Lębork – wspomnienie dziadków i czasów gimnazjum

W trakcie trzeciej wędrówki zamierzałam dotrzeć do swojego gimnazjum, stąd też zaprosiłam do udziału osobę, którą poznałam właśnie na tym etapie edukacji. Niestety, zmienna pogoda sprowadziła przeszkodę w postaci choróbska, co uniemożliwiło nam wspólny spacer. W pierwszej kolejności szukałam zastępstwa pośród ludzi poznanych właśnie w gimnazjum. Zadanie nie było proste, bo wycieczka miała się odbyć nazajutrz, a jak wiadomo, w Wielką Sobotę większość ludzi dopina jeszcze ostatnie przedświąteczne przygotowania. Udało mi się jednak namówić koleżankę poznaną co prawda w późniejszym okresie, ale zainteresowaną moimi projektami na tyle, że postanowiłam zaangażować ją w jeden z lęborskich spacerów, co okazało się strzałem w dziesiątkę.

Koleżanka miała dołączyć do mnie w trakcie, rozpoczęłam więc swoją wycieczkę samotnie. Wystartowałam na początku ulicy Rutkowskiego [Aktualizacja 2020: po dekomunizacji Techników], dokładnie tam, gdzie skończyłam dzień wcześniej. Pamiętałam, że na początku drogi stał dawniej sklep spożywczy. Znalazłam jednak wyłącznie ślad po szyldzie. Minęłam pętlę autobusową na Kniewskiego [Aktualizacja 2020: po dekomunizacji Inżynierów] i powędrowałam prosto. Moim celem było przyjrzenie się i uwiecznienie w kadrze jednego domu. Dla mnie stanowił obiekt szczególny – to tu w 1963 roku sprowadzili się moi dziadkowie. I chociaż dziadek nie doczekał moich narodzin, a babcia zmarła, gdy byłam jeszcze malutka, często w tym domu bywałam, bo zamieszkała w nim siostra mamy ze swoją rodziną, a także brat mamy. Podczas moich wędrówek posesja była już w posiadaniu innych właścicieli, więc miałam lekkiego stracha, czy ktoś na mnie nie nakrzyczy za robienie zdjęć. Na krótko przed przekazaniem domu odwiedziłam ciocię (która aktualnie mieszkała kilka ulic dalej), by zapamiętać tę przestrzeń jak najlepiej. Wspięłam się do stromych schodach na piętro, które zamieszkiwał zmarły już niestety wujek. Okazało się, że to, co pamiętałam jako jeden ogromny pokój, było tak naprawdę kilkoma pomieszczeniami. Wujka częściej widywałam przy gołębniku. Lubiłam też przesiadywać w ogródku cioci albo zbierać gruszki w sadzie. Z racji tego, że z nią mieliśmy dużo częstszy kontakt, lepiej zapamiętałam rozkład pomieszczeń w obrębie dolnej kondygnacji. Niemniej jednak, przekonując się, jaka pamięć bywa zawodna, naszkicowałam sobie ów dom, chcąc mieć już zawsze możliwość powrotu do tego obrazu. Żałowałam przeogromnie, że nie wpadłam wówczas na to, by sfotografować dom wewnątrz, szczególnie piętro.

Wzdychając z sentymentem i odetchnąwszy z ulgą, że nikt na mnie nie nakrzyczał, powędrowałam dalej przez ulicę Kniewskiego. Przechodziła ona w ulicę Dąbka. Odnalazłam tam kolejną figurkę lwa na swojej trasie, a także wypatrzyłam prześliczną białą gołębicę. Być może hodowla gołębi nie była w tym rejonie jedynie pasją wujka.

Na Sucharskiego odbiłam lekko w prawo, by wejść w ulicę 3 Maja. Na ulicy Generała Maczka skręciłam w lewo i ponownie w lewo, trafiając w ten sposób na ulicę Gryfa Pomorskiego. Następnie skierowałam się w stronę Kolejarzy, zaglądając przy tym w kraniec ulicy Generała Maczka. Właściwie mijałam tylko domki jednorodzinne.

Ulica Kolejarzy biegła wzdłuż trakcji kolejowej. Za torami rozciągały się tereny należące dawniej do roszarni lnu, chociaż wszelkie wjazdy znajdowały się od strony ulicy Słupskiej. Dnia 5 kwietnia 1932 roku w hali roszarni lnu przemawiał Adolf Hitler podczas swojej kampanii wyborczej. Zapamiętałam dobrze tę datę, ponieważ wyczytałam tę informację również 5 kwietnia, tyle że osiemdziesiąt pięć lat później. Roszarnia, znana też jako „Włóknolen”, zatrudniała głównie kobiety i działała do 1991 roku.

