Sobieszewo – ostoja w wielkomiejskości
Ostatnią wycieczkę w ramach tegorocznego spaceru blogerów (zobacz odsłonę pierwszą i drugą) zarezerwowaliśmy z Kamilem dla dzielnic, co do których byliśmy zgodni, że powinny się znaleźć w rankingu naszych ulubionych. Zarezerwowaliśmy także cały dzień, by zdołać bez pośpiechu odwiedzić trzy dość odległe od siebie obszary. Pierwszym z nich było Sobieszewo. Dzielnica, której pierwszą odsłonę poznałam na studenckich terenówkach. Po raz drugi, bardziej wnikliwie, przespacerowałam się tam w ramach projektu gdańskiego. Wreszcie po raz trzeci znalazłam się tam zawodowo, choć na krótko. A zatem miałam całkiem pokaźny wór wspomnień, a zarazem powodów, by tę przestrzeń zdążyć docenić.
Jazda autobusem trwała z pozoru długo, ale tak się zagadaliśmy, że nawet nie zdążyliśmy powymieniać się każdy swoją wizją naszej wycieczki. Jedynie na starcie uznaliśmy, że uzupełnimy prowiant na zaś. W lokalnym sklepiku odżyły wspomnienia z dzieciństwa, bo wypatrzyłam oranżadki w proszku. Jestem przekonana, że je kojarzycie! 🙂 Kupiłam trzy, o różnych smakach i, jakkolwiek nie przepadam za napojami gazowanymi, delektowałam się smakiem tego wspomnienia (ostatnią piję, wystukując na klawiaturze te słowa).
Na początek sfotografowaliśmy krzyż i kapliczkę, ale później skupiliśmy się już raczej na naturze. Obserwowaliśmy liście, z których niektóre miały zbrązowiałe brzegi. Było w tym coś artystycznego, ale dopiero kawałek dalej zakrzyknęłam:
– Wow, jaki kadr!
Spojrzeliśmy z Kamilem na roślinne resztki na ziemi.
– Cienie? – spytał z lekkim powątpiewaniem.
– Pozorny chaos, a jednak piękna kompozycja – wyjaśniłam.
Zdecydowanie było w tym coś nieuchwytnego, czego nie umiałabym doprecyzować. Jak w sztuce, której się czasem nie rozumie, ale ze zdziwieniem stwierdzamy, że dany obraz po prostu nas „rusza”. Gdy przestałam skupiać się na detalach, ale spojrzałam „jednym kadrem” na Wisłę i iglaste gałęzie, pstryknęłam parę zdjęć, które moim zdaniem wpasowałyby się w szersze pojęcie piękna i chwyciłyby za serce szerszego odbiorcy.
Nim ruszyliśmy wzdłuż wody, w stronę Rezerwatu Mewia Łacha, zauważyliśmy, że dołączył do nas młody mężczyzna z owczarkiem. Zapytał kulturalnie:
– Państwo się boją psów?
Gdy zgodnie zaprzeczyliśmy, spuścił zwierzę ze smyczy. Obserwowaliśmy z wielką przyjemnością, jak czworonóg delektował się wolnością, pluskał w wodzie, energicznie biegał i również bacznie się nam przyglądał.
Chwilę później znaleźliśmy się jednak na przedzie, a naszą uwagę zwróciły mniejsze obiekty. Kamil znalazł kawałek bursztynu, a później rozmowa zeszła na bezkręgowce. Zobaczyliśmy osy, a dalej liczne pajęczyny. W tym miejscu zrodziła się filozoficzna dyskusja, poprzetykana wyobrażonymi dialogami między pająkami, jak właściwie one tworzą te ogromne czasem sieci. Wszystko wydaje się logiczne, gdy są już w trakcie, ale jak zaczynają? Nadkładając drogi? Dlatego wybierają daną przestrzeń. Zastanowiło mnie, że chociaż jestem biologiem, nikt mnie nigdy takich rzeczy nie uczył, a przecież to coś niezwykłego!
