Open House 2024 – Aniołki

Open House to bardzo ciekawa inicjatywa, w której brałam udział już po raz czwarty. Parę lat temu rozpoczęłam od Oliwy, po pandemicznej przerwie odkryłam w ten sposób nowe przestrzenie na Dolnym Mieście, a rok temu na Zaspie (pierwszy i drugi dzień opisałam osobno). Czekałam w sumie na ogłoszenie, którą dzielnicę wezmą na tapet w 2024 roku, wpisałam sobie ten weekend w kalendarz, by mieć wolne w pracy i czaiłam się na harmonogram wydarzenia. Mając jednak naprawdę intensywny czas w życiu, wspólnie z moim narzeczonym uznaliśmy, że wybierzemy jedną sobotnią i jedną niedzielną atrakcję.

Centralne Laboratorium Kliniczne UCK znalazło się na celowniku pierwszego dnia. Wcześniej dano nam do przeczytania regulamin, aczkolwiek sama wizyta nie była tak rygorystyczna, jak się zapowiadało po lekturze tegoż. Specjalnie wzięłam małą torebkę z wizją konieczności odłożenia dużych toreb i plecaków do szatni. Nastawiłam się na odzież ochronną i rękawiczki. Przyjęłam też do wiadomości, że ze względu na pracę laboratorium niezależnie od oprowadzania, na zdjęciach niechcący mogłyby się znaleźć dane pacjentów, więc będzie zakaz fotografowania. Dlatego na dzień dobry pobawiłam się kadrem, gdy wypatrzyliśmy świetlik w głównym holu. Widziałam później podobne zdjęcia na relacjach innych i Michał żartował, że podpatrzyli i ich zainspirowałam 😉 Zresztą, jeden z gości myślał, że to ja będę oprowadzała, bo „wyglądałam znajomo” 😉

W rzeczywistości fotografowanie w pewnym zakresie było możliwe, ale starałam się być uważna na to, że na miejscu pacjentów nie chciałabym, by informacje o moim stanie zdrowia wyciekły. Pani, na co dzień kierująca laboratorium, oprowadziła nas niczym pacjenta, rozpoczynając od pobrania numerka i okienka z rejestracją. Zresztą, chwilę później przyszedł pan, który faktycznie miał do wykonania badania i momentalnie stał się żywym przykładem tego, o czym słyszeliśmy. Następnie minęliśmy punkt pobrań i zaskoczyło mnie, jak wiele stanowisk przygotowano w tym celu. Dalej wędrowaliśmy już drogą probówek z materiałem pobranym do badań.

W jednej z pierwszych sal wykorzystywano pocztę pneumatyczną. Dzięki niej możliwy był transport tub z probówkami oraz osobno spakowanymi skierowaniami. Podczas naszej obecności udało nam się zobaczyć jedno takie dostarczenie. Kawałek dalej na stole leżał też zwyczajny koszyk z probówkami. Miały różnych kolorów nakrętki, w zależności od tego, jakie badania z krwi miały zostać wykonane. Tu to pytanie nie padło, ale pamiętam, że kiedyś pytałam podczas pobrania, co jest w środku – a znajdowały się tam różne żele czy substancje chemiczne niepozwalające krwi krzepnąć.

W kolejnej sali w centrum znajdowały się maszyny, które usprawniały pracę laboratorium, badającego setki czy nawet tysiące pacjentów dziennie. Niczym w samochodzikach, probówki jeździły po specjalnych torach. Te robociki dzięki automatyzacji woziły je w odpowiednie miejsca, gdzie były badane, odkręcane, zakręcane, czasem zawartość trafiała do mniejszych probówek, jeśli wymagały tego dalsze procesy laboratoryjne. Obserwowanie tych przejazdów okazało się naprawdę fascynujące. Robociki miały też specjalne tory do ładowania się, jak również mechanizmy pozwalające na unikanie przeszkód, by nie zderzały się ze sobą, co pozwalało na niemieszanie się próbek od różnych pacjentów.