Tymczasem w ramach swojej wędrówki przyglądałam się zabudowie „od zaplecza”, nie przekraczając jednak torów. Wypatrzyłam za to śmiałka, pana z rowerem, dla którego linia kolejowa nie była żadną przeszkodą. Po swojej lewej stronie dopatrzyłam się warsztatu samochodowego. Minęłam skrzyżowanie z Kniewskiego i ruszyłam dalej ulicą Kolejarzy. Prócz jeszcze bardziej intrygującej zabudowy za torami, moją uwagę zwróciło także ogrodzenie przy jednym z domów. Jego wzór wzbogacono o sylwetki koni. Kilka posesji dalej ogród zdobiły z kolei figurki ślimaka, baranka, koguta i krasnali.

Wreszcie skręciłam w lewo, wchodząc tym samym w ulicę Księdza Gracza. Dotarłam do kościoła Świętej Jadwigi Śląskiej, erygowanego w 1992 roku według informacji ze strony internetowej parafii. Oprócz figur patronki i Matki Boskiej, okolicę świątyni zdobił też wysoki krzyż i pamiątkowy głaz z tablicą dotyczącą księdza Szczepana Gracza, z wykształcenia doktora weterynarii, którego historia zapamięta przede wszystkim jako uczestnika ruchu oporu i ofiarę hitlerowców.

Naprzeciwko kościoła wypatrzyłam myjnię i warsztat samochodowy, zaś po tej samej stronie drogi plac zabaw, siłownię na powietrzu, boisko do koszykówki, biegnący łukowato parking, a także sklep spożywczy. Wzdłuż stojących aut przeszłam ku ulicy Hibnera [Aktualizacja 2020: po dekomunizacji Architektów]. Ruszyłam następnie w lewo, w Rzemieślniczą. Widząc znak głoszący, że to ślepa uliczka, na moment zwątpiłam, czy dotrę na Robotniczą. Okazało się, że droga była nieprzejezdna dla aut, ale dla pieszych przygotowano ścieżkę. Dotarłam do Robotniczej, która biegła wzdłuż ogródków działkowych. Skręciłam w prawo i ponownie w prawo, by dróżką dotrzeć na Hutniczą. Gdy znalazłam się ponownie na Hibnera, lekko się cofnęłam, by nie ominąć niewielkiej uliczki noszącej miano Górników. Dopiero wówczas podążyłam w kierunku Kolejarzy, po drodze wypatrując drzewko obwieszone dużymi, plastikowymi butelkami. Obejrzałam niezwiedzony dotąd odcinek, przy okazji znajdując gabinet protetyka, by ostatecznie z czystym sumieniem skierować się na ścieżkę rozpoczynającą się na końcu ulicy.

Zmierzałam w stronę podwójnego wiaduktu przy ulicy I Armii WP [Aktualizacja 2020: po dekomunizacji Wojska Polskiego]. Gdy byłam już w pobliżu, zauważyłam na mapie, że to tu skręcają pociągi w stronę Łeby. Jednocześnie dostrzegłam na torze pociąg SKM kursujący na trasie Gdańsk Śródmieście – Lębork. Pod wiaduktem, skryta przed deszczem, czekała już na mnie koleżanka. Przywitałyśmy się serdecznie i żwawo ruszyłyśmy w stronę ronda, a dalej ulicą Słupską.

Według biuletynu historycznego numer 9, na Słupskiej, właśnie w okolicy wiaduktu, znajdowały się baraki dla więźniów, którzy przymusowo pracowali w roszarni lnu. Przy Sportowej stacjonowali więźniowie powiązani z przemysłem drzewnym (tartak i pobliski las), zaś w okolicy dawnych cmentarzy nieopodal Alei Zwycięstwa – ci, których oddelegowano do porządkowania miasta.

Obecnie teren roszarni „podzieliły” między siebie różne zakłady przemysłowe. Nim jednak zwróciłam uwagę na naszą prawą stronę, po lewej znalazłyśmy sklepy budowlany i wielobranżowy oraz wjazd w ulicę Roszarniczą. Dalej stacjonowały jeszcze sklep motoryzacyjny i Urząd Skarbowy. Po prawej minęłyśmy najpierw sklep z dachówkami, siedzibę Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, aż wreszcie firmę transportową.

