Jesienią 2023 roku w Gdańsku odbyła się już szósta edycja Open House. Dla mnie była to trzecia odsłona – po Oliwie i Dolnym Mieście, więc czekałam z niemałą ciekawością, co znajdzie się w programie tegorocznej edycji. Szczególnie, że miała obejmować Zaspę, a zatem dzielnicę po sąsiedzku.
Zawczasu zarezerwowałam sobie miejsce w kalendarzu, choć przyznać muszę, że zaangażowanie w Noc Naukowców w ramach pracy sprawiło, że pierwszego dnia (tzn. dla mnie w sobotę, choć sam festiwal zaczął się w piątek) mocno musiałam wykrzesać z siebie siły, drugiego miałam więcej energii 😉 Na sobotę zaplanowałam dość sporo – dwie szkoły oraz pracownię malarską. Niedzielę postanowiłam spędzić na świeżym powietrzu – spacerując pośród murali.
W sobotni poranek wybrałam się na Meissnera, gdzie w jednym, naprawdę sporym budynku, mieściły się Szkoła Podstawowa nr 5 oraz XIV Liceum Ogólnokształcące. W korytarzu zaciekawiło mnie kilkadziesiąt hula-hopów rozłożonych na podłodze po prawej stronie, ale tymczasem ruszyliśmy w lewo niedużą grupką (przybyło raptem parę osób, ale oprowadzało nas kilkoro nauczycieli). Pierwsze, co zostało nam pokazane, to skrzydło, gdzie mieściły się gabinety dyrekcji. Następnie obejrzeliśmy świetlicę z wydzielonymi kilkoma salkami, w zależności od wieku dzieci. Mnie chyba najbardziej urzekła salka teatralna.




Dalej zaprowadzono nas do stołówki. Spodobały mi się warzywne cytaty na ścianach, w tym słynne „a to feler – westchnął seler”. Okazało się, że szkoła przygotowała dla nas niespodziankę – młodzież dla wszystkich chętnych robiła watę cukrową o smaku kaktusowym. Również się skusiłam 🙂 Wówczas zeszliśmy w okolice wejścia do budynku, gdzie na podłodze znajdowała się gra, która pozwalała rywalizować i jednocześnie utrwalać wiedzę z różnych przedmiotów – gdy podeszliśmy, grały tam akurat jakieś dzieciaki (mimo soboty), ale ustąpiły miejsca dwóm paniom, które próbowały się z biologii pod okiem pana uczącego tego przedmiotu – ale nie była to ewidentnie ich mocna strona. Dla mnie jako biologa pytania były bardzo łatwe, ale obserwowałam całą akcję z boku.
Później odwiedziliśmy salę gimnastyczną wraz z zapleczami. Ciekawie było przypomnieć sobie sprzęt do mnóstwa gier, z którymi po szkole miało się już mało do czynienia. Ze szczególnym sentymentem patrzyłam na kije do mini-hokeja, a także archaiczne piórkowe lotki, choć akurat w badmintona jeszcze grywam od czasu do czasu, gdy mam gdzie i z kim. Dodatkowo szkoła była wyposażona np. w salę do judo, a także oferowała zajęcia z tańca. Przeszliśmy także przez boiska.






Budynek podzielono na część dla szkoły podstawowej, ze szczególnym uwzględnieniem przestrzeni dla najmłodszych klas, oraz na część dla liceum. W tym ostatnim skrzydle ciekawostką były sale terapeutyczne, gdzie dzieciaki mogły np. uspokoić się na podwieszanych huśtawkach czy słuchając Mozarta. Byliśmy również w pokojach nauczycielskich i bibliotece. Na zewnątrz zaproszono nas jeszcze do ogromnego kontenera nazwanego Gratosferą, gdzie zgromadzono przeróżne rzeczy – szpule, walizki, klawiatury, mnogość drobiazgów. Uczniowie mogli wyciągać te przedmioty i dowolnie bawić się nimi, pod warunkiem odłożenia ich potem na miejsce.
Ostatnią atrakcją był trening na hula-hopie i chyba jako jedyna osoba z grona gości umiałam nim kręcić, a że dawno tego nie robiłam, a też to lubiłam, dało mi to sporo satysfakcji. Ucięłam sobie też pogawędkę z panem odpowiedzialnym za tę część, bo choć mnie nie pamiętał, ja go pamiętałam, jak przyszedł z grupą na zajęcia jeszcze w czasach mojej pracy dla Hevelianum.










