Co dał mi kurs przewodnicki?

Chcąc podsumować ten rok, tak naprawdę powinnam cofnąć się aż do lata 2014 roku. Wówczas kończyłam studia i miałam w sobie potrzebę zmiany. Najprościej byłoby po prostu… zmienić otoczenie. Na horyzoncie zamajaczyła możliwość wyjazdu do Wrocławia na kilka miesięcy i dużo sobie po takim wyjeździe obiecywałam. Spojrzę na dotychczasowe życie z boku, poznam nową przestrzeń, przewartościuję niektóre relacje… Tak się jednak nie stało, a przynajmniej nie w kwestii przestrzeni. Właściwie już podczas obrony pracy magisterskiej dostałam propozycję pracy w Trójmieście, której się podjęłam i gdy przemyślałam swój pomysł na Wrocław jeszcze raz, stwierdziłam, że jednak dobrze się stało, że wyjazd nie doszedł do skutku.

Poczułam, że jako człowiek jestem zwierzęciem stadnym i rzeczywiście zostawianie większości bliskich mi ludzi i tworzenie nowych więzi społecznych w nowym mieście, jakkolwiek to oczywiście ciekawe wyzwanie dla ekstrawertyka, nie jest jednak tym czego pragnę. We Wrocławiu nie znałabym nikogo, zaczynałabym od czystej kartki. Czy aż tak wielkiej zmiany potrzebowałam?

Poza tym, gdy głębiej się nad tym zastanowiłam, Gdańsk wydał mi się miastem idealnym na moje potrzeby. Wystarczająco dużym i aktywnym, by nigdy się w nim nie nudzić, a jednocześnie czasem pozwolić sobie na anonimowość. Wystarczająco małym, by nie generować we mnie poczucia ciągłego hałasu, pędu, spóźnienia i zagubienia. Choć to ostatnie bardzo łatwo zmienić. Przecież w okresie studiów nie poznałam gdańskich przestrzeni jakoś wybitnie dokładnie. Poruszałam się utartymi szlakami, dokładając nowe w miarę bieżących potrzeb.

Właśnie to ostatnie postanowiłam zmienić. Chciałam zrozumieć to miasto bardziej. Wczuć się w jego różnorodność. Poruszać się po nim swobodnie, niezależnie od okoliczności. A skoro zdecydowałam, że to moje miejsce na Ziemi, chciałam być też świadoma, gdzie będę mogła realizować swoje plany, załatwić różne sprawy, którym miejscom warto przyjrzeć się jeszcze bliżej w przyszłości…

I tak na początku września 2014 roku zaczęłam wędrówki ulica po ulicy po Gdańsku. Zajęło mi to rok i odważę się stwierdzić, że był to najważniejszy rok mojego życia. Zmienił nie tylko moją świadomość miasta, ale i pozwolił lepiej poznać samą siebie i w niektórych aspektach zmienić także swoje podejście do życia. Na swoim blogu powoli kończę zapiski z tego roku. W dość skondensowanej formie, jeśli przyznam, że swoje wspomnienia zapisałam na ponad 450 stronach 😉

Naturalną kontynuacją (i odpowiedzią na rodzące się uzależnienie od odkrywania) są moje kolejne projekty, których w ostatnim roku zrobiłam zdecydowanie mniej, a mimo to uważam znów te ostatnie miesiące za kluczowe w swoim życiu i dla ścieżki, jaką obrałam 5 lat temu. Kurs przewodnicki był niezwykle absorbujący, wymagał ode mnie wielu wyrzeczeń, ale było warto. Oba wspomniane okresy mojego życia łączy nie tylko samo miasto Gdańsk jako centrum działań w każdym z nich, ale też fakt, że obserwowałam dwie reakcje ludzi na wieść o moich planach. Byli tacy, którzy mnie zniechęcali, mówili, że szkoda czasu, że to dużo kilometrów / pracy, że będzie niełatwo. I byli Ci, którzy mnie wspierali. W przypadku zwiedzania Gdańska, podziwiali mój upór (może lepiej brzmi zapał?), pozwalali się zabrać na taką wycieczkę, zapytywali, jak mi idzie, W przypadku kursu, odciążali z niektórych obowiązków, pomagali zdobywać informacje, ćwiczyć na nich to, czego się nauczyłam, a przede wszystkim szanowali mój chroniczny brak czasu i pokazali, że cenne relacje przetrwają niezależnie od okoliczności.

