalej na moment obydwoje zafascynowaliśmy się motylem. Rusałka admirał pozowała dumnie, co chwilę rozkładając skrzydła, jednak aż do momentu, gdy poprosiłam swojego kompana, by „zrobił mi zdjęcie, jak ja robię zdjęcie” 😉 W ostatnim momencie motyl odfrunął, nic sobie nie robiąc z naszych planów.


Choć ścieżka skręcała w lewo niemal pod kątem prostym, Kamil zasugerował mi skręt w prawo. Niepozorna dróżka poprzez krzewy za moment odsłoniła się w pełnej krasie i oto moim oczom ukazał się potoczek z wbitymi potężnymi palami. Zastanowiło mnie, czy jestem w stanie na nie wejść i gdy w odpowiedzi usłyszałam „dlaczego nie?”, weszłam na pierwszą ich parę. Kamil oczywiście spodziewał się, że skończy się to sesją zdjęciową, bo jak już wspomniałam, znamy się nie od wczoraj 😉

Następnie wróciliśmy na szlak. Droga rozwidlała się, a przewodnik sugerował, aby najpierw podejść w górę w lewo, a następnie zawrócić i od tego skrzyżowania iść tym razem prawą odnogą. Zatem na początek ruszyliśmy Kleszą Drogą. Spodziewaliśmy się chyba, że znajdziemy tam punkt widokowy, ale za to miejsce akurat wpasowało się w tematy terrarystyczne, bo dotarliśmy do… Doliny Wężów. Nazwaliśmy też lokalną kałużę dziwnej barwy „bagnem wężów” 😉 A schodząc ponownie na dół, zmieniliśmy temat z gadziego na płazi, bo właśnie mały płaz skradł naszą uwagę na dłuższą chwilę 🙂


Druga ze ścieżek wiodących od rozwidlenia nosiła miano Drogi Matarniańskiej. Właściwie już po pokonaniu kilkunastu metrów dotarliśmy do nietypowego drogowskazu w formie kamiennego słupa i w tym miejscu odbiliśmy w prawo. Szliśmy tak dłuższą chwilę Drogą Węglową, zagadaliśmy się totalnie, bo prosta ścieżka temu sprzyjała, aż tu nagle zobaczyliśmy kolejny drogowskaz. Wiedzieliśmy, że musimy tu odbić w lewo, ale cóż to, ominęliśmy Diabelski Kamień? Nie wiedząc, jak to możliwe, bo głaz musiał być naprawdę ogromny, a jednocześnie widząc, jakoby znajdował się 300 metrów wcześniej, postanowiliśmy się jednak cofnąć.



Diabelski Kamień mieścił się na górce, więc pokonaliśmy to dość strome wzniesienie. Ale było warto, bo głaz miał ciekawy kształt i naprawdę spore gabaryty. Dodatkowo słyszałam o nim na kursie, więc tym fajniej było zobaczyć go na żywo. Oczywiście i tu skusiliśmy się (tym razem oboje) na sesję zdjęciową. Zejście z górki [na pazurki :D] dało nam sporo frajdy. Zadowoleni ze znaleziska po raz drugi podeszliśmy do drogowskazu.

Weszliśmy tym razem na żółty szlak, który na pewnym etapie miał biec tak, jakby nieomal zawracał. Nim jednak znaleźliśmy się w oczekiwanym miejscu, Kamil zobaczył w górze prześwit między drzewami. Westchnął nad widokami, jakie musiały się rozpościerać na pagórku. Wspięliśmy się zatem i tam, choć było nieco trudniej niż poprzednio – większość naszej drogi była pokryta wyschłymi gałęziami. Na górze miało się jednak niesamowite poczucie wolności.


W ten sposób odkryliśmy też położoną nieco niżej, z innej strony pagórka, ambonę widokową. Była maleńka, mieściła się tam jedna osoba. Kamil wszedł pierwszy i zauważył, że konstrukcja miejscami się chybotała, ale przy spokojnym wejściu i zejściu nie stanowiła zagrożenia. Zrobiłam mu parę fajnych zdjęć, gdy stał na górze i poprosiłam o to samo. Wymieniliśmy się zatem rolami i gdy ja się wspinałam, dopatrzyłam się wbitej w drewno… pinezki. Obejrzałam drzewa wokół i gdzieś w głębi serca uznałam, że ciekawsza była sama ambona, ale zastanowiło mnie jednak, w jakim celu ustawiono ją akurat tam. Tymczasem ja ustawiałam się do zdjęć i śmieszkowałam.

Gdy zeszłam na dół, ruszyliśmy dalej. Znaleźliśmy jak się wydawało „nawrotkę” naszego szlaku i dotarliśmy do kolejnego rozwidlenia. Poszliśmy jednak trochę za daleko. Najbardziej ubita trasa kierowała nas dalej szlakiem żółtym, który ewidentnie prowadził zbyt blisko obwodnicy. Dźwięk aut był już bardzo bliski naszych uszu. Zamiast skręcić w ów żółty szlak, weszliśmy na łąkę i próbowaliśmy odnieść drobne ścieżki widoczne na mapie do tych realnych. Poszliśmy najpierw w lewo. Po chwili drogi znów się rozdzielały, a my szliśmy tą jak najbardziej widoczną, która wydawałoby się, że będzie wiodła cały czas prosto. Szybko okazała się jednak łukowata i wiedzieliśmy już, że wyjdziemy w innym miejscu pożądanej drogi niż sądziliśmy.


Ta część trasy pokazała mi, że przy tylu nieoznaczonych ścieżkach, samotny spacer po Trójmiejskim Parku Krajobrazowym nie dałby mi tyle radości, bo jednak zastanawiałabym się, czy idę prawidłowo. Była to dla mnie duża lekcja pokory. Dodatkowo pokazała mi, że w zupełnie nieznany sobie, niekoniecznie miejski teren, najlepiej wybrać się z kimś, komu naprawdę ufamy. Wówczas człowiek czuje się silniejszy, a w „niepojedynkę” łatwiej pokonać chwile zwątpienia i znaleźć racjonalne rozwiązanie.

Ostatecznie trafiliśmy na skrzyżowanie Drogi Węglowej i Matarniańskiej Drogi, na którym już byliśmy tego dnia wcześniej. Tym razem kontynuowaliśmy przemarsz tą drugą ścieżką, choć właściwie pokrywał ją asfalt czy coś w tym rodzaju. Wkrótce połączyła się znów ze szlakiem żółtym, a niedługo potem wyszliśmy w okolicy Złotej Karczmy, skąd każde z nas złapało odpowiedni autobus.


To spotkanie pokazało nam, że spacer może być nie tylko odkrywczy, ale i pozwala zacieśniać więzi społeczne. Tego dnia do przegadania czekało całkiem sporo tematów. Oboje mieliśmy o czym opowiadać i znając moją tendencję do snucia wielowątkowych historii, Kamil z lekka powątpiewał, czy zdążymy rozpracować wszystkie tematy. O dziwo się udało, a nawet wdarło się kilka dygresji. Spotkanie było owocne choćby pod tym względem, ale oczywiście to nie wszystko. Zebraliśmy bogaty materiał zdjęciowy, który natchnął nas tak, że obydwoje zabraliśmy się do pisania właściwie niemal po powrocie do domów. Efekt mojego stukania w klawisze właśnie za Wami, a co naskrobał Kamil, przeczytacie tutaj. Mam nadzieję, że kolejny spacer blogerów będzie dla nas równie inspirujący, a dla Was ciekawy w odbiorze 🙂
Akurat w większości jest to mi dobrze znana trasa z Sopotu na Matarnię. Często służyła np. w drodze do Parku Handlowego Matarnia; zdarzało mi się wykorzystywać też spotykane przez Was szlaki (Trójmiejski i Wzgórz Szymbarskich) jako rowerzyście, choć tylko ich fragmenty są najkrótszą drogą – „przegrywają” z drogami asfaltowymi. W tym roku po raz pierwszy wjechałem do Doliny Radości z przyczepą i dronem (sesja po uchwyceniu na Karwieńskiej autonomicznego busa we wrześniu). 😎
Natomiast Twój wpis zbiegł się w czasie z moimi planami „uczczenia” niedzieli handlowej właśnie na Matarni, gdzie Media Markt zorganizował w ten weekend giełdę winyli. Można się domyśleć, czyich płyt będę jutro szukał – jak dotąd się to nie udało nawet na Jarmarku św. Dominika. 😁
Zatem powodzenia w poszukiwaniach 🙂
A dziękuję. 🙂 Za to na początku zapomniałem dodać, że z trasy znam ten herb na bramie. 👌
Dlatego wciąż mnie ciągnie do wędrowania – nie da się zauważyć wszystkiego naraz i za każdym razem można coś odkryć 🙂
A czy minęliście prastary, gruby pień drzewa przegryziony przez bobry(są ślady zębów) jeszcze chyba w XIX w?
Bardzo ciekawe pytanie! Powiem szczerze, że nie znam jego dokładnej lokalizacji, więc być może minęliśmy, ale nieświadomie… Teraz zajrzałam do książki. W przewodniku wspominają o nim i piszą, że bobry sprowadzono w 1948 r., ale lokalizację z opisu da się tylko orientacyjnie wywnioskować.