Zaskoczyło mnie na pewno, że także rozmazy krwi na szkiełkach mikroskopowych i fotografowanie powstałych w ten sposób preparatów zostało przekazane maszynom. Na końcu każdego procesu stał jednak człowiek, także diagności mogą wciąż spać spokojnie 😉 Nawet przy klasycznej morfologii ogląda się zdjęcia i pośród rodzajów krwinek niektóre mogą wyglądać podobnie, ale będą barwiły się na różne kolory – wciągają inny kolor barwnika. Zasadowe bazofile nabierają niebieskiego koloru, a kwasowe eozynofile – czerwonego. Zwiedzającej z nami nastolatce, uczennicy biochemu, skojarzyło się to z barwieniem metodą Grama. Widać było, że coś jej świta, ale nie ma jeszcze na tym etapie edukacji pełnej wiedzy – metoda ta pozwala barwić bakterie, tymczasem nasza pani przewodnik miała na myśli nasze własne komórki krwi.

Kawałek dalej pani opowiadała również o badaniach moczu. Sporo parametrów można było sprawdzić testami paskowymi opartymi o zmianę koloru. Przykładowo, część bakterii potrafi zrealizować przemianę między azotanami i azotynami, więc w przypadku ich obecności zarejestrujemy określony kolor, inny niż kontrola ujemna. Dużo opierało się na cechach bakterii, które pozwalały na ich różnicowanie, aby potem móc podjąć skuteczne leczenie.

Dowiedzieliśmy się, że wszystkie próbki na koniec analizy są spalane, aby spełnić kryteria bezpieczeństwa. Istotna była również wydajność laboratorium. Dlatego posiadali trzy maszyny do badań krwi, chociaż dwie dałyby radę zrealizować te 1400 badań dziennie, ale gdyby któraś padła, to jedna okazałaby się już niewystarczająca. Osobną linią szły próbki do sprawdzenia CRP i kreatyniny, bo te parametry muszą być w normie, aby móc wykonać badania obrazowe, np. rezonans z kontrastem, a często tacy pacjenci w szpitalu powinni być potraktowani priorytetowo. Jedyne co mnie zastanowiło w tej strefie, to dlaczego panie pracujące z pipetami automatycznymi nie nosiły rękawiczek – wydawało mi się, że w laboratorium powinno to dotyczyć wszystkich.

Skoro jako grupa zadawaliśmy liczne pytania o posiewy, a czasu mieliśmy w zapasie, pani zabrała nas jeszcze do Laboratorium Mikrobiologii Klinicznej. Michał widział tylko, jak zaświeciły mi się oczy – mikrobiologia to był mój konik, a na pewno jeden z ulubionych przedmiotów na studiach i przy wyborze katedry licencjackiej rozważałam i tę. W jednej z wnęk stały nawet figurki ilustrujące bakterie czy wirusy.

I tutaj sporo działań zostało zmechanizowanych, ale jedna z pracujących tam doktorantek udzielała się i opowiadała o swojej pracy w praktyce. Widząc liczne płytki z podłożami, zapytałam o te czerwone, czy to tzw. podłoże krwawe. Pamiętałam, że wybierało się różne podłoża, w zależności od oczekiwanych gatunków drobnoustrojów. Panie dopowiedziały, że np. bakterie atakujące oskrzela na pewno muszą mieć dostęp do tlenu, ale bakterie beztlenowe dostają podłoże, które umożliwia odcięcie dostępu powietrza. Zaskoczyło mnie, że nie pracuje się już z metalową ezą („patyczek” z oczkiem, do umieszczania bakterii z próbki na podłożu), sterylizowaną w palniku, ale laboratorium posiada plastikowe, jednorazowe odpowiedniki. Ja i wspomniana licealistka dostałyśmy nawet świeże ezy na pamiątkę 🙂 Przypomniałam sobie też metodykę tworzenia posiewów, że nazywamy to posiewem redukcyjnym. Wyszłam stamtąd niezwykle podekscytowana.

Drugiego dnia mieliśmy zamiar przejść grę terenową. Odbywała się przez 3 godziny, przy czym szacowano ją na 1,5-2 godziny dla pojedynczego zespołu. Nam zajęło to niecałe 1,5, ale mieliśmy dość zdrowe tempo marszu i bardzo fajnie zorganizowaliśmy się w parze. Michał trzymał mapkę i prowadził do kolejnych punktów, ja czytałam polecenia już po drodze, a na miejscu zapisywałam odpowiedzi. Punkt startu i meta były w punkcie info czyli Collegium Biomedicum na ulicy Dębinki.

Wystartowaliśmy i na początek skierowaliśmy się do restauracji włoskiej Trattoria La Cantina. Już w drzwiach przywitał nas uśmiechnięty Włoch z kopertą.

– Poprosimy zadanie… i kawę dla tego pana 🙂

Otworzyłam kopertę i znalazłam wykreślankę ze słowami związanymi z Aniołkami. Tymczasem Michał zamówił kawę i dołączył do mnie. Wspólnymi siłami znaleźliśmy dziewięć słów i zaznaczyliśmy (co było nieco naciągane) ZUS 😉 ale później, nim znaleźliśmy się na mecie, dopatrzyliśmy się właściwego dziesiątego słowa.

Pomnik Stefana Michalaka stanowił kolejny punkt na naszej trasie. Zadanie polecało na ułożeniu we właściwej kolejności kilku zwrotek wiersza, będącego jednocześnie jego biografią. Wykorzystaliśmy jednak okazję, by podejść pod sam pomnik – napisy z jednej strony miałam okazję przeczytać, druga była dla mnie nowa.

Następnie podeszliśmy pod hotel Vesper House przy ulicy Fahrenheita. Na jego ścianie znajdował się mural – odpowiednik autentycznej fotografii nastoletniej Ingi Gierszewskiej z 1960 roku. Naszym zadaniem było wykonać własną wersję tego kadru.

Czwarty punkt na trasie stanowiła Szkoła Podstawowa nr 15. Na jej ścianie znajdował się napis w języku niemieckim z dawną nazwą ulicy – Feldstrasse. Numeracja budynków się nie zmieniła, wciąż była to trzynastka, choć aktualnie patronem ulicy był Smoluchowski.

Gdy zawracaliśmy, aby dotrzeć do następnego punktu, poprosiłam Michała, by zrobił mi gdzieś przy okazji zdjęcie, w ramach dokumentowania, że i ja biorę udział w tej grze, a poza tym wszystko notuję. Ustrzelił mi fotkę na tle pomnika pana Michalaka i skomentował:

– Masz słońce nad głową. Oświecona jesteś jak aniołek 🙂

Aniołków należało też poszukać na budynku rektoratu GUMed. Gdy uporaliśmy się z tym zadaniem, podeszliśmy pod remontowany budynek dawnej Café Halbe Allee – nazwę i funkcję należało zapisać na karcie odpowiedzi.

Przeszliśmy wówczas na drugą stronę torów tramwajowych, pod pomnik czołgu i tam… liczyliśmy orły. Ciekawostkę stanowił fakt, że zadanie oznaczono literką C – C jak czołg 😉 Stamtąd mieliśmy bardzo blisko do Parku Steffensów. Tam spędziliśmy najwięcej czasu, poszukiwaliśmy bowiem czterech pomników przyrody. Przy domku dozorcy znajdowała się jednak dodatkowa mapka, gdzie ich szukać. Poznaliśmy cztery gatunki drzew: sosnę wejmutkę (jej szyszki pachniały przyjemnie olejkami eterycznymi), perełkowca japońskiego, klon francuski (z malutkimi „noskami”) oraz miłorząb dwuklapowy.

Ostatni punkt przed metą stanowiła willa kupca Astrachana na skrzyżowaniu ulic Chodowieckiego i Orzeszkowej. Chociaż miała rangę zabytku, była strasznie zaniedbana. Zadanie cofało nas jednak do okresu jej świetności i mieliśmy narysować nasze wyobrażenie żydowskiego kupca, który macha nam z balkonu. Moje zdolności plastyczne, raczej ograniczone, pozwoliły mi namalować balkon i pana z laseczką. Zadbałam za to o żydowską czapeczkę i pejsy 😉 Gdy skończyłam rysunek, poszliśmy oddać kartę odpowiedzi organizatorom.

Jedyne, czego brakowało mi na koniec, to opublikowania właściwych odpowiedzi, żebyśmy mogli sprawdzić, czy gdzieś popełniliśmy błędy. Poza tym brałam udział w grze miejskiej w ramach Open House już po raz drugi i bawiłam się fantastycznie. Tym razem tą frajdą mogliśmy dodatkowo podzielić się ze sobą i na pewno będziemy miło wspominać ten weekend.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *