Wraz z Kamilem z bloga 7 zdjęć z Gdańska od 2017 roku każdego lata realizujemy wspólny spacer. Nazwałam go szumnie spacerem blogerów, choć swojego bloga założyłam mniej więcej rok później. Nie wiem, czy już wtedy podejrzewaliśmy, że będą kolejne edycje i że będzie nam to dawało aż tyle frajdy!
Co ciekawe, często pomysł na dany spacer przychodził na krótko przed samym spacerem. Tym razem jednak było inaczej. Idea pojawiła się już we wrześniu 2019 roku, podczas wyprawy opisanej tutaj. Im dłużej pomysł się klarował, tym więcej wyzwań sobie stawialiśmy. Początkowo rzuciliśmy jedynie hasło „gdańskie plaże”. Później stwierdziliśmy, na jakie etapy podzielimy całe przedsięwzięcie. Wisienką na torcie była chwila olśnienia, gdy zgodnie uznaliśmy, że zaczniemy wraz ze wschodem słońca od najbardziej wysuniętej plaży na wschodzie Gdańska, a zakończymy zachodem słońca w okolicy ostatniego gdańskiego wejścia na plażę, przy granicy z Sopotem.
Na ile udało się przekuć nasz plan w czyny?
Etap 1 – Wyspa Sobieszewska
Wschód słońca w Gdańsku miał być tego dnia mniej więcej kwadrans po czwartej. Jak jednak dostać się na Wyspę Sobieszewską o tej porze? Komunikacja miejska nocą totalnie nie zgrywała się z tą godziną, a organizowanie noclegu, z którego musielibyśmy się wymeldować o trzeciej nad ranem byłoby niepotrzebną komplikacją. Zasugerowałam zatem dojazd taksówką i co ciekawe, jechałam już autostopem, a taksówką wcześniej mi się nie zdarzyło 😀
Kierowca wysadził nas przy Przekopie Wisły i wędrowaliśmy niespiesznie częściowo przez las, a częściowo nad wodą. Zaskoczyło mnie, że chociaż wschodu jeszcze nie było, a ulewny piątek pozostawił po sobie sporo chmur, sobotni poranek okazał się dość jasny. I póki nie znaleźliśmy się na plaży (wiatr) było też zaskakująco ciepło jak na środek nocy i związane z tym niewyspanie, bo niewyspana zamarzam zwykle jeszcze bardziej 😉
Cóż, może to te emocje. Niejednokrotnie widziałam wschód słońca z okna mieszkania czy pociągu i oczywiście także na cudzych zdjęciach, a zimą chociażby w drodze do pracy, ale na plaży mi się nie zdarzyło. Nie wiem, dlaczego nie zrobiłam tego wcześniej! Czułam się niesamowicie!
Zgodnie z założeniem weszliśmy wejściem nr 1. Dotarliśmy z Kamilem do ambony widokowej przy rezerwacie Mewia Łacha, po czym zasugerował, że wschodzące słońce z plaży, bardziej wysuniętej i przede wszystkim pozbawionej drzew, będzie zdecydowanie widać lepiej. Parę minut później rzeczywiście podjęliśmy wędrówkę plażą. Szacowany czas przejścia wg Google Maps wynosił jakieś trzy godziny. Już na starcie było dla mnie oczywistym, że robimy zdjęcia, przystajemy, kontemplujemy, zatem na pewno w trzech godzinach się nie zmieścimy. Ale kto by się spieszył. Emocje zupełnie mnie już rozbudziły, więc poza kilkoma momentami (do czego wrócę) tak naprawdę wskazanie zegarka nie miało znaczenia.
Chmury układały się tak, że najpierw słońce musiało się podnieść zza nich, a na pewnym etapie prześwit się kończył i znów lekko by je przesłoniły. Tak naprawdę przez dłuższą chwilę obserwowaliśmy ten pozorny ruch Słońca (bo przecież to my się ruszamy jako Ziemia), po czym wędrowaliśmy dalej, wielokrotnie się ku niemu odwracając i będąc pod wrażeniem, jak szybko znalazło się dość wysoko. Po czym zwracając głowy w kierunku naszej wędrówki, obserwowaliśmy cudowne barwy i to, jak promienie świetlne muskały piasek.
Na piasku dopatrywałam się śladów ptaków, ale też zostawiliśmy coś po sobie. Każde z nas patykiem napisało lub namalowało coś na piasku, co postanowiło uwiecznić. W moim przypadku natchnienie podpowiedziało mi, by napisać „Spacer blogerów 2020”, po czym zrobiłam sobie zdjęcie ze stopą, w nawiązaniu do nazwy mojego bloga i trochę musiałam się nakombinować, jak tu zrobić zdjęcie, na którym jednocześnie byłby ów napis i wschodzące słońce, tak jak to prezentowałam na początku tego wpisu.
Niesamowitości całemu przedsięwzięciu dodawał fakt, że wędrowaliśmy zupełnie sami, a pora była tak wczesna, że większość ludzi w Gdańsku musiała jeszcze spać 🙂 Rozumiem teraz to uczucie, które musi towarzyszyć mówcom motywacyjnym, gdy namawiają do wstawania o piątej, by produktywnie wykorzystać czas, gdy inni ludzie śpią 😉 Kamil uznał nawet, że powinni o nas nakręcić reality show „Sami na wielkiej wyspie” 😀
W sumie pobudka w środku nocy sprawiła, że żołądek rozbudził mi się dopiero koło piątej, za to bardzo gwałtownie sygnalizowało to głośne burczenie w brzuchu. Miałam idealnie rozplanowane jedzenie na całą podróż (zwykle biorę za dużo i dojadam w domu) i dzięki temu mogłam zjeść śniadanie na plaży, choć równocześnie spacerując. Nie rozsiadaliśmy się, bo jednak cały poprzedni dzień lało (a i tego dnia przez chwilę popadywało), za to dzięki temu piasek na plaży był ubity i spacerowało się prawie tak łatwo jak po chodniku.