Jest jednak zasadnicza różnica między przełomem 2014/2015 (gdy zwiedzałam Gdańsk), a 2018/2019 (gdy robiłam kurs przewodnicki). Tych kilka lat temu czułam, że w swoim otoczeniu jestem jedynym „miejskim świrem”. Nie znałam innych ludzi, którzy wsiąkliby w Gdańsk tak mocno, jak ja pokochałam to miasto. W kolejnych latach poznałam trochę stron na Facebooku (mnie też tam znajdziesz), a niektórych ludzi, którzy je prowadzą, dziś znam osobiście. Na kursie okazało się, że jest nas [„miejskich świrów”] zdecydowanie więcej 😉 I to nie wszystko – pasjonaci byli wśród kursantów, kadry, ale nawet odwiedzając biblioteki czy rozmawiając z gośćmi w pracy, poznawałam coraz więcej ludzi, którzy sami byli czy to absolwentami kursu, czy też miłośnikami miasta. Każde takie spotkanie otwierało mi oczy na inną stronę Gdańska.

Bo każdy z nas jest zupełnie inną osobowością. Na początku naszej nauki jedna z koleżanek stwierdziła, że jesteśmy skrajnie różni (pozwolę sobie pominąć jej porównania, których wtedy użyła), a mimo to jako grupa zżyliśmy się, byliśmy dla siebie serdeczni, pomocni i było to widać szczególnie na końcu, gdy cieszyliśmy się sukcesem każdego z nas, wspólnie świętowaliśmy, pielęgnujemy kontakty także po kursie i nawet (a może szczególnie) przypadkowe spotkania cieszą. Serce rośnie, gdy widzę, że nie tylko ja pokonałam długą drogę przez ten rok, ale rozwinął on każdego z nas z osobna i nas jako grupę. Pozornie różni ludzie, z różnych środowisk, w różnym wieku – bariery tak naprawdę siedzą w głowie i wystarczą obopólne chęci, by te różnice się zatarły, a byśmy dostrzegali coraz więcej podobieństw. Nie ukrywam, że niebagatelną rolę już na starcie miały częściowo wspólne zainteresowania 😉

Jako ekstrawertyk miałam dość łatwo, nie bałam się podchodzić do nowych osób, wykorzystywałam myślę możliwe okazje poznania się bliżej jak najlepiej mogłam. I to było fajne, że jakkolwiek zrodziły się bliższe relacje także w mniejszych grupkach, to nie trzymaliśmy się tylko w mniejszych, zamkniętych kręgach. Na pewno dla mnie poznanie tak dużej grupy nowych osób (tylko jedną spotkałam kiedykolwiek przed kursem, ale było to jednorazowe spotkanie) było ogromnym walorem tego kursu.

Jako biolog czułam, że porywam się trochę na głęboką wodę. Dominowały przedmioty humanistyczne, a ja byłam totalnie zielona w temacie historii Gdańska, już o lokalnej sztuce i architekturze nie wspominając. Ale przecież właśnie po to tam poszłam. By nauczyć się o Gdańsku więcej. By spojrzeć na niego innymi oczami. Miałam to miasto „w nogach” – teraz marzyłam o poznaniu go na innej płaszczyźnie.

Widać to najlepiej po architekturze. Zawsze miałam słabość do cegieł, starych murów, fotografowałam zabytki na każdej wycieczce, ale była to jedynie fascynacja na poziomie estetycznym. Teraz szastam pojęciami, których wcześniej nie znałam, doszukuję się cech stylów, oglądam, jak są ułożone cegły (naprawdę!). Zarówno w kościołach, muzeach, jak i poza nimi, obserwuję także malarstwo i rzeźbę. Tu muszę przyznać, że niemal 100% wiedzy przekazanej nam na historii sztuki była dla mnie nowa i tym większą mam satysfakcję z tego, że wyłapuję dziś niektóre powiązania, symbolikę, a ze sztuki lokalnej znam więcej niż Memlinga i murale 😉 Co więcej, te dwa przedmioty, które początkowo nazywałam swoją piętą achillesową, okazały się dla mnie niezmiernie interesujące i odkrywcze.

Były takie rzeczy, które wchodziły mi łatwiej właśnie dzięki moim spacerom sprzed lat, co umocniło mnie w przekonaniu, jak wielki miały one sens. Nie bałam się egzaminu praktycznego (przejazd autokarem), kojarzyłam miejsca pokazywane nam na współczesnych fotografiach czy opisywane w kontekście niektórych wydarzeń.

Z nową siłą powróciło moje (jeszcze gimnazjalne) zainteresowanie geografią. Choć z drugiej strony myślę, że skoro podróżuję (w różnej skali) po Polsce, to chyba jednak nigdy nie osłabło 😉 Dużą frajdę sprawiały mi też zadania na liczenie i zapamiętywanie różnych liczb. Chyba po prostu lubię liczby 🙂

Zauważyłam, jak silne jest we mnie poczucie, że jestem ścisłowcem i wystarczyły ledwie akcenty, bym pewne rzeczy zapamiętywała lepiej lub uczyła się ich chętniej. Dowiedziałam się nieco o nauce gdańskiej i mam nadzieję zgłębić ten temat. Póki co mam swoich ulubieńców, którego to grona kurs nie zmienił, ale pogłębił moją fascynację nimi – małżeństwo Heweliuszów i Fahrenheita <3

Były przedmioty, które dopiero zanurzyły mnie w swoim ogromie, które to ścieżki chcę teraz zgłębiać jeszcze we własnym zakresie – poznawać lepiej zabytki, doszukiwać się smaczków, wnikać w biografie ludzi związanych z Gdańskiem i kolejne wydarzenia w historii tego niezwykłego miasta. Szczególnie, że jest co odkrywać. Niewątpliwie nowe perspektywy otworzyły się dla mnie także w kontekście Sopotu i Gdyni. I choć nie ukrywam, że Gdańsk pokochałam najsilniej, to jednak Trójmiasto intryguje mnie w całości.

Dlatego powiększyłam swoją bibliotekę o kolejne pozycje do wczytania się…

Zaczęłam się interesować wydarzeniami i wykładami, które dzieją się w moim mieście…

Poszerzyłam horyzonty myślowe o kolejne dziedziny…

Myślę zupełnie poważnie o tym, by przejść Gdańsk w całości jeszcze raz, już z tą nową wiedzą! Wtedy to było szalone! Teraz to dopiero byłaby „detektywistyczna” praca (a trzeba Wam wiedzieć, że kryminalistyka też była zawsze w kręgu moich zainteresowań).

Przede wszystkim jednak widzę, nad jakimi umiejętnościami powinnam jeszcze popracować. Osiągnęłam naprawdę wiele przez ten rok jako ścisłowiec zanurzony w świecie humanistów i jestem naprawdę z siebie dumna, bo wiem, ile pracy w to włożyłam. I podobnie jak projekt gdański kilka lat temu, ugruntowało to moją pewność siebie i gorliwość w dążeniu do ustanawianych celów. Kurs otworzył przede mną nowe ścieżki rozwoju, zarówno w zakresie wiedzy, jak i osobistego. I zamierzam te dróżki zbadać! <3

2 thoughts on “Co dał mi kurs przewodnicki?

  1. Michał says:

    „Change
    You can change
    And something on your mind
    Became a point of view”

    Tak, ten fragment piosenki Tears for Fears skojarzyłem z Twoim „posiadaniem miasta w nogach”, które stało się zaletą i późniejszymi zmianami. 🙂 Być biologiem nie było przeszkodą, podobnie jak moje „być DKF-sceptycznym, nawet trochę nogą z historii wszystkiego poza np. motoryzacją czy muzyką popularną”. Zwłaszcza jak się porównywałem z innymi – „mają szanse, czytali książki Chwina i Grassa, zdawali historię na maturze itp.”.

    Pamiętam, jak byłaś pierwszą osobą, która podeszła się przywitać. Nie lubię nowych środowisk, zwłaszcza zbyt odmiennych (najlepiej się czuję w Grupie Wyszehradzkiej 😉 ), a tym razem dość szybko poczułem, jak było warto zapisać się na kurs. Czasem podobnie tęsknię za kursem, choć już tylko trochę, skoro wiele relacji nadal trwa. Jestem pewien, że kurs taksówkarski, którego zawsze zdążę zrobić, by mnie tak nie zżył z innymi.

    Odpowiedz
    1. Palcem po mapie, stopą po ziemi says:

      Rzeczywiście Michale, widzę ogromną różnicę w Twoim podejściu do relacji międzyludzkich między październikiem a teraz 🙂 Super zmiana!

      Ja tylko pamiętam, że jedną osobę przelotnie poznałam wcześniej, jedną na inauguracji i jedna nie zauważyła, gdy się z nią witałam i najpierw pisaliśmy w sieci, a potem na żywo gadaliśmy (RODO itp, to jednak nie będę sypać danymi, o kogo chodzi 😉 ). A reszta jakoś tak poleciało po prostu, właśnie jako ekstrawertyk mam dużą łatwość podchodzenia do ludzi i przedstawiania się jako pierwsza 😉 A że lubię wiedzieć, kogo mam wokół siebie, to mam dodatkową motywację poznawać 🙂

      Wiesz, ja jestem dość interdyscyplinarna, ale jednak ścisłe przedmioty wchodzą mi łatwiej 🙂 Chyba, że coś mnie wybitnie interesuje to przyswoję łatwiej nawet z pozornie odległej dziedziny. Ponownie, dużą rolę odgrywa motywacja 🙂

      Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *