Choć w miarę na bieżąco obserwowaliśmy, co to drugie publikuje w sieci (obydwoje mieliśmy od dawna swoje strony na Facebooku, a Kamil także pisał bloga, aczkolwiek w tamtym czasie już pracowałam nad swoim), to na żywo nie widzieliśmy się ładnych parę miesięcy. Rok wcześniej spotkaliśmy się po raz pierwszy, wprowadzając w życie coś, co (stosując skrót myślowy) szumnie nazwałam Spacerem blogerów.
Tym razem idea była inna. Wybraliśmy nasze ulubione dzielnice miasta. Robiąc ukłon w stronę Kamila, odnosząc się do nazwy jego strony, zasugerowałam wybór siedmiu. Zauważyliśmy, że kilka z nich lubimy obydwoje. Po dłuższym zastanowieniu uznaliśmy, że najlogiczniej będzie wybrać trzy wspólne dzielnice, a dodatkowo aby każde z nas dodało jeszcze dwie od siebie. Oj, nie było to łatwe zadanie. Sugerując się mapką, której używałam podczas pierwszego projektu miejskiego, wybrałam ich chyba z dziesięć! Wreszcie zawęziłam listę do czterech. Ostatecznie udało się dokonać wyboru, a tę inicjatywę postanowiliśmy podzielić na dwie części. Pierwszy spacer miał polegać na pokazaniu drugiej osobie, dlaczego dana dzielnica jest szczególna właśnie dla nas, podczas drugiego zaś chcieliśmy przekonać się, jak postrzegamy te części miasta, co do których wyboru byliśmy zgodni.
Jasień – wybór Marty
Spotkaliśmy się z Kamilem na przystanku Damroki. Od razu ruszyłam ku ulicy Rycerza Blizbora, gdzie skręciliśmy. Uśmiechnęłam się już na wejściu, dostrzegając rejestrację mojego rodzinnego miasta. Wkrótce chciałam odbić w prawo, by minąwszy sklep dotrzeć do pierwszego istotnego dla mnie punktu. Jakie było jednak moje zdziwienie, gdy zamiast sklepu zobaczyłam… żłobek! Cóż, akurat w tej części Jasienia nie gościłam od dłuższego czasu.
Uznałam, że to dobry moment, by wyjaśnić Kamilowi, dlaczego wybrałam właśnie Jasień (przyznał, że nie mógł sam tego wymyślić) i czemu pierwszym punktem na naszej trasie jest… plac zabaw. W tej dzielnicy mam rodzinę, a z Małą (już nie taką małą) spędziłam niejeden dzień, bujając się na huśtawce, zajadając lody czy bawiąc się w różne gry. To ze względu na Nią nabrałam do tych przestrzeni sentymentów. Poprowadziłam zatem Kamila nieco dalej, w stronę Parku Jasieńskiego, który w pewnym sensie był bardziej większym placem zabaw, z kilkoma alejami, ławeczkami czy siłownią na powietrzu. Mała chętnie ćwiczyła wymachy nóg, ja zaś robiłam ćwiczenia na talię.
– To stąd ta talia – skomplementował mnie Kamil.
Zaskoczył mnie też znajomością nazwy parku. Powędrowaliśmy chodnikiem niejako ponad nim, ku ulicy Pólnicy i kościołowi. Zamierzałam wejść w ulicę Jasieńską. Rozejrzałam się bezradnie, zastanawiając się, gdzie mam najbliższe przejście. Dzielił nas od niego kawałek, więc Kamil rozejrzał się i zwyczajnie ruszył przed siebie.
– Znowu mi to robisz – zawołałam, nawiązując do sytuacji sprzed roku. – Czy to było sto metrów? – spytałam, pamiętając, że na poprzednim spacerze był nawet moment, gdy z ciekawości policzyliśmy kroki, by oszacować odległość.
Gdy znaleźliśmy się bliżej kościoła Bł. Doroty z Mątów, Kamil powiedział:
– Jeszcze chyba od tej strony tego kościoła nie widziałem. Jak jadę autobusem, to tylko widzę pomnik.
– To jest błogosławiona Dorota z Mątów. Możemy podejść jak chcesz.
– No to chodź.
Spędziliśmy chwilę przy pomniku.
– Możemy iść tamtą bramą – Kamil wskazał wyjazd od strony Jasieńskiej.
– Ja zwykle nią idę, jak przychodzę na mszę.
– Nie byłem tu nigdy.
– Ja pewnie z kilkanaście razy.
Zwierzyniecką podążyliśmy do Parku im. ks. Bronisława Kabata. Po drodze zatrzymaliśmy się przy skrzyżowaniu, bo Kamilowi podobają się takie widoki na przestrzał. Później rzuciłam mu garść informacji o samym parku. Tablicę z nazwiskiem patrona umieszczono tu relatywnie niedawno, może z dwa lata temu. Ksiądz był proboszczem tutejszej parafii. Z kolei budynek obok głazu upamiętniającego kapłana, był dawnym dworkiem, dziś niestety mocno zaniedbanym. W jego pobliżu zauważyłam furtkę, której nigdy się nie dopatrzyłam, chociaż odwiedzałam park setki razy.
– Pójdziemy tamtą bramką? Jeszcze nią nie wychodziłam.
– Idźmy, zawsze to coś nowego jak wychodzisz inną bramką – Kamil nawet zrobił mi zdjęcie.
Zawróciliśmy na moment do stadka kurek. Usłyszałam przy tym pewną historię rodzinną. Gdy ponownie wyszliśmy furtką, na Zwierzyniecką, czułam się zaskoczona:
– O, tu są pasy! – Kamil zaśmiał się z mojej reakcji. – Ty się śmiejesz, a ja byłam tu setki razy i nie widziałam tego przejścia.
– Tu jest fajna ścieżka, ale pewnie wiesz – powiedział Kamil.
Sądziłam, że chodzi mu o biegnącą w dół piaskową drogę, ale miał na myśli coś innego. Rok czy dwa lata temu ulicę na dalszym odcinku przeobrażono w jednokierunkową, a tam, gdzie chodnik był skrajnie wąski i wręcz nachodziły na niego krzewy, część ulicy wydzielono jako drogę dla pieszych.
Tymczasem Kamil zauważył przelatujący samolot i chociaż nie pamiętałam detali, przypomniałam sobie, że rok temu też gdzieś te samoloty się przewijały przez naszą rozmowę. Tymczasem opowiadał mi o swoich zagranicznych wojażach, gdzie sporą część trasy przebył na nogach. Zmęczył się fizycznie, ale czuł się usatysfakcjonowany wyprawą i uznał, że na pewno to rozumiem, bo przecież i ja lubię wędrówki. Uwielbiam, choć cenię też tę samotność w ciszy czterech ścian, która pozwala mi potem te przeżycia przekuć w słowo pisane 😉
Wreszcie dotarliśmy chyba do mojego ulubionego miejsca na Jasieniu (aczkolwiek drogowskaz sugerował, że wkraczamy już na Piecki – Migowo). Staw Wróbla to dla mnie ulubiona przestrzeń w tym rejonie Gdańska. Tutaj z Małą robiłyśmy pikniki, dokarmiałyśmy ptaki (nauczyłam ją, że chleb to nie jest dla nich właściwy posiłek) i je obserwowałyśmy. Głównie łabędzie, kaczki i łyski. Znalazłam nasze ulubione miejsce, ale ze smutkiem stwierdziłam, że bardzo zarosło od ostatniej naszej wspólnej wizyty tam.
– Lubię to miejsce, bo niby ulica obok, a jest tak zacisznie – podsumowałam.
– Jak wracam z pracy rowerem, to tędy, a nie Kartuską – dodał Kamil.
Skierowaliśmy się wzdłuż zbiornika ku stacji PKM Gdańsk Jasień. Po drodze Kamil zrobił „tendencyjne” zdjęcie taty z wózkiem. Przy kolejnej „polance” zgodnie sfotografowaliśmy widoczek. Kamila zachwyciła zabudowa w oddali.
– Nie wiem, czy złapałam te bloki, bo się skupiłam, jak kaczka przelatywała nad wodą.
– Ja jestem skażony miastem.
Przy PKM-ce zrobiliśmy na szybko zdjęcie zbiornika retencyjnego Jasień, nad którym też wypoczywałyśmy z Małą parę razy, ale że wiązało się z tym zdecydowanie mniej wspomnień, bez żalu podbiegłam z Kamilem do autobusu, by ruszyć ku kolejnej dzielnicy.
– Teraz, że tak powiem, Ty kierujesz – powiedziałam.
– No ok. Cała przyjemność po mojej stronie.
Siedlce – wybór Kamila
Wystartowaliśmy na pętli tramwajowej. Obydwoje zgodnie postanowiliśmy sfotografować kościół Św. Franciszka z Asyżu. Oczywiście nie mogłam pominąć jego pięknej zegarowej wieży – mam słabość do takich motywów.
– Trzeba uwiecznić pierwszy widoczek – stwierdził Kamil.
Poczłapaliśmy ku Kartuskiej i nie widziałam przed sobą przejścia, a Kamil zwolnił, nie sugerując swoją postawą, co dalej. Z jego perspektywy musiało to wyglądać tak, jakbym zamierzała iść przez tory na ruchliwą drogę.
– Gdzie chciałaś iść?
– Nie wiem, Ty prowadzisz.
– Musisz iść za mną.
Na początek ruszyliśmy Szarą. Kamil pokazał mi obrazek na ścianie bloku, przedstawiający dwóch mężczyzn podczas bójki.
– Jak będzie otwarta klatka, to wchodzimy – zasugerował Kamil, dla którego takie wejścia to nie pierwszyzna, gdyż często fotografuje miasto „z góry”.
– Wiedziałam, że to powiesz.
Okazało się, że rzeczywiście w jednym z dość wysokich w tej strefie bloków, zastaliśmy otwarte drzwi. Nawet powiedzieliśmy sobie dzień dobry z jego mieszkańcami i zaczęliśmy wspinać się najwyżej jak się dało, tj. na „półschodek” między 10. a 11. piętrem.
– W sumie to kobieta powinna iść pierwsza – przepuścił mnie Kamil.
– Wiem.
– A jak się schodzi po schodach, to facet.
– Znam tę zasadę.
Gdy dotarliśmy na górę, okazało się, że parapety są tu dość wysoko, a jak sam stwierdził Kamil, wzrostem nie grzeszymy (chociaż ja uważam swoje 167 cm za całkiem normalne). Wychylając głowy, widzieliśmy całkiem sporo na wprost (Siedlce), ale dopiero stając na palcach, mogliśmy spojrzeć w dół na Kartuską. Zrobiłam kilkanaście zdjęć i nakręciłam nawet krótki filmik. Kamil uznał, że miał ten sam pomysł. Sprytnie wspięłam się na podwieszoną tu drabinkę, dzięki czemu dostrzegałam nieco więcej niż wcześniej. Kamil nawet to uwiecznił, ale nie była to za wygodna pozycja, bo od kanciastych stopni drabiny szybko zaczynały boleć ręce.
Zjechaliśmy windą i ruszyliśmy ku Kartuskiej, napotykając po drodze obrazek na murze.
– O, a tego to nie widziałem – rzucił Kamil, a ja cieszyłam się, że i on odkrył coś nowego.
Pokazał mi też jeden z pierwszych bloków, które odwiedził tak, jak my przed momentem. Pierwszy był ponoć na Brzeźnie.
Przeszliśmy przez Kartuską na jej drugą stronę, a Kamil zapowiedział:
– Będziemy przy najstarszym budynku na Siedlcach. Z około 1800 roku. Pytanie, ile postoi jeszcze.
– Tam będzie graffiti Lechii nie? – zapytałam, przypominając sobie przestrzeń biegnącej wzdłuż Kartuskiej ulicy Zakopiańskiej.
– Jest ich około sześciu w tej okolicy.
Kamil zdradził mi też, że skoro niedawno wróciłam z gór, to zaryzykuje i zabierze mnie po fajne widoki na stromą górkę. Weszliśmy nagle między budynki.
– To będzie to hardcorowe podejście? – spytałam, a on potwierdził, prowadząc mnie ku ścieżce, której nigdy w życiu sama bym nie znalazła. Na dodatek trzeba było minąć rury ciepłownicze. Zastanowiło mnie, czy można tędy w ogóle iść.
– Mamy tam iść na „nielegalu”?
Kamil przytaknął, że tędy idziemy, aczkolwiek nie był to teren prywatny ani z innych powodów niedostępny, stąd też zażartował sobie nieco z mojej „grzeczności”:
– To jest chyba najbardziej nielegalna rzecz, jaką zrobiłaś w życiu.
– No chyba tak – zaczęłam się śmiać, gdy byłam już na ścieżce i zobaczyłam zdjęcia, które zrobił mi w międzyczasie. – Ależ mi się buzia cieszy na tym zdjęciu!
– I to jest fajne, niepozowane, bo przechodziłaś.
Wspięliśmy się na górę, rzeczywiście było nieco stromo. Powspominałam góry. Tu też miałam całkiem niezłe widoki. Pstrykałam ujęcie za ujęciem, a nawet zapowiedziałam, że nakręcę filmik, najpierw jednak w oddali na trawie dostrzegłam swój cień, podniosłam więc rękę, by to lepiej sfotografować i zawołałam, machając:
– Aaa, tam jestem! – Kamil myślał, że już kręcę.
Wyszliśmy ścieżką do zabudowań.
– Jeszcze nie wiem, gdzie jestem – stwierdziłam.
– Zaraz się przekonasz. Albo i nie.
– Ulica Zakosy. Jeszcze nie wiem, gdzie jestem, ale pamiętam, z kim tu byłam. Stamtąd przyszłyśmy, a poszłyśmy tu. O, tam były schodki.
Rzeczywiście zeszliśmy schodkami. Mieliśmy tu widok na część Śródmieścia, a Kamil uświadomił mi, że czerwony trójkącik w oddali to szczyt dachu Muzeum II Wojny Światowej (ta wiedza przydała mi się kilka tygodni później w pracy!). Uznaliśmy zgodnie, że na Siedlcach i Suchaninie schodów nie brakuje – taki urok tych dzielnic. Nie wyobrażam sobie mieszkania tu zimą. Przy ogródkach działkowych zaciekawiły mnie ozdoby w kształcie zwierzątek. Na końcu drogi Kamil dostrzegł coś ciekawego dla siebie, ale co później miało zaciekawić również mnie.
– O, jakie autko. To chyba Żuk. (…) I na jakich blachach [moje, lęborskie GLE]. Gmina Wicko.
Po chwili odbiliśmy w prawo.
– Jeżeli wyjdziemy tam, gdzie myślę… To moje koleżanki „jarały” się psem, a ja motocyklem.
– To wiele o was mówi – odpowiedział Kamil, a mnie zastanowiło, co miał na myśli.
Wkrótce pokazał mi znów nieoczywistą ścieżkę, która na początku (na szczęście dalej nie) była pełna puszek i butelek.
– Gdzie Ty mnie prowadzisz? Takie trochę meliniarskie miejsce.
Na szczęście u góry było spokojnie, a do tego rozpościerały się fajne widoki. Kamil opowiadał mi, jak był tu po raz pierwszy, po czym zaczął nieco mnie przedrzeźniać, dopowiadając co nieco do mojej uprzedniej reakcji:
– Kamil zabrał mnie w wyjątkowo meliniarskie miejsce. Trochę się bałam, ale szłam. Zobaczymy, co będzie. Słyszałam różne głosy i bałam się zejść.
Wyszliśmy ku Wieniawskiego, dalej Zakopiańską i Skarpową. Kamil uznał, że podobnie jak rok temu, idziemy szlakiem punktów widokowych. Przeszliśmy koło boiska i opowiadał mi o bieganiu, bo tędy biegły jego trasy – ja mu opowiem o swoich na Przymorzu 😉 Póki co opowiadałam o moim blogu (i składających się na moją działalność projektach, które tam wypisałam), który wówczas już istniał w sieci, ale jeszcze wymagał dopracowania i nie został ujawniony światu. Kamil ucieszył się, że jeśli wypuszczę go 3 września, jak planowałam, to będzie podobnie jak rok temu w Niemczech i będzie miał czas poczytać 🙂 O dziwo pamiętałam nawet, że rok temu czytał Wspomnienia gdańskiego bówki, której to serii autor zmarł niedawno.
Ostatnie zejście wiodło nas powoli ku Kartuskiej. Mijaliśmy tam mężczyznę z kotem na smyczy, który spytał, czy idzie jakiś pies. Kot miał piękną sierść. Spytałam pana, czy to samiczka.
– Tak.
– Bo trikolorki – uzasadniłam.
– Widzę, ze pani się zna.
– Jestem biologiem 🙂
– Maine coon, one lubią spacery.
Znaleźliśmy się na jednej z ostatnich pokonywanych tego dnia ulic.
– Znowu nie wiem, gdzie dokładnie jestem, ale pamiętam, że tam były gołębie.
Odpowiedzią była zdziwiona i roześmiana buzia Kamila, a ja serio pamiętałam, gdzie one wówczas siedziały i skąd – dokąd szłam. Czułam, że minęło już sporo czasu od mojego projektu i po czterech latach nie mogłam odkopać z pamięci, który to był dokładnie spacer i z kim. W każdym razie nasz obecny dobiegał końca. Przy tramwajach się rozdzieliliśmy, w głowie mając już wstępny plan na kolejną wycieczkę.
3 thoughts on “Nasze ulubione dzielnice – drugi spacer blogerów (2018) – odsłona pierwsza”