Następnie wybrałam się do kolejnej szkoły – XV Liceum Ogólnokształcącego. To co wypatrzyłam po drodze, to był hit. Zostało mi ze 30 metrów do celu. Wyszedł na środek deptaka jakiś młody facet i wylał tam nagle wiadro wody. Wrócił do bramki, z której wyszedł, a tam szła pani z malutkim chłopcem. Pan rzucił do małego: „Zobacz Beniu, jaka kałuża”, a mały poszedł w niej potuptać 😉
W drugiej szkole oprowadzali uczniowie, ja początkowo szłam sama, po chwili dołączyła druga pani, a wkrótce jeszcze kilka osób. Przewodnikiem był uczeń z klasy maturalnej, humanistycznej, odstawiony, w gajerku, ale przemiły i zaangażowany. Najpierw pokazał kroniki szkolne i prace artysty Wojciecha Sęczawy. Później zwiedziłyśmy patio, już we dwie. Tam znajdowała się fontanna i zdjęcia z różnych aktywności szkolnych na przestrzeni lat. Zakątek był na swój sposób uroczy i przytulny. Następnie chłopak zabrał nas do piwnic, które pozwolono zaaranżować na potrzeby samorządu uczniowskiego wedle ich uznania. Później zwiedzaliśmy kolejne piętra i korytarze z kolejnymi paniami, które dotarły na miejsce.








Zauważyłyśmy zgodnie, że szkoła, jakkolwiek ściany były głównie białe czy kremowe, miała wystrój urozmaicony przez wiele prac malarskich i rzeźbiarskich, co skłaniało do przemyśleń, czy są tam i profile artystyczne. Okazało się, że szkoła ma powiązania z różnymi osobistościami ze świata artystycznego, np. z lokalnej ASP. Zapozowałam ze skrzydłami namalowanymi na ścianie przez jedną z uczennic. Bardzo podobało mi się hasło powyżej, aczkolwiek to wszystko było nawiązaniem do hasła szkoły, iż „Piętnastka uskrzydla”. Ciekawy był również obraz, na którym autorka namalowała siebie jako Polskę, ku której zmierzały inne postaci, z tło stanowiły znane zabytki europejskie. To nawiązywało do patronatu szkoły, liceum nosiło bowiem imię „Zjednoczonej Europy”.


Bardzo fajnym elementem zwiedzania, choć niezaplanowanym, była wizyta w otwartej klasie chemicznej, łącznie z zapleczem laboratoryjnym. Ucięłyśmy sobie przy tym pogawędkę o zmianach w układzie okresowym pierwiastków, umiejętności korzystania z tego typu źródeł zamiast zakuwania i przekazaniu budynku Wydziału Chemii UG na Sobieskiego Politechnice Gdańskiej. Chyba nawet naszego przewodnika zaskoczyło, z jakim zaciekawieniem jego grupa dyskutowała w tej sali z nauczycielką chemii. Na koniec wyszliśmy przed szkołę i obejrzeliśmy graffiti na jej ścianach, w tym jedno z nazwą szkoły, które uczeń określił jako malowanie niedawno, aczkolwiek chodziło o odświeżenie go, bo wcześniej był tu bardzo podobny malunek.


Popołudniu odwiedziłam jeszcze pracownię malarza Piotra Szwabe, który „popełnił” także kilka gdańskich murali. Na moją godzinę pojawiły się tylko dwie inne dziewczyny, więc zwiedzaliśmy kameralnie. Artysta na początku pozwolił nam przejść się po pracowni i rzucił „jak chcecie to pytajcie”. I tak naprawdę spotkanie rozwinęło się dopiero wtedy, gdy zaczęły padać pierwsze pytania, zarówno od nas, jak i jednego z wolontariuszy.
Prace były bardzo różnorodne stylistycznie – niektóre bardzo dokładne, inne o nieco bardziej „płynnej” formie. Zobaczyliśmy też pomazane ściany, gdzie malarz sprawdzał kolory, a przy tej okazji, odpowiadając na moje pytanie o nie, odwrócił niewidoczną wcześniej pracę z czasów, gdy „ćwiczył pollocki” – rzeczywiście obraz sugerował raczej chlapnięcia farbą niż posunięcia pędzla. Dodatkowo do niektórych obrazów doklejono wycinki gazet bądź dodano napisy. Za częścią prac stały historie, część otwierała się na interpretacje odbiorców. Mi szczególnie zaprzątnęła głowę praca z dominującym różem, bo górna jej część skojarzyła mi się z rzęsami i powieką. Zostałam w świecie własnej interpretacji, akurat o ten obraz nie pytając. Przy okazji zaciekawiona muralami, dowiedziałam się, że niedawno powstał nowy, prezentujący Skarżyńskiego, którego autorem był właśnie Piotr Szwabe.






A na spacer po muralach wybierałam się kolejnego dnia, o czym opowiem już za tydzień 😉