– Ej, Zdzisiek! Dawaj Heniek, montujemy! – wczuł się Kamil – Jeden pająk na jednym drzewie, drugi na innym.
Pomiędzy drzewami znalazłam też zejście nad brzeg usypane kamieniami, na którym pozowałam kilka lat wcześniej, co postanowiłam powtórzyć. A skoro jesteśmy w temacie drzew… W pewnym momencie stanęłam jak wryta i nic nie wyjaśniając, podniosłam aparat do zdjęcia i wydałam z siebie ledwie dwie monosylaby:
– Wow! Wow…
– Co, to drzewo? – domyślił się Kamil.
– Tak. Jest piękne.
Szliśmy dalej już wzdłuż brzegu. Nie obyło się bez rozmów o życiu, jak to zwykle na odludziu bywa. Stwierdzam, nie po raz pierwszy zresztą, że tam, gdzie nie podsłucha nas nikt znajomy, ludzie się otwierają. Na niejednej wycieczce miałam okazję poznać kolejne oblicze towarzyszącego mi człowieka i sama pokazać się od jeszcze innej strony. Za to też bardzo cenię takie wyprawy.
Wracając jednak do naszej, wkrótce dotarliśmy do niewielkiej ambony nad zbiornikiem wodnym usytuowanym ciut w głębi lądu.
– Malutka. Myślałam, że będzie większa – zauważyłam.
Mimo to wspięliśmy się na nią i z niekłamaną przyjemnością rozejrzeliśmy się wokół.
– Tu by się świetnie medytowało. Cisza tylko – stwierdziłam, gdy zeszliśmy i zatrzymaliśmy się na moment przy betonowym brzegu.
Dalsza droga była w dużej mierze piaszczysta i doprowadziła nas na ciekawy punkt widokowy. Chociaż widzieliśmy w oddali spacerowiczów, powstrzymały mnie rezerwatowe tabliczki i uznałam, że dalej nie pójdziemy „na nielegalu”. Zresztą, w tamtej chwili byłam szczęśliwa właśnie w tamtym miejscu, z rozpościerającym się widokiem, przy pięknej pogodzie (choć na wysokości mocniej wiało), z dala od gwaru cywilizacji…
– Mogłabym tak stać i słyszeć wiatr, i czuć go na sobie… – wyznałam.
Po zejściu z platformy widokowej przespacerowaliśmy się udostępnioną częścią plaży. Zaintrygował nas misternie zbudowany fort z patyczków, ciekawe muszle i porośnięte mchem pnie. Odeszliśmy nieco od brzegu i przysiedliśmy na kłodzie, gdzie postanowiliśmy zrobić sobie piknik, by zregenerować siły. Posililiśmy się, ucinając sobie kolejną z życiowych pogawędek. Czy to nie jest świetne, gdy poznaje się człowieka coraz lepiej i coraz więcej tematów jesteście skłonni ze sobą poruszać?
Wyszliśmy z plaży wejściem nr 2 i żałowaliśmy, że nie sfotografowaliśmy tego nr 1, choć prawdopodobnie to nim musieliśmy wejść. Gdy opuściliśmy piaszczyste tereny, wysypaliśmy piasek z butów i udaliśmy się niespiesznie na autobus. Wiedzieliśmy bowiem, że w dziesięć minut nie zdążymy dotrzeć na najbliższy przystanek. Nie chcąc jednak czekać długo dłużej w jednym miejscu, podeszliśmy spacerkiem na następny przystanek.
To było ciekawe doświadczenie, mijać ponownie znane sobie miejsca i zauważać, jakie rzeczy się przypominają (np. stojący przy sklepie żubr, którego już nie było, a i sklep prawdopodobnie nie był już czynny albo widziane z autobusu miejsce, w pobliżu którego zrobiliśmy sobie kiedyś z innym kolegą piknik, podczas którego graliśmy też w badmintona). W ten sposób uczymy się, co najbardziej na nas oddziałuje.
Śródmieście – serce Gdańska
Autobus dowiózł nas w okolice Akademii Muzycznej. Mieliśmy z Kamilem spore wątpliwości, co powinniśmy uznać za Śródmieście według różnych źródeł, a jednocześnie nie wyobrażaliśmy sobie, by tej dzielnicy miało zabraknąć.
Ustąpiłam zatem i pozwoliłam sobie pokazać na nowo Dolne Miasto, chociaż uznałam je za odrębną jednostkę. Szliśmy środkiem odrestaurowanej ulicy Łąkowej, pięknie zaaranżowaną alejką. Jednocześnie zauważyliśmy relikty przeszłości – kiedyś biegły tędy tory tramwajowe. I o ile postawionego na końcu drogi tramwaju nie dało się nie zauważyć (a nawet z niekłamaną przyjemnością zapozowałam! 🙂 ), o tyle słup po trakcji tramwajowej nie był już taki oczywisty.
Takich skrajnych połączeń było więcej. Jak chociażby zestawienie niezmiernie intrygującego budynku na rogu ulicy Kieturakisa, który ma zyskać nareszcie nowe życie, z aż błyszczącymi nowością mieszkaniami komunalnymi kawałek dalej.
– Tu się odbija w oknie, jak pięknie, widziałeś? – urzekły mnie w nieoczywisty sposób.
– Dopiero jak mi powiedziałaś – przyznał Kamil
Dalej poszliśmy nad Opływ Motławy, wystartowaliśmy w okolicy mostu na Olszynkę i odbiliśmy na prawo, by obejrzeć bastiony. Minęliśmy także Kamienną Śluzę, którą pokazywałam Wam również ostatnio.
Szukaliśmy przejścia na północ, ale nie było to proste zadanie. To ponownie (w toku naszej znajomości) sprowokowało nas do poruszenia tematu zamkniętych osiedli. Ostatecznie lekko nadłożyliśmy drogi i skręciliśmy dopiero przy Bramie Nizinnej.
Chwilę później spacerowaliśmy przystanią i muszę się Wam przyznać, że w jej obrębie byłam po raz pierwszy. To też było ekstra! Idziemy przystanią, gramy kasztanem, śmieję się w głos, bo właśnie odkrywam nową przestrzeń… Ale żeby nie było tak różowo, ostatecznie niechcący utopiliśmy kasztana 😉
Na tym etapie naszego spaceru stwierdziłam:
– To jest dla mnie nowa perspektywa.
I naprawdę lubię to uczucie. Przez moment nawet nie wiedziałam, którędy wejdziemy, ale czułam się pewnie, bo gdzie bym się nie znalazła, przecież w końcu musiało się zacząć robić znajomo, skoro tyle się po Gdańsku nachodziłam 😉
– A bo my dopiero tu jesteśmy – powiedziałam po chwili.
– A gdzie myślałaś?
– Że bliżej Podwala.
Wkrótce jednak znaleźliśmy się i po drugiej stronie rzeczonego Podwala, odkrywając przy tej okazji ciekawe graffiti pod wiaduktem. Dalej mogliśmy podyskutować o walorach estetycznych umieszczonych w biało-niebieskich beczkach palm przy marinie.
Obowiązkowym punktem naszej wyprawy miała być Ołowianka. Na początek przywitaliśmy się z Gdańskim Lwem Hewelionem. Fotografowałam go już parę razy, ale tym razem ja zapozowałam wraz z nim.
– Podrapię go za uszkiem – stwierdziłam i z „zacieszem” tego dokonałam.
To miejsce generowało także starsze wspomnienia. Kiedyś zrobiłam sobie wspólne zdjęcie z kolegą na tle Żurawia. Zaangażowałam wówczas przyjezdnego w swój projekt gdański 😉 Prosiłam go wtedy o zrobienie mi zdjęcia pod Spichlerzem Panna (mój znak zodiaku). Tym razem uświadomiłam sobie, że mam na sobie ten sam T-shirt co wtedy. Wydało mi się to całkiem zabawne 😉
Dalej przespacerowaliśmy się wzdłuż Sołdka. Przysiadłam również do zdjęcia w literce G z ustawionego na Ołowiance napisu Gdańsk. Przez kładkę przeszliśmy na drugą stronę Motławy i skierowaliśmy się klasycznie na Długą. Tym razem była to wędrówka z jazzem w tle, co było całkiem przyjemne dla ucha. Kamil zapytał mnie, czy miałam kiedyś zdjęcie z Neptunem. Odpowiedziałam twierdząco, co nie budziło zdziwienia. Dodatkowo to pytanie wygenerowało kolejne wspomnienia, nawet takie z czasów, nim zdecydowałam się przyjechać do Gdańska na studia.
Za to zaskakujące konsekwencje miał mój wybór, by na Śródmieściu zahaczyć o miejsca związane z poetą Zbigniewem Herbertem. Najpierw odwiedziliśmy skałę z jego wierszem przy placu Kobzdeja. Potem pokazałam Kamilowi urywek kolejnego na ścianie Hali Targowej.
– Wiesz, że nigdy nie byłam w środku? – rzuciłam nagle, zaskoczona wręcz otwartymi drzwiami.
– No żartujesz chyba – Kamil spojrzał na mnie totalnie zszokowany.
– Możemy wejść.
– To wchodzimy.
Ze sporą dawką entuzjazmu przeszłam się wewnątrz. Na widok tych wszystkich przysmaków wzmogło się we mnie uczucie głodu, ale że „dieta aparatowa” (tak z przymrużeniem oka nazywam główną konsekwencję leczenia ortodontycznego) niesie za sobą pewne ograniczenia (np. niektóre produkty barwią), dla kogoś spoglądającego z boku musiałoby to wyglądać całkiem zabawnie. Ostatecznie wybrałam drożdżówkę i koktajl. Pytałam o smaki tego drugiego, co w sumie nie byłoby niczym dziwnym. Usłyszałam w odpowiedzi, że są jagodowy i malinowy. Natomiast moja reakcja była raczej niecodzienna, bo spytałam, czy jaśniejszy to malinowy, a gdy pani potwierdziła, rzuciłam krótko:
– To ja poproszę jaśniejszy 😉
Zadowolona z przysmaku, a niedługo później także syta, dałam się poprowadzić Kamilowi ku Raduni, gdzie moją uwagę zwrócił niski poziom wody. Zresztą i dla mnie ta przestrzeń była ważna, ale z zupełnie innego powodu. Niejednokrotnie już okazywałam, że postać Heweliusza (który ma tu swój pomnik) jest dla mnie istotna. Jeszcze kilka lat temu wiedziałam o nim dużo mniej, ale jako ścisłowiec doceniam, że było mi dane poznać jego sylwetkę lepiej.
Oliwa – jedna z najstarszych dzielnic
No właśnie. Ścisłowiec. Ci co bardziej wnikliwi już wiedzą, że z wykształcenia jestem biologiem. Mój wybór Oliwy, jako dzielnicy, gdzie znajdował się Uniwersytet Gdański, który ukończyłam, nie był zatem przypadkowy. Jednak podobnie jak Kamil, chciałam też odwiedzić Oliwę ze względu na niepowtarzalny klimat starszej zabudowy.
Na początku logicznym wydało się nam, by wysiąść przy Uniwersytecie. Korciło mnie, by zobaczyć, w jakim stanie są tunelowe graffiti i czy wciąż istnieje jedno szczególnie dla mnie ważne. Natomiast od pewnego czasu istnieje tam też przejście naziemne i postanowiliśmy najpierw z niego skorzystać.
Kilka tygodni wcześniej dowiedziałam się, że na terenie kampusu powstał EkoPark, chociaż nie byłam w posiadaniu informacji, w której jego części, a jedynie domyślałam się, gdzie byłaby na to jeszcze wolna przestrzeń. Pragnęłam także podejść pod swój Wydział. Zgodnie z moim założeniem, były one po sąsiedzku, udało się to zatem pogodzić bez szczególnego doszukiwania się. EkoPark jest przestrzenią ciekawą, oryginalną, która bardzo przypadła mi do gustu. Doceniłam zarówno różnorodność niewielkiego przecież obszaru, jak i aranżację oczek wodnych i walory estetyczne. Jeżeli jeszcze nie mieliście okazji tam zajrzeć, warto. Osobiście spacerowałam tam z przyjemnością, a nawet wyciszyłam się. Oczywiście próbowałam sfotografować jak najwięcej, podzielę się z Wami zatem kilkoma kadrami 😉
Po opuszczeniu kampusu przeszliśmy tunelem pod torami tramwajowymi i odnalazłam wyczekiwane graffiti. W tym miejscu nie zdradzę jeszcze jakie, ale już niedługo na blogu wpis o zwiedzaniu Oliwy w ramach projektu gdańskiego 😉
Tymczasem na celowniku znalazły się stare uliczki. Tak po prostu, by poczuć ten klimat. Kręcąc się między Wita Stwosza a Polanki, natrafiliśmy na siłownię na powietrzu. Spotkałam tu kiedyś starszą panią, która po krótkiej pogawędce pozwoliła sobie zrobić zdjęcie. Kilka miesięcy później próbowałam ją odnaleźć, by jej tę fotografię podarować oraz spytać, czy pozwoli na jej umieszczenie w książce o Gdańsku, którą wówczas pisałam i miałam nadzieję wydać. Co najciekawsze, korzystając z różnych źródeł i składając te puzzelki w całość, dowiedziałam się jej imienia i nazwiska, ale niestety nie udało mi się dowiedzieć, gdzie mieszkała ani jak się z nią skontaktować.
Spacer z Kamilem postanowiliśmy zakończyć ponownie klasycznym akcentem, bo jednak będąc w Oliwie i nigdzie się nie spiesząc, warto zahaczyć o Park Oliwski. Tuż przed jednym z jego wejść zaintrygowały mnie namalowane na chodniku ludziki różnych barw, niczym z gry Forest temple, w którą zawsze lubiłam grać z moim bratem. Zastanowiło mnie, kto i w jakim celu umieścił tu te malunki.
A sam park? Niewątpliwie o każdej porze roku jest zachwycający na swój sposób. Tym razem doceniłam piękne fiolety kwiatów. Uwieczniłam także rzeźbę przedstawiającą Świętopełka, zupełnie nieświadoma faktu, że jeszcze o niej usłyszę… na kursie. Spacerowaliśmy we wrześniu, zatem nie byłam w stanie przewidzieć, czego dokładnie będę się uczyła od października, ale to naprawdę fajne, jak wszystko się ze sobą zazębia. Jak kolejne puzzelki, czasem bardzo malutkie, tworzą spójny, duży obraz.
Podsumowanie
Gdy spaceruję po Gdańsku, szczególnie z aparatem, zauważam, jak to miasto ewoluuje. Niektóre rzeczy pozwalają wrócić do wspomnień z lat 2014-2015, gdy realizowałam swój pierwszy projekt miejski, ale niektóre przestrzenie bardzo się różnią po upływie tych (ledwie kilku!) lat. I tu rodzi się ważne pytanie…
Czy nie powinnam aby zrobić tego projektu od nowa? Zarejestrować zmiany, odwiedzić ulubione miejsca, zajrzeć do wnętrz muzeów czy choćby kościołów, posmakować specjałów rozmaitych restauracji. Sprawdzić, jak przez te lata Gdańsk zmienił się chociażby w moich oczach. To dopiero byłoby ciekawe!