Gdy dotarłyśmy niemal do myjni samochodowej po lewej, a stacji paliw po prawej stronie głównej drogi, nasz chodnik łukowato skręcił w prawo, a my wraz z nim. Minęłyśmy skup złomu i kilka sklepów budowlanych. Badawczym wzrokiem prześledziłyśmy także prywatną posesję, która wyglądała na mocno zaniedbaną, a przynajmniej bardzo skromną. Intrygowała nas trzcinowa osłona balkonu i prosta bryła budynku. Z drugiej strony na podwórzu panował chaos – nonszalancko rozrzucone drwa zdawały się być kontrastem dla starannie wykończonego grilla.

Na dalszym odcinku coraz wyraźniej prezentował się pas zieleni pomiędzy obwodnicą czyli ulicą Jana Pawła II, a Słupską, którą podążałyśmy. Minęłyśmy siedziby kolejnych firm, aż wreszcie dotarłyśmy do budynku, który zrobił na mnie kolosalne wrażenie. Może to sprawka zegara na szczycie, bo mam do nich słabość. Może to, że gmach wyglądał na niezagospodarowany, a wręcz opuszczony. Poczułam się mocno zaintrygowana, a widok zwieńczenia budynku (obowiązkowo z zegarem) z całą pewnością określiłabym jako jeden z ulubionych lęborskich kadrów w ramach całego projektu.

Czym ten budynek był? Aby się tego dowiedzieć, podeszłyśmy bliżej. Okna zamurowano. Jedną ze ścian pokryło niedbałe graffiti. Na innej namalowano cyfry, których znaczenia nie byłyśmy w stanie dociec. 168 (lub 2) – 120. Obok znajdowała się jedynie tabliczka, która z firm ochrania obiekt. Widok od tyłu nie wyjaśnił wiele więcej, ale ukazał złożoność konstrukcji poprzez nachodzące na siebie warstwy dachu. Rozejrzałyśmy się wokół, ale nie znalazłyśmy więcej wskazówek i postanowiłyśmy zawrócić.

Po sąsiedzku znajdowały się firma farmaceutyczna i dwa inne przedsiębiorstwa produkcyjne. Jedno z nich zajmowało się tworzeniem opakowań. Dalej mieściła się stacja kontroli pojazdów. Uwieczniłam także kosa, który przysiadł na barierce. Podziwiałam zawsze, jak oczy i dziób kontrastowały z czernią tego ptaka.

Zrobiłam również zdjęcie intrygującego nas budynku w całości od strony ulicy, po czym zawróciłyśmy aż do stacji paliw. Okazało się, że w pobliżu nie ma żadnego przejścia dla pieszych. Żeby móc pokonać to kawałek przed nami i tak musiałybyśmy być po przeciwnej stronie drogi. Poprzednie przejście, które by nam to umożliwiło, znajdowało się spory kawałek wcześniej. Nie mając za bardzo jak dyskutować z tymi faktami i, moim zdaniem, sporym niedopatrzeniem logistycznym, bo przecież na stację mogli też przybywać piesi, odczekałyśmy aż ruch samochodowy się rozrzedzi. Wówczas czmychnęłyśmy na drugą stronę.

Chwilę później dotarłyśmy do przejścia ze światłami prowadzącego na drugą stronę obwodnicy. Moją uwagę zwrócił „klikacz” czyli przycisk, którym pieszy może zasygnalizować potrzebę włączenia zielonego światła. Zauważyłam, że te lęborskie głosiły inne hasło niż trójmiejskie (Naciśnij! Czekaj na światło zielone zamiast Chcesz przejść? Naciśnij!). Już po drugiej stronie snułyśmy rozważania dotyczące tabliczek, w tym tych reklamowych. Uznałyśmy, że stosowanie mnogości kształtów i rozmiarów (choć rozumiałyśmy, że wielkość zależy od ilości przekazywanych informacji) wprowadzało chaos, szczególnie przy zestawieniu ich koło siebie. Podobała mi się natomiast elegancka w swej prostocie tablica z hasłem wybierzLębork.pl i zarysem budynków tworzących panoramę miasta.