Przynajmniej nad samą wodą. Robiliśmy jednak regularne podejścia do kolejnych wejść, bo wpadłam nagle na pomysł, by „skompletować” wszystkie numery. Ledwie jednak rozpoczęliśmy, a już zgubiliśmy trójkę! Byłam niepocieszona, nawet przez moment myślałam, że może za bardzo się zagadaliśmy, a Kamil, że może było gdzieś w głębi. Po powrocie do domu sprawdziłam jednak nawet mapę Google i nie jest na niej zaznaczone jako jedyne. A może ktoś z Was umie rozwiązać tę zagadkę?
I tak wędrowaliśmy wzdłuż brzegu morza, rejestrując kolejne wejścia, ale nie nudziliśmy się także pomiędzy nimi. A to zaciekawiło nas podmycie piasku przez fale, co wyglądało jak taki mini klif. A to robiliśmy artystyczne zdjęcia muszlom czy obserwowaliśmy owady:
– Robakus plażakus – wymyślił Kamil. – Wędruje od jednego ujścia Wisły do drugiego po Wyspie Sobieszewskiej.
Wreszcie, okazało się, że Kamil ma świetne oko do wypatrywania bursztynów. Ja z moją krótkowzrocznością nie miałam nawet co rywalizować, ale gdy on lokalizował fajne miejsce, przykucałam i ja, by znaleźć nieco bursztynowych okruszków. Choć pierwsze znaleziska miały nietypowe barwy i zastanawiałam się, czy to na pewno bursztyn, a Kamil wynajdywał te, które nie budziły wątpliwości.
– O, zazdro! Masz bursztynowy bursztyn – zauważyłam. – A ja muszę się spytać specjalistów, czy to bursztyn.
Za to Kamil podkreślał, że ze mną nawet wyprawa po pozornie banalnej plaży nabiera innego charakteru:
– Jeśli myślisz, że gdzieś nie ma nic ciekawego, to idź tam z Martą, ona Ci pokaże. Ja myślałem, że po prostu będziemy szli plażą. Morze, piasek. A tu taka ryba, muszelka, tu bursztyn, tu ładny kamień.
Przy wejściu nr 6 Kamil stwierdził, że przy następnym będzie się cieszył. Siódemka to w końcu jego ulubiona liczba 🙂 Wówczas zasugerowałam, że w takim razie ja poproszę zdjęcie przy dziewiątce. Byliśmy już w drodze, gdy dostrzegłam coś, co nazwałam „mierzejką”. Właściwie w pobliżu brzegu była usypana jakby piaskowa wysepka. Zastanawiałam się, czy to w tym miejscu odbyła się moja sesja zdjęciowa, gdy cieszyłam się, będąc na finiszu pierwszego zwiedzania Gdańska. Dalej moją uwagę zwróciły krople deszczu widoczne na przypływających falach i znikające, gdy fala zawracała, co skomentowałam po swojemu:
– Tu kapie i fala zabiera to kapanie.
Za upragnioną siódemką Kamila moją uwagę zwróciła jednak zupełnie inna cyfra. Wystarczyło spojrzeć na wyświetlacz telefonu:
– Szósta zero sześć i sześć sekund – zauważyłam i pozwoliłam sobie na chwilę namysłu. – I szósty czerwca. I sobota to szósty dzień tygodnia!
Moją radość dopełniło znalezisko:
– Mam bursztynek bursztynowy! Jestem spełniona 🙂 Wow, ale widoki! – podniosłam aparat, by je uwiecznić. – Muszę schować mojego bursztynka, zanim mi odfrunie.
To co jednak nas zdziwiło, to rozrzucone gdzieniegdzie główki kapusty, a czasem pojedyncze jej liście, nierzadko już mocno sponiewierane. Później pomyślałam sobie, że być może ktoś je tu przywlókł celowo i że może wodne ptactwo je podjada. Z bardziej naturalnych w tamtym miejscu gatunków wpadły mi w oko wyrzucony na piasek morszczyn i szczątki jakiegoś skorupiaka.
Wędrowaliśmy dalej, podśpiewując. Mieliśmy dość spójny repertuar, no i nad morzem nie mogło zabraknąć przekornie „Nie ma fal (…)”, choć fale były, nawet w wąskiej przestrzeni między kolejną „mierzejką” a właściwym brzegiem morza.
Wyobraźni też nam nie brakowało. Z jednej strony inspiracją były pozostałości cywilizacyjne („To jest puszka, a ja myślałam, że to gumowy aligator z otwartą paszczą!”), ale także kłody pozostawione bliżej wejść, jak ta przy numerze dziesiątym. Kamilowi skojarzyła się ze słoniem morskim, ja stwierdziłam, że „to wygląda jak sympatyczny jamnik, który wpadł ryjem w piach”. Tak, poniosła mnie wyobraźnia.
Na tym etapie zaczęli pojawiać się na horyzoncie pierwsi ludzie, a było około siódmej. Generalnie nie wchodziliśmy z nimi w interakcje, ale jedna pani z psem sama powiedziała nam „dzień dobry”. Śladów obecności człowieka było jednak coraz więcej. Forty z patyków, usypane trochę jak okopy i tym podobne historie. Kamil zawołał też w pewnej chwili:
– Patrz jak ktoś poukładał muszelki.
Będąc pewnym, że polecę od razu pstryknąć zdjęcie, uznał, że już w momencie jak to mówił, wiedział, że popełnia błąd 😉
Przez pewien czas wodziliśmy wzrokiem za kontenerowcem na horyzoncie. Spoglądając w przeciwną stronę, zaskoczyło nas, że z poziomu plaży nie widzieliśmy Zbiornika Wody Kazimierz, choć dobrze orientowałam się, że był na wysokości wejścia nr 11.
Około ósmej byliśmy przy wejściu czternastym, gdzie powzięliśmy postanowienie: „jeszcze jedno i banan, jeszcze trzy i <tu marka wafelków>”. I rzeczywiście taka nagroda to był dodatkowy motywator. Poza tym Kamilowi wlało się trochę wody do buta i okazała się ona dość chłodna, choć jak dla mnie w przyjemny sposób, ale sprawdzałam temperaturę dłonią:
– Ej, fajna. Nie do buta, ale do ręki tak.
Minęliśmy też ludzi zagorzale merdających patykami i dłońmi w piasku i muszlach. Początkowo sądziliśmy, że zbierali bursztyn. Choć Kamil był bezkonkurencyjny i znalazł znacznie większe bryłki wykopane na wierzch przez traktor właśnie w rowku po przejeździe traktora! Tymczasem ja znalazłam bardzo ładne maleństwo i oczami wyobraźni widziałam przy tym kadr, który możecie zobaczyć poniżej z rozmytymi muszlami w tle. Potem doszliśmy do wniosku, że jednak celem państwa też były muszle.
– Może nigdy nie byli nad morzem – zastanawiałam się. – Chociaż w sumie ja mieszkam nad morzem, a fotografuję prawie każdą falę.
Pewnie dlatego wróciłam z ponad 700 kadrami po sześciu godzinach spaceru plażą. Nawet gdy już wracaliśmy przez las i szliśmy mocnym tempem, by nie uciekł nam autobus, w półobrocie uwieczniłam wiewiórkę, która akurat pokazała się na drzewie. Ech, to był naprawdę dobry spacer. Nie wiem, czy nie mój ulubiony jak dotąd spośród tych „blogerskich”. Stwierdziłam, że tyle jest plaż, a ciągle się chodzi na te same, więc „super jest taki projekt” i pewnie wykorzystam też ten materiał do przyszłej książki. Kamil zauważył, że „w sumie nigdy w ten sposób nie przeszliśmy, więc czemu by tego nie zrobić”. Fajnie tak wzajemnie nakręcać swoją kreatywność w poznawaniu Gdańska 🙂
Etap 2 – od Górek Zachodnich do Westerplatte
Na drugą wycieczkę wcale nie było tak łatwo się nam umówić. Intensywnie wędrowałam kolejnymi dzielnicami, Kamil też miał własne projekty i tak przeleciał nam lipiec. Dlatego w sierpniu musieliśmy zmobilizować się na przynajmniej dwie wspólne wycieczki. I tak nadeszło to piątkowe popołudnie, gdy wsiedliśmy w autobus 111 na Górki Zachodnie.
– Usiadłaś na nielegalnym miejscu – nawiązał Kamil do plakietki związanej z epidemią.
– I tak jedziemy razem. Doceń to, bo zrobiłam to dla Ciebie.
Jeszcze w autobusie zasugerowałam, że ostatni autobus powrotny, na jaki musimy zdążyć, odjeżdża o 19:07 z Westerplatte, bo wieczorem byłam umówiona z przyjezdnymi znajomymi, co było już naszą coroczną tradycją.
– Czyli można powiedzieć, że o siódmej siedem – zauważył Kamil, fan siódemek.
Kolejne siódemki pojawiły się na wyświetlaczu telefonu, gdy nagrałam pierwsze hasło, zamiast robienia notatek ułatwiających późniejsze pisanie.
– Gadałam siedem sekund i siedemdziesiąt siedem setnych!
Wystartowaliśmy na końcowym przystanku autobusu i ruszyliśmy czerwonym szlakiem fortyfikacyjnym, podchodząc na początek na wydmę. Kamil uświadomił mnie, że nazwana jest Górą Źródlaną. Obydwoje zwróciliśmy ze smutkiem uwagę na mnogość śmieci rozrzuconych pośród zieleni i na szlaku.
– Gdzie ludzie, tam i śmieci… – zauważyłam.
Gdy podchodziliśmy pod górę, podłoże stanowił głównie piasek. Kamil odnotował, że założyłam tego dnia terenowe sandały, w związku z czym będę miała zaraz zasypane buty. Przyznałam jednak, że ubrałam je z premedytacją, by łatwo je zdjąć na plaży i móc iść stopami w wodzie, co absolutnie kocham i czego dawno nie miałam okazji robić. Odnosząc się do samego piasku, stwierdziłam, że nawet tutaj, częściowo zasłonięty drzewami, jest taki przyjemnie ciepły.
Wędrowaliśmy dalej lasem, robiąc co jakiś czas zdjęcia po drodze. Krótki przystanek zrobiliśmy sobie nad „trzcinową zatoczką”, gdzie położono nad brzegiem paletę niczym kładkę. Mogliśmy na nią pojedynczo wchodzić nieco dalej niż do połowy – inaczej wylądowalibyśmy w wodzie, a tego żadne z nas nie chciało. Nie tutaj 🙂 Każde z nas za to chciało zrobić kilka zdjęć i sama nawet śmiałam się do Kamila, że może mi zrobić zdjęcia, jak muszę stać jak serfer, by nie stracić równowagi.
Podczas tej wędrówki z naprzeciwka biegła na nas puchata czarna istota, która przezornie wbiegła jednak między drzewa, jakby zmierzała do jakiejś równoległej ścieżki. Psu nie towarzyszył jednak żaden człowiek, przynajmniej myśmy żadnego nie widzieli, dlatego zażartowałam, że idzie dziki pies.
Ostatecznie z lasu wyszliśmy na ulicy Stogi, by kontynuować nią przejście do wejścia na plażę nr 20. Obejrzałam się jeszcze, by zobaczyć, jak wyglądało to wyjście z lasu, po czym skupiłam się na zupełnie nowym obliczu drogi:
– Jestem w ciężkim szoku, że tu jest tyle aut. Jestem tu trzeci…? Czwarty raz. I nigdy tu tyle aut nie stało na ulicy.
– Górki Zachodnie: Marta 1:0. Nokaut.
Kamil zauważył również (i sama mam tak samo!), że ilekroć był na tym odcinku, zawsze fotografował zbiornik tuż przed zakrętem w prawo.
Wkrótce dotarliśmy do wejścia nr 20, od którego zaczynała się nasza właściwa przeprawa przez gdańskie plaże. Co ciekawe, w poszukiwaniu krzyża „Tym, którzy nie wrócili z morza” zawędrowaliśmy ciut za daleko i odkryłam, że istnieje także niewielka plaża nad Wisłą. Szybko się jednak stamtąd wycofaliśmy i miałam lekki niesmak. Nie wiedziałam, czy więcej było tam turystów czy śmieci, których spora góra leżała zwyczajnie na wejściu.
Dotarliśmy jednak do krzyża, który był w pobliżu wieży obserwacyjnej, choć lekko zasłaniały go drzewa. Po sfotografowaniu usłyszałam z ust Kamila moją własną myśl rodem z majowej wycieczki:
– Jest wieża obserwacyjna i bez sensu, że jest niewykorzystywana zupełnie.
W tej części woda graniczyła z głazami. Spontanicznie usiadłam na jednym z bardziej płaskich kamieni, czułam, jak lewy policzek ogrzewa mi słońce i poprosiłam Kamila w tym poczuciu błogości, by zrobił mi zdjęcie na tle wody. W sumie ja też zrobiłam jemu, choć się tego nie spodziewał. Wstając z kamienia zauważyłam śliczną pajęczynę – później okazało się, że było ich więcej, a także, jak to ujęłam „nieładną butelkę plastikową”. Niestety – śmieci i tu nie brakowało.
Przez chwilę zastanawiałam się, czy to już ten moment, by zdjąć buty, ale jeszcze przez moment podłoże było kamieniste.
– Chyba będziemy już szli dalej piachem, co? – zdjęłam buty, robiąc przy okazji zdjęcie moich nierówno opalonych nóg ze śladami pasków od sandałów. – Ale parzy stopy!
Wkrótce zeszliśmy nad sam brzeg, gdzie ludzi było relatywnie niewielu (więcej na piasku lub w samej wodzie). Z jednej strony byliśmy zaskoczeni popularnością tej plaży, szczególnie w epidemii, z drugiej strony dało się trzymać odstęp, choć wymagało to czasem lawirowania. Większość plażowiczów była jednak statyczna, a my wciąż zmienialiśmy nasze położenie.
Moment zamoczenia stóp w wodzie był dla mnie niemal mistyczny. Nie umiem tego uzasadnić, ale w letni dzień naprawdę kocham tak spacerować. Woda była przyjemnie chłodna, a że w tym sezonie jeszcze nie miałam okazji do takich przyjemności, zaczęłam się cieszyć jak dziecko. Kamil uznał mój pomysł za całkiem sensowny i postanowił również zdjąć buty. Przy tej okazji zwróciłam uwagę na jego skarpetki:
– Spapugowałeś mój pomysł (…) O, kotwice. Jak tematycznie!
– Cieszysz się, jakbyś nigdy nie była nad morzem.
– Tak! Zaraz nagram filmik jak się cieszę! 😉
Nie obyło się też bez sesji zdjęciowej i przyznaję, suszyłam ząbki 😀 Kocham ten stan, naprawdę! Zresztą, raz nakręcona, utrzymuję się jeszcze przez pewien czas w takim nastroju, często póki ktoś lub coś mnie z niego nie wytrąci. Nic zatem dziwnego, że moje wewnętrzne dziecko ucieszyło się nawet na widok sterczących z wody pali, które postanowiłam sfotografować. W tym celu musiałam na moment stanąć w miejscu.
– Aaa, zapadam się! Ale jest zimny piasek pod spodem! Ale to jest fajne!
– Ty to jesteś dobra.
– Wiesz Kamil, że już mam 11 nagrań? Ten rozdział się sam napisze [i rzeczywiście idzie lekko!].
Na tym odcinku rzeczywiście sporo się działo. Zagadałam do małego chłopca, który rzucał piaskiem za siebie, czy możemy przejść i wstrzymał się z pracami fortyfikacyjnymi. Dalej zobaczyliśmy ogromny fort z piramidą i trzema sfinksami bez głowy. W jeszcze innym miejscu mama przysypywała córeczkę od pasa w dół, dorabiając jej syreni ogon, ale praca obok była już gotowa.
– O, jaki fajny rekin. Mogę sfotografować? – zapytałam.
– Tak.
– A tu jakaś syrena powstaje.
Dziewczynka odpowiedziała uśmiechem. Chwilę później zobaczyłam pierwszą z wielu tego dnia meduz. Część z nich fala zabrała na szczęście z powrotem. Sfotografowałam też ślady stóp na piasku, jak na nazwę mojego bloga przystało 😉 I może dobrze, że patrzyłam w ziemię, a i idąc normalnie, częściowo osłaniał mnie daszek, bo usłyszałam po chwili:
– Nie patrz w lewo. W prawo też nie patrz. W ogóle zamknij oczy.
Byliśmy zaskoczeni, ilu jest nudystów w Gdańsku, gdy nagle znaleźliśmy się tacy niepasujący w środku ichniej plaży. Co ciekawe, nie tylko opalali się czy przebywali w wodzie, ale stali np. w kręgu i ucinali sobie pogawędki w większych grupach. Jak łatwo się domyślić, na tym odcinku nie robiliśmy zdjęć, za wyjątkiem tablic z numerami wejść. Zapozowałam z moją liczbą – 22. Pojawił się też inny „mój akcent”, na szczęście kawałek dalej, już na standardowej plaży, między wejściami 24 i 25. Kamil zobaczył dużego żółwia z piasku, więc oczywiście się podekscytowałam i poprosiłam, by zrobił mi z nim zdjęcie.
Przedostatnie wejście, nr 26, było najbardziej charakterystyczne, bo prowadziło od pętli tramwajowej na Stogach. Towarzyszyły mu zabudowania dla ratowników, a w oddali na horyzoncie całkiem nieźle było już widać Port Północny i jego „żyrafy” 🙂 Pamiętam, że kiedyś, jeszcze na studiach, podchodziłam pod mieszczący się tam falochron, usypany z kamieni i robiłyśmy sobie z koleżanką sesję fotograficzną. Ze względu na obecność portu, aktualnie już na sporym odcinku wcześniej znajdowało się ogrodzenie.
Do wejścia nr 27, ostatniego, podeszliśmy od strony lasu. Tam przyszedł czas na wspólne selfie. Nie chcąc przegapić wejścia, posłużyłam się GPS-em i powiedziałam, że naprzeciwko będzie bunkier, ciesząc się bardzo z tego faktu:
– Wow, musimy tam podejść!
Chwilę później Kamil rzucił:
– Tu jest chyba to wejście. I tam masz ten bunkier.
– Ale tu jest ładnie – obróciłam się w stronę plaży.
– Bo jest zrobione.
Ale choć było tu tak elegancko, samo wejście nie miało numerka, nie mogliśmy go zatem sfotografować. Zobaczyłam też papierek od wafelka i przypomniałam sobie, że podobnie jak ostatnio, tym razem również zabrałam dla nas po jednym.
Wykorzystując płaskie podejście i niezadrzewiony kawałek terenu, Kamil poświęcił chwilę na nagrania dronem, a ja przygotowałam poczęstunek:
– Ty nas też nagrywasz? – zapytałam. – Nie chciałabym być nagrana jak „siedzę w kucki” i jem marchewkę. Zaraz sama wszystko zjem.
Wkrótce podeszliśmy do bunkra, co sprawiło, że oczywiście się podekscytowałam.
– Nie skojarzyłbym Cię z takimi rzeczami, jakimiś bunkrami, cegłami – zauważył, znając już nieco moje słabości.
– Chcę go obejść. Ciekawe, czy da się wejść.
Obeszłam cały, znajdując jedynie zakratowane wejście, które pod kątem robiło wrażenie otwartego. Gdy wróciłam do punktu wyjścia, Kamila nie było, uznałam zatem, że ruszył moim śladem. Znalazłam go za kolejnym rogiem. Po drodze w głowie urodził mi się już pomysł na zdjęcie, jak właśnie wychylam się zza rogu lub zza drzew.
– To wyglądało, jakby było wejście. Myślałem, że już wsiąkłaś i Cię zatrzasnę – zażartował.
Po chwili rzeczywiście zrealizowaliśmy jeszcze mój plan na krótką sesję zdjęciową. Na koniec spaceru dostrzegliśmy jeszcze pewną inspirację i wpadliśmy na pewien pomysł, co moglibyśmy zrobić kolejnym razem, ale póki co jeszcze sza! 😉
Zakończyliśmy na pętli tramwajowej na Stogach. Westerplatte, które było tego dnia w planach, niestety nie udało się zrealizować. Autobusy nie kursowały tam wystarczająco często, bym zdążyła na wieczorne spotkanie. Umówiliśmy się zatem na dzień, w którym realizowałabym Przeróbkę w ramach mojego projektu gdańskiego.
Przejście całości, od Westerplatte z plażą przez Twierdzę Wisłoujście do osiedlowej części Przeróbki, stanowiło oczywiście wyzwanie na ładnych parę godzin. Dodatkowo Kamil pracował wtedy na drugą zmianę. Dlatego wyruszyliśmy z samego rana z Dworca Głównego na przystanek Ku Ujściu, ze względu na zmianę trasy zlokalizowany w ciągu ulicy Sucharskiego. Założenie było takie, że wędrujemy wspólnie ku plaży, przez plażę i taką część Westerplatte, na jaką pozwoli Kamilowi autobus powrotny 😉
Właściwie zaczęliśmy od Ronda Komitetu Obrony Robotników, bo uparłam się, by je sfotografować, choć Kamil mówił, że na pewno będę tędy wracała. I dobrze, że byłam w tym miejscu dwa razy, bo popołudniowe światło bardziej sprzyjało zdjęciom. Szliśmy ulicą Sucharskiego, gdzie wydawałoby się, że nie ma zbyt wiele do zaobserwowania, ale nie w nas takie przekonanie! Najpierw Kamil wypatrzył ramię dźwigu, które wydawało się relatywnie niewielkie, a dźwigało wielki kontener. Uznał, że mieszkamy w fascynującym mieście, gdzie możemy obserwować tak wiele różnych krajobrazów, w tym pracę portu. Chwilę później dopatrzyłam się lusterka ulicznego i zasugerowałam:
– Zróbmy sobie tutaj zdjęcie!
Kamil uznał mój pomysł za całkiem fajny i zrobiliśmy sobie selfie w tymże lusterku. Chwilę później naszą uwagę zwróciło truchło zwierzęcia na ulicy. Byłam pewna, że to jakiś gatunek z rodziny łasicowatych, ale szybko to udokumentowałam, aby sprawdzić w domu (na moje kuna domowa), co bardzo zaskoczyło Kamila.
– Jestem biologiem. Robiłam dziwniejsze rzeczy – podsumowałam krótko.
Pozostając w tym klimacie, na ścieżce widziałam też martwego gryzonia. Kamil nabijał się:
– Ja bym zrobił zdjęcie na Twoim miejscu.
– Nie?
– Byś potem wiedziała, co to jest.
– To chyba ryjówka była.
– A byś sprawdziła w domu.
W pewnym momencie stanęłam na ścieżce, żeby zrobić zdjęcie, jak dołem równolegle biegła dróżka (albo po prostu trawa nie chciała tam rosnąć). Jechały dwa auta z naprzeciwka i kierowca pierwszego zatrąbił na nas, co mnie zdziwiło, bo nie miałam aparatu skierowanego w jego stronę, ale Kamil uznał, że pewnie codziennie jeżdżą i nikt tu nie chodzi, to jak zauważyli ludzi, to użyli klaksonów. Droczył się też, jakoby kierowca do mnie mrugnął 😉 Gdy ja byłam skupiona na robieniu zdjęć, Kamil odnotował jeszcze, że jechała koparka, trzymając drewno. Sama zdecydowanie częściej patrzyłam… pod nogi.
– Ciekawe, co to znaczy – zastanowił mnie ciąg cyferek i literek na ścieżce. – Jakby „Tu kopać” – zaśmiałam się.
– No, mi też to się kojarzy z tym, że np. rura biegnie.
Dalej dostrzegliśmy ich więcej. Literki były te same, tylko numerki rosły. Zajrzeliśmy też do tajemniczego tunelu, ale okazał się dojściem do obiektów portowych i nie był drożny.
Wreszcie dotarliśmy do plaży. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to skupisko mew. Wyglądały, jakby miały jakieś posiedzenie. Szybko nasypałam sobie też piasku do butów, co Kamil uznał za dobry znak, że to fajna plaża, skoro piasek ma taką miąższość. Oczywiście nad morzem hipnotyzujące było już samo wpatrywanie się w fale. Jednomyślnie, niezależnie od siebie, uznaliśmy, że nakręcimy filmik. W mojej głowie od razu zrodził się tytuł: „Potęga żywiołu”.
Plaża na Westerplatte zawsze kojarzy mi się z końcówką filmu „Jutro idziemy do kina”, który zdecydowanie jest moją ulubioną polską produkcją i gra tam mój ulubiony polski aktor – Antoni Pawlicki. Kamil zapytał, czy lubię go dlatego, że mi się podoba, ale zaprzeczyłam. Pomijając stronę wizualną, szczególnie doceniam jego role z okołowojennych produkcji. Gra tam takich dżentelmenów starej daty albo po prostu kreuje patriotyczne postawy i zawsze jego postaci budzą moją sympatię.
Sama wędrówka plażą nie trwała długo, bo i plaża nie należała do wyjątkowo długich. Sfotografowaliśmy mewy. Obserwowaliśmy fale. Poprosiłam o sesję, jak siedzę na piasku.
Później dotarliśmy do usypanych kamieni i szczególnie jeden był niezwykły. Wypatrzyłam go i zasugerowałam Kamilowi:
– Zrobisz mi na nim zdjęcie.
– Pytasz się czy mi rozkazujesz?
– Proszę 😉
Gdy podeszłam do tego kamienia, okazało się, że był nawet tak wyprofilowany, że można na nim usiąść, miał wybrzuszenie, o które fajnie można było oprzeć dłoń, a dwa mniejsze kamienie przed nim mogłyby być podnóżkami. Idealne miejsce na posiedzenie! Natomiast to nie był koniec kamiennej sesji i to dla nas obydwojga. Selfie wspólne i w pojedynkę, rozpostarte ramiona, wpatrzenie się w horyzont – to tylko kilka pomysłów, które mieliśmy na siebie w tym miejscu.
Po dotarciu do tego miejsca zastanawiałam się, czy trzeba zawrócić, ale Kamil z lekkością zaczął się wspinać po kamieniach ku barierce i nad nią przeszedł. Podążyłam za nim i też nie stanowiło to dla mnie trudności. Kawałek dalej była tabliczka sugerująca zachowanie ostrożności, a dopiero kolejne mówiły, by na kamienie nie wchodzić. Dodam tylko, że napisy były od strony deptaka, nie kamieni, a zmiana treści była uzasadniona faktem, że w miejscu, gdzie weszliśmy, był też piasek, a dalej kamienie stykały się bezpośrednio z wodą, nie było żadnej strefy buforowej.
Podeszliśmy do miejsca, gdzie kolejny odcinek plaży wygrodzono jako teren wojskowy i, mijając podest po stojącym tu kiedyś czołgu, odbiliśmy w stronę cmentarzyka westerplatczyków. Tutaj Kamil zachował się bardzo ładnie, bo gdy ubolewałam nad tym, że między biało-czerwoną rabatkę z kwiatami wrzucono śmieci, on po prostu podniósł paczkę po chipsach i wyrzucił do kosza. Z kolei ja opowiedziałam mu parę ciekawostek o tym miejscu, poznanych na kursie przewodnickim (do którego nawiązywaliśmy też podczas spaceru plażą). Czy wiedzieliście chociażby, że na nagrobkach są elementy na kształt hełmu oraz połówki nieśmiertelnika? Przy okazji wytłumaczyłam Kamilowi, że nieśmiertelniki noszą żołnierze, a po śmierci jest on łamany na dwie części i jedna zostaje z poległym, a drugą wysyła się rodzinie, a zawierają one imię i nazwisko żołnierza. Pan obok potwierdził moje słowa i dopowiedział, że wykuwa się na nich także stopień i jednostkę oraz rok urodzenia. Drugą ciekawostką był rok przeniesienia tutaj prochów samego Sucharskiego (1971) i historia o jednym z westerplatczyków, Edwardzie Łuczyńskim, który uczestniczył w asyście honorowej, ale emocje przepłacił życiem. Zmarł nazajutrz po odebraniu urny na gdańskim lotnisku.
Więcej niestety nie zdołaliśmy przejść z Kamilem wspólnie. Gdy zostałam na Westerplatte sama, oddałam się w pełni klimatowi tego miejsca. O całej wyprawie z tego dnia przeczytacie na blogu za jakiś czas, ale zdradzę, że mimowolnie (za to z uprzejmością) poprawiłam parę razy turystów, którzy mówili na głos różne głupoty na temat wojennej historii tej przestrzeni. Chyba poczułam misję przewodnicką 😉
Etap 3 – od Brzeźna do Jelitkowa
To był chyba dzień rekordowych temperatur, przynajmniej do tego momentu sezonu. Oficjalnie mówiono o 32 ˚C. Gdy spotkaliśmy się późnym popołudniem, chcąc dojść na jelitkowską plażę na zachód słońca, na pętli brzeźnieńskiej zobaczyliśmy mnóstwo ludzi. No tak, piątkowe popołudnie!
Odbiliśmy w prawo przy Domu Zdrojowym i powędrowaliśmy Parkiem Haffnera. Weszliśmy na plażę najbardziej skrajnym wejściem przy falochronie, czyli zaczęliśmy od numeru 34. Kamil szukał powiązania z jego ulubioną cyfrą – siódemką.
– Dwa razy siedemnaście, jeśli już szukasz siódemki – zauważyłam.
– Trzy plus cztery to jest siedem. Tak prościej.
Gdy tylko zobaczyłam piasek na ścieżce, stwierdziłam, że już tutaj zdejmę buty. Piasek na zalesionym początkowo obszarze był chłodniejszy niż na poprzednim odcinku. Obok mieściła się plaża dla psów i za płotem widać było konstrukcje stworzone z myślą o czworonogach, ale właściciele bawili się ze swoimi pupilami raczej w strefie przed ogrodzeniem, co wydało mi się ciekawym paradoksem. Gdy widziałam radość czworonogów, uśmiech sam cisnął się na usta 🙂
Sama cieszyłam się chłodem morskiej wody i specjalnie założyłam tego dnia sukienkę. Raz – ze względu na panujący skwar, dwa – chęć moczenia nóg w wodzie, trzy – no przecież liczyłam na jakieś fajne fotki 😉 Kamil rzeczywiście zrobił mi fajne zdjęcia.
Gdy natrafiliśmy na pierwszą piaskową konstrukcję, uznałam, że także trzeba ją sfotografować.
– Eee, co to za budowla, to dziura jakaś – zwątpił Kamil.
– Wygląda jak zatoka.
– Jak ją nazwiesz?
– Zatoka Żółwi – uśmiechnęłam się.
Tak dobrze szło się nam nad samą wodą (a ja tuptałam już w wodzie), że dopiero przy numerze 38 zorientowałam się, że przecież nie fotografujemy numerów wejść! Kamil uległ mojemu uporowi i cofnęliśmy się niemal do początku, żeby fotografować. Przejście plażą podczas nawrotki nie było szczególnie wygodne, a do tego zabierało zdecydowanie więcej czasu, uznaliśmy zatem, że musimy ogarnąć jakiś kompromis. Logistycznie to było nie do ugryzienia w trzy godziny do zachodu, by jednocześnie delektować się spacerem nad brzegiem, sfotografować wszystkie wejścia i podkreślić różnorodność przestrzeni od strony miasta. Postanowiliśmy więc nasz przemarsz podzielić na kilka odcinków, na każdym skupiając się na innej strefie i co jakiś czas zmieniając „klimat”.
Weszliśmy ponownie na plażę wejściem nr 40, postanawiając tak wędrować do współczesnego molo. Na wysokości dawnego molo kombinowałam, czy są możliwe jakieś kadry mniej „zaludnione”, ale sytuacja była bez szans. Kawałek dalej widzieliśmy wejście nr 43, a szliśmy przecież po piasku! To było chyba nie do zrobienia, odhaczyć wszystko.
– Dlatego trzeba iść brzegiem albo promenadą.
– Dobra, dobra – zaśmiałam się z przekorą.
Tutaj Kamil zwrócił również moją uwagę na stojaki na rowery, spod których piasek się zsypał, więc wzmocniono go słupkami. Mieścił się przez to pewnie z pół metra nad poziomem obecnej plaży.
Na trasie natrafiliśmy na ciekawą konstrukcję dla dzieci w kształcie statku. Nawet podpisano go znajomo – Generał Zaruski! Poza tym próbowaliśmy obstawiać, który numerek znajdziemy przy molo. Wyszliśmy tuż przed, wejściem nr 52. Zapozowałam przy palmie ustawionej na drewnianej kładce.
Na promenadzie zaczęliśmy dyskutować, ile wejść przejść właśnie tędy. Miałam poczucie, że lepiej nie za dużo. Oczywiście, byłoby wygodniej, ale miałam poczucie, że ten odcinek wygląda ciągle podobnie i jednak zależało mi, aby plaża była dominantą spaceru. Kamil zaproponował dziesięć, ja z kolei pięć. Kompromisem mojego kompana była jego ulubiona siódemka, ale uznałam, że rzeczywiście bylibyśmy już bardzo daleko i obstawałam dalej przy pięciu.
– To będzie nr 57, więc jest siódemka. Może być – podsumował Kamil.
Minęliśmy molo, fotografując je pomimo tłumów i podchodząc także do Lwa Heweliona. Wejście nr 53 było dopiero za nim. Starałam się na ścieżce o takie kadry, gdzie obecność ludzi była znikoma lub które ich nie obejmowały, ale w pewnym momencie jeden turysta znalazł się samotnie na ścieżce, po czym wszedł wejściem, które mieliśmy fotografować jako kolejne. Jednomyślnie stwierdziliśmy, że wyglądało to trochę, jakbyśmy pana śledzili 😉 Na wysokości wejścia nr 55 Kamil zagadał:
– Jeszcze dwa wejścia. Delektujmy się tym spacerem.
– To prawda, wygodnie się idzie.
– Jak po czerwonym dywanie – zasugerował Kamil i przeszedł z szarej kostki chodnikowej na czerwoną 😉
Gdy zobaczyłam numerek 57, ucieszyłam się, zdjęłam buty i zawołałam:
– Wracamy do wooody! Wiesz, chociaż dzięki temu, że robimy nasz projekt, jestem prawdopodobnie nad morzem częściej niż rok temu, to mam w tym roku jakieś takie poczucie, że się nie mogę tym morzem nacieszyć.
Z kolei Kamil spostrzegł:
– Jak dojdziemy do Potoku Oliwskiego, to będę musiał przejść dookoła.
W pierwszej chwili nie zorientowałam się, że przecież mamy do pokonania jeszcze kawałek plaży za nim, ale mi woda nie przeszkadza, skoro i tak idę boso w przeciwieństwie do niego. W nagłym przypływie olśnienia zasugerowałam podekscytowana:
– To zrobisz mi zdjęcie jak idę przez potok! 😀
Cóż, ostatni raz w potoku stąpałam chyba jeszcze na terenówkach podczas studiów. Do nadrobienia!
Nad samym brzegiem próbowałam odbić ślady swoich stóp na piasku, ale co chwilę były zmywane przez falę, więc udało się dopiero przy którejś próbie. Następnie naszą uwagę zwróciło dmuchane czółno z motywem Apacza. Ucieszyłam się również na widok kolejnego piaskowego żółwia, sporych gabarytów, z detalami. Miał nawet oczy i uśmiech oraz kończyny charakterystyczne dla morskich gatunków. Na żółwiu przysiadło dwóch chłopców, może dwu-trzyletnich, więc trochę się nakombinowałam, jak tu wykadrować bez dzieci. Jeden z nich („diabeł wcielony!”) rozdeptał mu „płetwę” na moich oczach! I jeszcze popatrzył na mnie z uśmieszkiem, ciekaw mojej reakcji. Niedaleko zobaczyliśmy jeszcze piaskowy fort i inny maluch uparcie, łopatkę po łopatce, wsypywał piasek do morza.
Wkrótce dotarliśmy do rozlewiska w miejscu, gdzie Potok Oliwski wpływał do morza. Były w nim nawet ryby! Kamil rzeczywiście zrobił mi w nim zdjęcie, także z tablicą z nr 68 (przed potokiem był nr 67, bardzo blisko). Później musiał iść naokoło i chciałam iść wodą, myśląc, że go „odprowadzę”, ale okazało się, że było tam całkiem głęboko i nawet podwinięcie sukienki nie wystarczało. Nie przygotowałam się na tę okoliczność, więc podeszłam do drugiego brzegu, by tam na niego poczekać. Kamil żartował sobie ze mnie:
– No dalej, odprowadź mnie.
Gdy spotkaliśmy się po drugiej stronie, potwierdziły się nasze przypuszczenia, że żadnego zachodu słońca tego dnia nie dostrzeżemy. Wydało się to nam niezwykle dziwne, bo cały dzień panował skwar, a jednocześnie słońce kryło się za chmurami, choć raczej nie zwiastowały one deszczu. Powoli zbliżaliśmy się do końca wędrówki, z obowiązkowym przystankiem i zdjęciem Kamila przy wejściu nr 77 (takie kombo, dwie siódemki naraz!). Nim zeszliśmy ostatnim wejściem, z nr 78, obróciliśmy się, by dojrzeć, jak wiele pokonaliśmy tego dnia.
– Tam patrz jak ładnie niebo się kształtuje – zauważyłam, nie mając lepszego słowa na ujęcie razem kształtu chmur i kolorytu.
Zatem przeszliśmy całość, choć rozczarował mnie brak zachodu słońca. Nawet tytuł wpisu wymyśliłam przecież tak artystyczny, pod niego. Czułam jednak dziką satysfakcję z tak kreatywnego podejścia do tematu plaż i z pokonanych kilometrów. Z każdego z naszych czterech plażowych spotkań, bo przecież nie tylko robiliśmy razem coś gdańskiego, ale po tych kilku latach zżycia się, mogliśmy każde spotkanie uzupełnić arcyciekawymi rozmowami.
Zgodnie doszliśmy z Kamilem do dwóch wniosków. Że na sobieszewskim odcinku wyprawa najbardziej przypadła nam do gustu, ale jesteśmy dumni z całości. I że gdyby dało się zobaczyć w Gdańsku wszystko, to nie byłoby już co odkrywać, a tego zdecydowanie byśmy nie chcieli 😉
Brak widoku zachodzącego słońca sprawił, że w mojej głowie pojawił się od razu pomysł na wycieczkę, podczas której mogłabym to nadrobić. Z pewnego względu wyprawę szczególną, ale tym podzielę się na swoim fanpage’u, gdy już ją zrealizuję, zatem jeśli jeszcze nie obserwujecie mnie na Facebooku, to zapraszam 🙂
A jeśli chcecie porównać moją relację ze spostrzeżeniami Kamila, to warto kliknąć <tutaj> 🙂 W końcu co dwie relacje, to nie jedna 😀