W ostatnią sobotę września skorzystałam z uroków wydarzenia Open House. Ta edycja miała na celowniku Oliwę, a że część atrakcji wymagała rezerwacji, czaiłam się przy komputerze o wyznaczonej godzinie i udało mi się złapać bilety na dwie najbardziej interesujące mnie aktywności dosłownie w minutę po rozpoczęciu zapisów 🙂 Szaleństwo! Bardzo dobrym pomysłem organizatorów było zaprezentowanie programu wcześniej, dzięki czemu mogłam zobaczyć, co mnie potencjalnie interesuje i jak to się zgrywa w czasie. Szczególnie, że zamierzałam się poruszać tylko na własnych nogach lub lekko wspomagana komunikacją miejską 😉
Od SKM-ki w Oliwie podeszłam na pętlę tramwajową, skąd złapałam autobus. Wysiadłam na przystanku Cystersów i stamtąd przeszłam się ulicą Kwietną ku Kuźni Wodnej. Gdybym musiała wybierać jedną z wielu atrakcji, pewnie byłaby to ta druga, o której poczytacie za chwilę. I nie dlatego, że Kuźnia interesowała mnie mniej, lecz uznałam, że łatwiej będzie o kolejną okazję do wizyty tutaj. Skoro jednak wszystko zgrało się idealnie godzinowo, postanowiłam zajrzeć także do Kuźni. Była ona moją jedyną białą plamą, jeśli chodzi o oddziały Muzeum Gdańska. Teraz z dumą mogę stwierdzić, że odwiedziłam już wszystkie! 🙂
Dziś chciałabym Wam bardziej przedstawić materiał zdjęciowy i delikatne zajawki niż szerokie informacje. Nikt Wam tego nie opowie tak, jak pasjonaci, którzy pracują w tych miejscach na co dzień i jeżeli będziecie mieli okazję, naprawdę zachęcam, by z niej skorzystać 😉
Przewodnik po terenie Kuźni Wodnej najpierw oprowadził nas z zewnątrz. Pochwalił niedawny remont dachu, w tym więźby dachowej, wymianę całego gontu i naprawę kominów. W końcu zwiedzaliśmy całkiem wiekowy obiekt, pochodzący z końca XVI wieku 🙂 Choć pojawiają się opinie, że cystersi mogli tu budować już w XII-XIII wieku. W każdym razie dziś kuźnia jest zabytkiem. A jako ciekawostkę dodam, że widoczne na zdjęciu poniżej okiennice dawniej otwierano, by oświetlić warsztat. Współcześnie, jak wspomniał przewodnik, wspomagają się już halogenami, ale ciutkę żałował, że nie otworzył okiennic, by pokazać nam efekt 😉
Nawet z zewnątrz widoki były imponujące. Dowiedzieliśmy się, że kuźnia dzieliła się na dwa warsztaty: prawobrzeżny i lewobrzeżny. Poziom wody w kanałach doprowadzających do nich wodę był różny. Wynikało to z faktu, że jedno koło przewodnik zamierzał wprawić w ruch i potrzebował uprzednio podziałać przy śluzie, by zebrało się wystarczająco wody 🙂 Co za dużo, to też niezdrowo – dwa lata temu woda w stawie podniosła się tak wysoko, że aż się przelała i zalała prawobrzeżny warsztat. Dlatego dziś możemy tam zobaczyć wał.
Nim weszliśmy do środka kuźni i mogliśmy zobaczyć koło podczas pracy, dostaliśmy jeszcze całkiem sporą pulę ciekawostek. Dwór Ernsttal z XVIII wieku i sąsiadujący z nim barak nie były jeszcze w posiadaniu Muzeum Gdańska, ale usłyszeliśmy, że pracują nad tym. Marzeniem naszego przewodnika była adaptacja drugiego z wymienionych budynków na stworzenie wystawy stałej, bo w kuźni pasuje za duża wilgotność. I można by pomyśleć, jak to, wystawa w baraku? Ale! Ten obiekt dawniej szczycił się szachulcową konstrukcją i mansardowym dachem. Od razu brzmi lepiej, prawda? 🙂
Na zewnątrz był też zafoliowany sprzęt kowalski – młoty i kowadła, których waga (jeden z nich miał 4 tony) na ten moment uniemożliwia transport ich do wnętrza kuźni. A cóż zobaczyliśmy we wnętrzu?
Na początek odwiedziliśmy warsztat lewobrzeżny. Duże wrażenie robił piec, choć mocno zaniedbany. Wymagał dużo pracy, być może najlepiej byłoby go zbudować na nowo, jednak i on był zabytkowy. Po otwarciu drzwi pieca zobaczyliśmy ogromny kloc, który mógł być kowadłem. Jeśli dobrze zrozumiałam przewodnika, to wszystko zależało od „dziury” w środku – widoczny obok przy młocie kloc z otworem był z kolei podstawą kowadła.
Kuźnię Wodną w Oliwie powinno się prawidłowo nazywać kuźnicą. Aby powstały różne elementy żelazne, potrzebnych było kilka etapów. Temperatura zgrzewania wynosiła 1100-1200 stopni Celsjusza. Najpierw powstawała niekształtna bryła, potem mające już odpowiedni kształt wyjściowy tzw. kęsy metalu, a na koniec trafiały one do kowali, którzy realizowali konkretne zamówienia.
Chwilę później skupiliśmy się już na budowie młota, który ponoć powinien uderzać maksymalnie 3 razy na sekundę, by osiągnął prawidłowe rezultaty.
I pomyśleć, że taki „drążek” wprawia maszynerię w ruch…
… aby rozpędzić to koło! Żeby działało koło lewobrzeżnego warsztatu, poziom wody musiał być u góry podniesiony wyżej niż zazwyczaj, co mogliście porównać na zdjęciach wyżej.
Niemałą ciekawostką były też nożyce. Miejsce, w którym je oglądaliśmy, było miejscem ich pierwotnego montażu. Gdy wyobrazimy sobie, że trzeba było pod nie podrzucać materiał lub blachę do cięcia, trudno w takim kąciku zmieścić jeszcze człowieka. Wyjaśnieniem może być fakt, że w 1967 roku były tylko fundamenty i na ich bazie odbudowano „ścianki”, ale wbrew pozorom fundamenty mogły nie odwzorowywać pierwotnej formy kuźni.
Przeszliśmy do drugiego warsztatu po kładce, po czym mogliśmy podziwiać drugi piec.
Przewodnik pokazał nam przy nim kawałek belki ze znakiem ciesielskim. Tak budowano ponoć od XVIII wieku. Dodatkowo w datowaniu historykom pomaga sam sposób montowania takich belek. A jeśli już o datowaniu mowa, przewodnik pokazał nam również młot, który miał śruby i nity, co sugerowało, że pochodził już z XIX wieku, choć zwrócił nam uwagę, że jeden z elementów – bijak młota – mógł być z XVIII wieku.
Z kolei do budowy pieca używano między innymi słomy i gliny, które mogliśmy zobaczyć w kuźni w kuwetach.
Przewodnik opowiedział nam też o małym pomieszczeniu, które było składzikiem na węgiel drzewny, w późniejszym czasie koks, gdy już wszedł do użycia oraz na narzędzia. Ściana reagowała jednak na drgania, generowane przez pojazdy przejeżdżające po sąsiadującej z kuźnią drodze.
Przewodnik podzielił się również z nami pewną historią z życia wziętą. W okresie międzywojennym produkowano tu narzędzia rolnicze. Po latach darczyńca przekazał pocztówkę z 1934 roku z reklamacją produktu. Rolnicy z Chojnic zamówili lemiesze, które powinny ważyć ileś kilogramów, a ważyły mniej, choć miały oczekiwaną objętość. Oznaczało to, że użyto innego materiału. Reklamację uwzględniono 😉
Inną ciekawostką był mały kawałek zachowanej oryginalnej, ceglanej posadzki. Ze względu na chęć pozostawienia sobie szerszego pola manewru przy adaptacji kuźni, podjęto decyzję, by pozostawić jednak gliniane klepisko. I tylko ten mały fragment się ostał.
Zaciekawiło mnie, jaki jest tu obieg wody (otwarty) i z jaką wydajnością pracują koła. Udało mi się dowiedzieć, że prace na ten temat są niestety niedoskonałe, bo w kole są 32 łopaty, a naukowcy przeliczyli wszystko na 44 😉
Na koniec usłyszeliśmy jeszcze jedną ciekawostkę. W jednym z nowszych rozdziałów historii kuźni zapisała się firma Żeliwiak, która odlewała żeliwo i metale kolorowe. Fragmenty dość sporych rozmiarów, przypominające dużą szlakę, mogliśmy obejrzeć wychodząc, tuż przy ogrodzeniu.
Po opuszczeniu Kuźni miałam zamiar iść na pętlę tramwajową albo nawet skręcić na wysokości Polanki i skierować się pieszo ku drugiej atrakcji. Nie spieszyłam się, bo miałam jeszcze prawie godzinę. Gdy byłam w okolicy przystanku Cystersów, zobaczyłam nadjeżdżający autobus, a z pętli niemal od razu złapałam tramwaj. Wysiadłam przy stacji PKM Gdańsk Strzyża. Mając jeszcze pół godziny do kolejnego zwiedzania, zastanowiłam się nad tym, co zobaczyłabym z góry, ze stacji kolejki. Gdy tam weszłam i spojrzałam nie tylko przed siebie, ale i w dół, ujrzałam murale, o których istnieniu wiedziałam, ale dotąd nie było mi do nich po drodze. „Kobiety Wolności” to bardzo ciekawy projekt, nawiązujący do okresu powstania Solidarności, ale przedstawiający temat z perspektywy biorących udział w tamtych wydarzeniach kobiet.
Stamtąd rzut beretem do miejsca, które również postanowiłam zwiedzić w ramach Open House.
Domyślacie się już?
.
.
.
To zajezdnia tramwajowa 🙂 Budowana od 1934 roku, oddana do użytku w 1935 roku. Formalnie z nazwy ” Zajezdnia Wrzeszcz”, tabliczka z napisem „Oliwa” rzeczywiście stoi ciut dalej. Niemniej cieszę się, że weszła do programu wydarzenia i na nią miałam największego smaka 😀 W sieci popularne jest hasło „lubię pociągi” i jeśli chodzi o ulubiony sposób podróżowania po Polsce, zdecydowanie bym się pod tym podpisała. Natomiast po Gdańsku wolę się przejechać tramwajem niż autobusem (czyżby te pojazdy szynowe miały coś w sobie?) i byłam zwyczajnie ciekawa, jak to wygląda od środka.
Ze względów bezpieczeństwa dostaliśmy „twarzowe” kamizelki, z całkiem zabawnym motywem na plecach. Oprowadzała nas przemiła pani, która cierpliwie odpowiadała na pytania i zagadywała chłopca, który był małym pasjonatem, by jak najwięcej skorzystał z bytności tam.
Na początek dowiedzieliśmy się, że na tej zajezdni stacjonuje około 80 tramwajów, a około 40 bazuje w Nowym Porcie. Co ciekawe, wszystkie pojazdy niskopodłogowe znajdziemy właśnie tutaj.
Na początek obejrzeliśmy zabytkowy tramwaj Ring („bo był przeznaczony na ulicę Kościuszki, dawniej Ringstrasse”). Powstał w 1930 roku i w związku z tym ma kolory nawiązujące do Wolnego Miasta Gdańska. Parę rzeczy, o których usłyszeliśmy wewnątrz, znałam już z wycieczki Tram Tour, ale i tak cieszyłam się, słysząc te ciekawostki. Ponownie z zaciekawieniem oglądałam dzwonki, uchwyty, żarówki, a nawet siedzenia. Wyglądały stylowo, ale dodatkowym atutem były ukryte w siedzeniach skrzynie z piaskiem. Służył on do hamowania. Zaskoczyło mnie, że do dziś nie wymyślono ponoć nic lepszego, dlatego nawet w tramwajach typu Pesa takie pojemniki z piaskiem znajdziemy pod siedzeniami! Wiedzieliście?
Minęliśmy Düwag N8C, pochodzący z Dortmundu, stąd też zwany przez motorniczych Helmutem. Ponoć w gdańskich zasobach jest ich około 40 sztuk. W ich przypadku człon niskopodłogowy musiał zostać dobudowany. Ciekawostką była dla mnie informacja, że każdy nowy pojazd, a także taki „odrestaurowany” dostaje od razu defibrylator AED.
Następny zabytkowy pojazd, w którym mogliśmy się rozsiąść, to Konstal. Robił wrażenie malutkiego i rzeczywiście, mieścił do 40 osób, w tym miał 22 miejsca siedzące. Dla porównania Pesy Swing mieszczą nawet do 200. W związku ze swoim czerwonym kolorem, jest wypuszczany na walentynki lub jako tramwaj świąteczny.
Kolejnym punktem programu była hala przeglądów (oglądana z zewnątrz), na której tramwaje są naprawiane. Dzięki specjalnym podestom można było zyskać dostęp także do dachu tramwaju. Ponownie pojawił się motyw piasku. Dowiedzieliśmy się, że dawniej motorniczy wsypywali go wiaderkami, dziś są do tego celu specjalne „odkurzacze”.
Wracając jednak do dachu… Widzieliście kiedyś zaczepy do trakcji z tak bliska? :O Nazywają się one pantografami i naprawdę przy tak niewielkiej odległości od obserwatora robią niebywałe wrażenie!
Pani zapytała małego pasjonata, czy ma swój ulubiony tramwaj. Chłopiec rozglądał się pomiędzy kilkunastoma i nie umiał zdecydować. Pani zapewne chodziło o model, ja z kolei jestem urzeczona tym z namalowanym „Niebem Polskim”, a poza tym z utęsknieniem wypatrywałam pojazdów z patronami Heweliuszem i Fahrenheitem. Jeśli czegokolwiek mi brakowało podczas tego oprowadzania, to właśnie informacji, że kilkadziesiąt tramwajów ma swoich patronów. Poza tym było idealnie 🙂
Pomiędzy wieloma stacjonującymi tu pojazdami znalazł się jeszcze jeden będący historyczną ciekawostką, a mianowicie Bergmann. Dowiedzieliśmy się, że wyjechały na tory w 1927 roku, co czyniłoby je najstarszymi z poznanych podczas spaceru.
Wreszcie przyszedł czas na myjnię. Obecna działała od grudnia 2012 roku. Pod dachem umieszczono siatki, by gołębie się tam nie dostały i nie brudziły tramwajów. Jeśli o „higienę” pojazdów chodzi, dawniej czas mycia wynosił 4-5 h, dziś został skrócony nawet do 8 minut! Program mycia jest dostosowany do długości tramwaju 🙂 Z zewnątrz tramwaje są myte średnio raz w tygodniu, wnętrza po każdym zjeździe. Po powrocie na zajezdnię motorniczy dodatkowo może zgłosić, że zdarzyła się usterka, a wtedy tramwaj trafia na warsztat lub halę przeglądów technicznych i czyszczenie wnętrza odbywa się również tam. Dla mnie bardzo miłą informacją było, że myjnia działa dość oszczędnie, jeśli chodzi o zużycie wody. Aż 80% wraca do obiegu! 🙂
W tym miejscu pani odpowiedziała na moje pytanie o kadrę pracowniczą. Jak wiele osób zatrudniają i jak wiele kobiet pracuje na stanowisku kierowcy czy motorniczego. GAiT zatrudnia łącznie około 1400 osób. Kadrę motorniczych stanowi obecnie około 300 osób (200 tutaj i 100 w Nowym Porcie), z czego spotkać można na trasie aż 72 panie. Nieco inaczej jednak przedstawia się sytuacja w autobusach. Niespełna 20 kobiet, a wszystkich kierowców autobusów jest około 500. A skoro już o autobusach mowa, Gdańsk dysponuje trzema zabytkowymi pojazdami (usłyszałam nazwy dwóch z nich; „ogórek” i „Ikarus”, a trzeci jest ponoć przystosowany, by był niskopodłogowy), ale ogółem „flotę” stanowi 250 autobusów.
A skoro już o liczbach mowa, wiedzieliście, że GAiT przewozi dziennie więcej pasażerów niż Gdańsk liczy mieszkańców? Aż 470 tysięcy!
Nie dawało mi jeszcze spokoju jedno pytanie – gdzie w Pesie jest wspominany tyle razy piasek i jak go tam umieszczają tym „odkurzaczem”. Okazało się, że wygląda to podobnie jak tankowanie auta, ale nie wiem, czy ktokolwiek na co dzień zwraca uwagę na taki niepozorny kwadracik na ściance tramwaju.
Na koniec przejechaliśmy się po zajezdni tramwajem, którego patronem był Bartłomiej Keckermann, a na wyświetlaczu mogliśmy przeczytać uprzejme „Dzień dobry” 🙂 Przy tej okazji zobaczyliśmy kilka pojazdów technicznych i wiele pantografów 😉
To był naprawdę udany dzień. Zobaczyłam dwa nowe dla mnie miejsca, poszerzyłam horyzonty o tematy nieoczywiste, aczkolwiek interesujące. Zobaczyłam, z jaką pasją pracują ludzie i jak potrafią się tą pasją dzielić oraz jakie zainteresowanie to budzi w uczestnikach. Wróciłam z bogatym materiałem (260 zdjęć i filmów), naskrobałam obfite notatki w telefonie, a teraz mogłam z niekłamaną przyjemnością się tym z Wami podzielić 🙂