Ruszyłyśmy ulicą Kusocińskiego, mając zamiar skręcić niebawem w Osiedle Leśne. Nim jednak skierowałyśmy się w prawo, po lewej spostrzegłyśmy wesołe miasteczko. Stacjonowało tam, ale nikt się w nim nie bawił – trudno rozstrzygnąć, czy przyczyną była pogoda (cały czas padało), czy raczej data (Wielka Sobota). Dopiero wówczas przeszłyśmy na drugą stronę drogi, by powędrować pomiędzy domami jednorodzinnymi. Ulica tworzyła pętlę z mniejszą pętelką wewnątrz. Trzymałyśmy się jednak tej większej. W jej obrębie koleżanka znalazła dom, którym od dziecka była zafascynowana – do tego stopnia, że marzyła, by w nim zamieszkać.  Mi z kolei do gustu przypadła bardziej latarnia w ogrodzie jednej z dalszych posesji.

Naszą trasą dotarłyśmy do cmentarza radzieckiego. Właściwie znajdował się na granicy lasu. Podzieliłam się z koleżanką swoim wspomnieniem z czasów gimnazjalnych, gdy szkoła organizowała w tym rejonie biegi. W wyścigu kolejnych roczników, dla swojej grupy wiekowej, zajęłam trzecie miejsce wśród dziewcząt. Chyba był to mój najlepszy wynik sportowy w życiu, a bieganie wciąż bardzo lubię. Do dziś pamiętam, jak po ścieżce wzdłuż cmentarza finiszowałam we wspomnianym biegu. Byłam tak rozpędzona, że nogi właściwie niosły mnie same – nieziemskie uczucie. Ze zdziwieniem wyprzedziłam którąś z koleżanek i przekroczyłam linię mety, sama zaskoczona swoim wynikiem.

Tymczasem mojej towarzyszce wędrówki cmentarz skojarzył się z językiem rosyjskim, którego niedawno zaczęła się uczyć. Moje aspiracje póki co kończyły się na zamiarze wyuczenia się cyrylicy, więc zaaprobowałam propozycję koleżanki, że będzie odczytywać mi treść nagrobków i tablic. Zaczęła chwilę po przekroczeniu bramy nekropolii, bo pierwsza tabliczka, zaraz przy wejściu, była jeszcze w języku polskim. Głosiła, że pochowano tu żołnierzy radzieckich, którzy starli się z wojskami hitlerowskimi w marcu 1945 roku. Centralna ścieżka wiodła do pomnika w kształcie czerwonej, pięcioramiennej gwiazdy, oddającego hołd poległym. Po obu jej stronach, dość symetrycznie rozmieszczono nagrobki żołnierzy. Odbiłyśmy nieco w prawo, by przyjrzeć się im bliżej. Nie mogłyśmy się pozbyć wrażenia, że kroczymy po lekko rozmokłej ziemi niczym po chmurach. Pośród napisów na płytach cmentarnych dopatrzyłyśmy się różnych stopni wojskowych, między innymi majorów i sierżantów. Pierwszą aleję od wejścia wzbogacono także kolumnami z tablicami w całości w języku rosyjskim, które od góry do dołu zapisane były nazwiskami i datami.

– To niesamowite, że człowiek jest dorosły i nagle musi się nauczyć pisać i czytać – rzuciła koleżanka w nawiązaniu do swojego kursu, a ja przyznałam jej rację.

Po opuszczeniu cmentarza zapozowałam niczym biegacz na trasie, którą pokonałam ponad dziesięć lat wcześniej. Następnie skierowałyśmy się w stronę budynku nadleśnictwa. Nim jednak do niego dotarłyśmy, sfotografowałyśmy się nawzajem pośród drzew na bocznej ścieżce, a ponadto sprawdziłam, że umieszczone na pniach budki służyły ptakom, a nie nietoperzom, bo miały „wejścia” od frontu, a nie od dołu.

Gdy skręciłyśmy w lewo, dostrzegłyśmy niewielką pętlę na piaszczystej drodze.

– A co to za ulica? – zdziwiłam się.

– Rondo – roześmiała się koleżanka, nawiązując do mnożących się w ostatnim czasie w Lęborku rond.

Rzeczywiście, droga miała pośrodku okrągłą wysepkę z malutkim drzewkiem. Naprzeciwko stał budynek nadleśnictwa, w którym jednocześnie mieścił się punkt skupu dziczyzny.

– Zrób tabliczkę Punkt skupu dziczyzny. To jest fajne – zasugerowała koleżanka.

– To jest fajne? Punkt skupu dziczyzny? – upewniłam się.

– Tak. Taka mała tabliczka, że ledwie ją widać.

Rzeczywiście, gdyby nie to, że tabliczka była biała, miałybyśmy problem z jej dostrzeżeniem, znajdowała się bowiem na końcu podwórza. W obrębie terenu nadleśnictwa zainteresowała nas jeszcze pompa wodna.

Wkrótce wyszłyśmy poza zalesiony obszar, trafiając na rondo (a jakże) koło widzianego wcześniej wesołego miasteczka. Rzuciłyśmy okiem w ulicę Teligi, w którą postanowiłam zajrzeć dokładniej od innej strony, dlatego tymczasem skręciłyśmy w prawo, by dalszym odcinkiem ulicy Kusocińskiego wędrować aż do kolejnego ronda (!). Tutaj odbiłyśmy w ulicę Łasaka, a z niej przeszłyśmy w Stamma. Wkrótce weszłyśmy pomiędzy blokami na Teligi. Nieopodal znalazłyśmy warsztat samochodowy, a w jednym z okien mieszkań dopatrzyłyśmy się postaci z Kubusia Puchatka, które zgodnie uznałyśmy za sympatyczny akcent, chociaż nie byłyśmy zgodne co do ulubionej postaci z bajki. Koleżanka preferowała Kłapouchego, natomiast mnie urzekł Prosiaczek, który prowadził obrazkowy pamiętnik i uwielbiał pomagać wszystkim wokół.

Wyszłyśmy na ulicy Łasaka, mając przed sobą obszerne boisko, a w oddali dostrzegając stadion i las. Z tej perspektywy kolory kolejnych warstw drzew i nieba przenikały się w doprawdy artystyczny sposób. Okazało się ponadto, że nie jestem osamotniona w posiadaniu swojego ulubionego lęborskiego drzewa! Prezentując widok roztaczający się w oddali, koleżanka poprosiła, bym odgadła, które z drzew jest jej ulubionym. Bez wahania postawiłam na to najbardziej symetryczne, a mój strzał był celny.

Przez ulicę Konopackiej trafiłyśmy na dalszy odcinek Kusocińskiego. Minęłyśmy po drodze kolejną stację transformatorową (?) pokrytą graffiti w pastelowych barwach. Uznałam to za ciekawe urozmaicenie. Przeszłyśmy na pasach obok ronda i skierowałyśmy swe kroki w stronę stadionu. Jego teren był dość rozległy. Po prawej, pod lasem, mieściły się domki kempingowe o spadzistych dachach. Sam stadion częściowo pokrywał tartan, znajdowały się tu bieżnie i boiska.

Po obejrzeniu stadionu skierowałyśmy się w stronę pętli autobusowej, siłowni na powietrzu i basenu. Pamiętam, jak siostra zabrała mnie, brata i swojego synka na basen, gdy byliśmy jeszcze dziećmi i chociaż bawiliśmy się na brodziku, wciąż martwiła się, gdy nurkowaliśmy, żebyśmy się nie potopili.

Minęłyśmy Olimpijczyków, obeszłyśmy następne rondo i ruszyłyśmy ku ulicy Czecha. Zajrzałyśmy w nią i podążyłyśmy przed siebie, by skręcić dopiero w Teligi. Rzuciłyśmy okiem w ulicę Marusarzówny, po czym podeszłyśmy pod kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa. Parafię erygowano w 1994 roku, co wyczytałam na jej stronie internetowej. Nieopodal stał drewniany krzyż, a w samą ścianę świątyni wmurowano figurę Jezusa. Zastanowiło mnie, czy umieszczanie figur patronów było swego czasu jakąś tendencją, bo był to tego dnia drugi odwiedzony kościół spełniający to kryterium. Standardowo zaintrygowała mnie też wieża z zegarem.

Po różnorakich próbach zmieszczenia całej bryły kościoła w kadrze, postanowiłyśmy dalej wędrować ulicą Teligi ku Olimpijczyków. Trasa biegła wzdłuż garaży. Na ścianie bocznej znajdowały się nabazgrane graffiti. Za obwodnicą dało się dostrzec hurtownię alkoholi, który to budynek przed weryfikacją podejrzewałam o przynależność do branży motoryzacyjnej.

Drogą, która rozpoczynała się wzdłuż garaży dotarłyśmy aż do drugiego krańca ulicy Marusarzówny, po drodze wypatrując hurtownię spożywczą i sklep spożywczy, a w obrębie ulicy Marusarzówny jeszcze jeden. Wąską ścieżką przedostałyśmy się na Olimpijczyków. Wyszłyśmy przy sali, gdzie organizowano imprezy okolicznościowe oraz przy sklepie zoologiczno – wędkarskim.

Skręciłyśmy w prawo, by niemal od razu przejść na drugą stronę i odbić w lewo. Odnotowałyśmy tu sklep mięsny i piekarnię, a także Żabkę i Carrefoura. Po lewej rozciągały się rozległe tereny, na których dawniej często odbywały się festyny i koncerty. Pamiętam jak lata temu organizatorem imprezy było Radio Zet. Wzięłam udział w konkursie dotyczącym literatury. Trzeba było wskazać bohatera, którego chcielibyśmy poznać, który nas inspiruje, czy coś tego typu. Opisałam Herkulesa Poirot, byłam bowiem wtedy na etapie zaczytywania się kryminałami Agathy Christie. Oddałam wypisaną karteczkę na stoisku, naśmiałam się na występie kabaretu, pobujałam się na koncercie pewnego wokalisty, ale z racji złego samopoczucia wróciłam do domu, zanim pojawił się zespół stanowiący gwiazdę wieczoru. Okazało się, że całkiem sporo mnie ominęło. Nazajutrz zostałam bowiem zasypana wiadomościami z różnych źródeł (więc nie mógł to być żart), czemu nie poszłam na scenę, gdy mnie wyczytali. Chyba jednak ktoś docenił moje zainteresowanie słynnym detektywem.

Wędrowałyśmy dalej Olimpijczyków. Dopatrzyłyśmy się baru, pizzerii, poczty, a także fryzjera. Zza budynku wyłaniało się czarno – białe graffiti, przedstawiające intrygującą twarz mężczyzny, dlatego postanowiłam podejść bliżej. To niezwykłe, jak przy pomocy sprayu można ukazać każdą emocję i takie detale jak przeszklone łzami oczy.

Na Olimpijczyków wróciłyśmy tuż przy wiadukcie, okrążając przy tym budynek z oknami pełnymi papierowych ozdób. Uznałyśmy, że mogło to być jakieś prywatne przedszkole, aczkolwiek nie znalazłyśmy tabliczki, która potwierdziłaby nasze przypuszczenia.

Gdy wędrowałyśmy pod wiaduktem, przyjrzałyśmy się mądrościom, jakie wypisali tam grafficiarze. Niektóre były dość przewrotne, ale niepozbawione sensu:

Open books, not legs.

czy mój faworyt:

Dlaczego ktoś miałby decydować o Twoich granicach?

Po przejściu pod wiaduktem rzuciłyśmy okiem w prawo, po czym zajrzałyśmy w Roszarniczą. Dalej wędrowałyśmy ulicą Sportową. Po naszej prawej rozciągały się ogródki działkowe, których widok bardzo przypadł do gustu mojej towarzyszce. Tymczasem po lewej, pomiędzy domami jednorodzinnymi dopatrzyłyśmy się hurtowni spożywczej.

Przy rondzie weszłyśmy w Żeromskiego. Już na wstępie przypadł mi do gustu mały domek z przylegającym do niego drzewem. Znajdowały się właściwie przy samym skrzyżowaniu.

– Ale fajny dom – uznałam. – Pilnuj, żeby mnie nic nie przejechało – dodałam, ustawiając się niemal na krawężniku, by zmieścić całość w kadrze.

Następnie pokonałyśmy pewien fragment ulicy Żeromskiego, aż na wysokości dużej hali uznałyśmy, że zawrócimy. Właściwie te tereny zajmowało współcześnie kilka kamieniczek. Kiedyś (według biuletynu historycznego numer 10), gdy rozbudowano dworzec i dobudowano do dotąd istniejących dwóch kolejne tory, na Żeromskiego utworzono mieszkania dla pracowników kolei.

Po dotarciu do ronda ponownie zatrzymałam wzrok na małej chatce. Intrygowały mnie drewniane drzwiczki (czy może okiennica?) na wysokości piętra oraz położone niżej wybite okienko. Korciło mnie, by zajrzeć przez nie do środka.

– Myślisz, że jak wejdę na chwilę na trawnik i zajrzę do środka, to mnie ktoś okrzyczy? – spytałam retorycznie, bowiem deszcz skutecznie odstraszał ludzi i wokół nikogo nie było.

Przy niemej aprobacie koleżanki podeszłam do okienka, wewnątrz jednak walały się jedynie belki i gruz. Usatysfakcjonowana jednak samą możnością eksploracji, radośnie ruszyłam z koleżanką w stronę podwójnego wiaduktu, przy którym się spotkałyśmy. Tym razem przeszłyśmy na jego drugą stronę, na wstępie mijając tartak. Trudno uwierzyć, że tego typu zakłady działały w Lęborku jeszcze przed 1400 rokiem! Czułam się także zaskoczona, już podczas spaceru ulicą Traugutta w czasie pierwszej wyprawy, jak rozległy teren obejmował ten konkretny, współczesny tartak.

Dalej minęłyśmy komis meblowy, stację paliw, Biedronkę, sklep komputerowy, lokal po dawnym sklepie odzieżowym (o ile nas pamięć nie myliła), pięknie wykończony budynek nadleśnictwa z 1905 roku, aż wreszcie przeszłyśmy na drugą stronę ulicy w kierunku Gimnazjum Nr 1, naprzeciw którego znajdował się jeszcze sklep spożywczy.

Pokonałyśmy pasy, by przyjrzeć się placówce z bliska. Okazało się, że brama wjazdowa była zamknięta, podobnie jak jedna z furtek. Drugiej jednak nie strzegła żadna kłódka i mogłyśmy ją swobodnie otworzyć. Weszłyśmy na teren szkoły na wysokości wejścia głównego, przy którym znajdowały się wszystkie oficjalne tabliczki. Postanowiłam ustawić się tam do pamiątkowego zdjęcia. Po naszej lewej dostrzegłyśmy część, w której znajdowały się szatnie sportowe i sale do wf-u. Z kolei, gdy przeszłyśmy w prawo, dostrzegłyśmy tabliczkę poświęconą patronowi szkoły – Józefowi Wybickiemu. Za zaułkiem znajdowało się kolejne wejście. To z niego korzystaliśmy na co dzień jako uczniowie. W przedsionku można było przebrać buty i zdjąć kurtki, by kawałek dalej zostawić je w szatni. Koleżankę zastanowiło, czy były zatem jakieś klasy już na parterze. Po chwili namysłu przyznałam, że poza szatniami, ochroną, stołówką, łazienkami i częścią sportową, rzeczywiście znajdowała się jedna klasa. Miałam tam lekcje religii, najpierw z katechetką, a w trudnej trzeciej klasie z franciszkaninem, z którym zawsze można było porozmawiać i którego polubiłam od pierwszej chwili. Szanowałam go do tego stopnia, że odmówiłam pójścia na wagary z religii, jako jedyna z klasy. Ojciec spisał się w tej sytuacji na medal, bo zabrał nas na boisko, grał z nami w siatkówkę i inne gry, a klasa wcale nie wydawała się żałować, że ostatecznie nie zwialiśmy z lekcji.

Gimnazjalne boisko też uległo zmianom. Zaczynając od nawierzchni, a na dodatkowych siatkach odgradzających obszar przeznaczony do gry w piłkę nożną czy dodatkowych koszach do koszykówki kończąc. Pamiętałam, gdzie biegaliśmy czy skakaliśmy w dal. Jak uwielbiałam grać w palanta. Albo jak przesiadywaliśmy na schodach, obserwując, co się działo na boisku czy po prostu oddając się pogaduszkom.

Gdybym miała podsumować ten okres mojego życia, stwierdziłabym, że gimnazjum wspominam w sumie pozytywnie, chociaż uczucia, które się na to złożyły, mam mocno mieszane. Z jednej strony przeżyłam tam najtrudniejszy rok w życiu – w trzeciej klasie problemy osobiste mieszały się z klasowymi nieporozumieniami i nadmiarem obowiązków. Pamiętam, jak pani od polskiego chciała organizować spotkania, w ramach których miałam przygotowywać się do konkursu regionalnego czy wojewódzkiego. Odparłam wówczas:

– Proszę pani, ale ja mam już cztery kółka i jeszcze nauki do bierzmowania. Ja już naprawdę nie wydolę.

Myślę, że ta wypowiedź doskonale oddawała moje ówczesne życie. Muszę jednak przyznać, że ten pęd dawał mi wiele satysfakcji, a kółka zainteresowań (dwa geograficzne, biologiczne i fizyczne) pozwoliły mi poznać wielu niesamowitych ludzi – z częścią mam kontakt do dziś. W gimnazjum okazji do poszerzania sobie horyzontów i sieci kontaktów było całe mnóstwo, a ja z przyjemnością z tego korzystałam. Myślę, że ten okres mojej edukacji pozwolił mi się najbardziej rozwinąć. Brałam nawet udział w musicalu, organizowanym między innymi przez moją poprzednią polonistkę. Grałam tam dziennikarkę, a więc miałam maleńką rolę mówioną, ale samo uczestnictwo było dla mnie czymś niezwykłym, co zostawiło po sobie niebagatelny ślad. Tutaj też spotkałam bardzo ciekawych ludzi.

Zawracając, zwróciłyśmy uwagę na dużo bujniejszą niż lata temu zieleń. Dawniej roślinność była bardziej skąpa, a pośrodku trawnika widniała tabliczka Tylko jeleń niszczy zieleń. Dziś teren zdobiły piękne krzewy i drzewa. Pomiędzy nimi zauważyłam coś godnego uwagi:

– O! Jakie fajne, na sztandar – zawołałam.

Podeszłam bliżej, zamierzając uwiecznić swoje znalezisko. Okazało się, że biało – czerwone barwy potrafią bardzo zmylić, gdy nasze myśli podążają utartym szlakiem. Przeczytałam tabliczkę przy drążku i westchnęłam:

– Ta, miejsce na sztandar… Stacja meteorologiczna!

Po opuszczeniu terenu gimnazjum, przeszłyśmy z koleżanką na światłach i pożegnałyśmy się na wysokości ulicy Słowackiego. Dalej, przez ulicę I Armii WP, podążałam już sama. Zrobiłam zdjęcie kwiaciarni, sklepów wielobranżowego, budowlanego z oknami i odzieżowego oraz krawca. Minęłam także centrum akwarystyczne, zakład elektrotechniczny i szkołę językową. Wreszcie odhaczyłam dom pomocy społecznej i sklep spożywczy.

– Ale będzie dużo zdjęć – rzucił w moją stronę przechodzień.

Zdjęć już było mnóstwo, ale na dalszym odcinku ich liczba nie rosła jakoś radykalnie. Zwłaszcza, że w ramach projektu przeszłam już ulicę I Armii WP. Z dotąd niezanotowanych obiektów wypatrzyłam siedzibę Polskiego Związku Działkowców, żłobek i biuro podróży.

Dopiero po pokonaniu Alei Sybiraków uaktywniłam się znowu jako fotograf. Od razu zauważyłam sklep spożywczy oraz szkołę językową. Po drugiej stronie zobaczyłam szyld firmy zajmującej się filmowaniem, a moją uwagę zwrócił ciekawy widok zwartego szeregu kamienic. We wnęce jednego z budynków mieścił się sklep odzieżowy.

Odbiłam lekko w lewo, by odhaczyć jeszcze Stary Browar. Spytana o to później mama powiedziała mi, że rzeczywiście w tym budynku znajdowała się kiedyś rozlewnia, ale niekoniecznie samych tylko napojów alkoholowych, bo prócz piwa butelkowano tam także oranżadę. Obecnie w budynku Starego Browaru mieściły się między innymi gabinety lekarskie, apteka czy salon kosmetyczny.

Wyszłam ponownie na Aleję Wolności. Skierowałam się w stronę „skrzyżowania ze światłami” czyli miejsca przecięcia tej ulicy z ulicą Armii Krajowej. Po drodze minęłam sklep spożywczy, piekarnię, salon prasowy. Dotarłam do rzeki, a przez Głowackiego w swoje rejony.

Całą wycieczkę spędziłam właściwie z parasolem w ręku. Mimo to, szczególnie dzięki dobrze dobranemu towarzystwu, równie żądnemu odkryć jak ja, spacer był pełen śmiechu i dobrej zabawy. Pozytywny nastrój towarzyszył mi jeszcze długo, ale muszę przyznać, że po trzech dniach codziennej wędrówki potrzebowałam regeneracji. Nadchodząca Wielkanoc wydała mi się ku temu doskonałą okazją.

Zainteresował Cię ten wpis? Sentymentalną podróż po Lęborku wzbogaconą akcentami z historii miasta znajdziesz <tutaj>

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *