Pod koniec sierpnia udało mi się jeszcze wybrać na ostatni szlak pieszy wyznaczony na terenie Gdańska. Był to zielony Szlak Skarszewski. Rozpoczynał się tuż przy obwodnicy, a chcąc tam dotrzeć, musiałam najpierw dojechać tramwajem na przystanek Ujeścisko. Stamtąd do celu dzieliło mnie około pół godziny pieszo, ale pokonałam ten dystans na własnych nogach, nie posiłkując się wsparciem żadnej linii autobusowej, choć wiedziałam, że na samym szlaku będę miała do przejścia 16 km i chciałam spróbować, czy czasowo i kondycyjnie uda się to zorganizować za jednym razem (z jednej strony zależało mi, bo kończyłam urlop, z drugiej strony miałam za sobą serio setki kilometrów przechodzonych tego sezonu). Niepewna była także pogoda – wydawało się, że to jedyny dzień bez opadów w najbliższym czasie, a żeby było śmieszniej, nieregularna mżawka „urozmaicała” spacer, gdy tylko faktycznie znalazłam się na zielonym szlaku.
W drodze na szlak przeszłam się Jabłoniową, Potęgowską i Stężycką. Obserwowałam, jakie zmiany zaszły na tym terenie od mojej poprzedniej wizyty. Ucieszył mnie patronat profesora Stankiewicza na jednej z nowszych ulic, zdecydowanie mniej – błotnista nawierzchnia Potęgowskiej. Teren zmienił się o tyle, że coraz więcej było tu zabudowy mieszkalnej.
Wreszcie znalazłam się tuż przy obwodnicy, natrafiając przy tym na tablicę z nazwą sąsiadującej dzielnicy – Kokoszki. I w sumie mnie to zaskoczyło, bo choć wiedziałam, jaka część miasta jest położona po drugiej stronie obwodnicy, to albo nigdy nie widziałam, albo nie zakodowałam widoku tablicy z nazwą Kokoszki w tym miejscu. Tak czy inaczej, ja w tym miejscu skręcałam w prawo, w Źródlaną, bo natrafiłam na pierwsze zielone znaki. Przez chwilę wędrówka była średnio przyjemna, bo obwodnica była położona równolegle do drogi, którą szłam, na szczęście potem odbijało się w prawo.
Przez samą Źródlaną szłam nie raz, ale gdy zielone znaki kazały mi wejść w ścieżkę między ogródkami działkowymi a Jeziorem Jasień, poznałam tę przestrzeń na nowo. Zawsze żałowałam, że jest tylko jedno sensowne podejście nad jezioro, a i wtedy tafla wody jest za wysoką roślinnością. Jakże się myliłam! Z asfaltówki może tak, ale tamta piaszczysta ścieżka dawała tyle innych opcji. Nie mogłam się nacieszyć każdym kolejnym zejściem nad samą wodę. Prawdopodobnie był to raj dla wędkarzy – ustawiono krzesełka, ławki, czasem nawet śmietniki. Mnie cieszył widok wody i widoki po drugiej stronie jeziora – widziane właśnie z zupełnie nowej perspektywy.
A dalej, gdy skończyły się ogródki działkowe i miałam po swojej prawej zabudowę mieszkalną, weszłam w ciekawy odcinek między drzewami, gdzie właśnie drzewa urzekły mnie wizualnie, w sposób, którego nie umiem opisać, ale całość tego obrazka bardzo wpisała się w moją estetykę. Szlak odbił wreszcie w prawo, roślinność się rozrzedziła, ale mimo to musiałam na chwilę zejść ze ścieżki, by ominąć łysą koronę drzewa, która na tej ścieżce się znalazła. W jednym czy dwóch miejscach bardziej pilnowałam znaków, bo pojawiały się boczne ścieżynki, ale ostatecznie wdrapałam się na Kartuską.
Przeszłam przez węzeł Karczemki, który chyba wizualnie lubiłam najbardziej ze znanych mi gdańskich węzłów, może ze względu na te biało-pomarańczowe deltoidy w umocnieniach wiaduktu. I tak chwilę później dotarłam do drogowskazu, który sugerował, że dzieli mnie kilometr od stacji Kiełpinek PKM. Wydało mi się to ciekawe, bo droga była banalna, ale już chwilę później miałam się przekonać, że szlak prowadził niezłym meandrem 😉 Ze Szczęśliwej przez Sympatyczną wchodziło się w Miłosną. Tam była ścieżka dla pieszych i wyszłam ku Przytulnej. Po przejściu jej fragmentu w okolicy Tanecznej trafiłam na „ścieżkę rekreacyjną”, która wiodła na PKM-kę.
Po nieco ponad godzinie od momentu wysiadki z tramwaju byłam na przystanku Kiełpinek PKM, a gdy zobaczyłam tablicę z mapą i drogowskaz, na którym określono odległość do Oliwy (gdzie planowałam skończyć) jako 11 km, uznałam, że pewnie będę szła jeszcze przynajmniej dwie godziny, może bliżej trzech.
Szlak kierował dalej przez wiadukt, za nim w prawo i chwilę później w lewo w las. Na tym krótkim odcinku szły tędy dwa szlaki – niebieski Kartuski i właśnie zielony Skarszewski. Niebieski skręcał, zielony prowadził prosto, a dopiero potem biegł bardziej łukowato. To był niesamowicie malowniczy odcinek, biegł bowiem częściowo przez Rezerwat Dolina Strzyży. Szło się przeważnie sporo ponad korytem rzeki, ale dużo było miejsc z odsłoniętym widokiem na Strzyżę. Podchodziłam często bliżej, na ile było to bezpieczne, by nacieszy oczy i skradłam naturze kilka uroczych ujęć 😉 Przypatrywałam się tamże różnego rodzaju mchom oraz grzybom.
Szedł tędy z naprzeciwka także pan z psem. Pies dreptał przodem, potem minął mnie jego pan i życzył miłego dnia 🙂 Odpowiedziałam:
– Wzajemnie.
– Dziękuję bardzo – odparł pan z uśmiechem i ruszyli z pieskiem dalej, a ja w stronę Matemblewa.
Im bliżej byłam tej dzielnicy, tym więcej spacerowiczów widziałam, także z psami, a do tego jednego biegacza, który zdawał się truchtać skrajnie wolno, ale mimo to jego trucht był szybszy niż mój spokojny przemarsz. Natrafiłam też na miejsce, w którym podczas zwiedzania niebieskiego szlaku widziałam pana z maluchem, budującym bramę dla samochodu.
Wkrótce dotarłam w okolice sanktuarium, ale zielony szlak w odróżnieniu od pozostałych biegł po skosie w prawo, ciut wyżej i lasem. Wychodził ostatecznie na pętlę autobusową na Matemblewie i dalej prosto. Leśny odcinek, który miałam do pokonania chwilę później, początkowo wzbogacony o krzyże na drzewach(prawdopodobnie stacje drogi krzyżowej), prowadził dość wąskimi ścieżynkami, często pośród chaszczy, aż wreszcie odkryłam nagrobek, który jednak nie był podpisany.
Kawałek dalej wyszłam z lasu na ulicę Słowackiego w okolicy przystanku autobusowego „Słowackiego – działki”, dzięki czemu znalazło się tu przejście dla pieszych. O ile pierwszy jego etap przeszłam od razu, o tyle na drugim dopiero enty kierowca się nade mną zlitował i mnie przepuścił. Za pasami odbiłam w lewo i szłam zgodnie ze znakami dłuższy czas prosto nim znów skierował mnie na odcinek leśny.
Ta część wędrówki początkowo była dość monotonna, a najciekawsze okazały się drzewa pokryte bluszczem i bagniste zagłębienia w pobliżu ścieżki. Przykucnęłam też, aby sfotografować odsłonięte korzenie jednego z drzew na skraju drogi. Zaciekawił mnie także duży chrząszcz, niestety już nie żył. Na fali entuzjazmu, ile już przeszłam, nieco się rozpędziłam, ale zaniepokoiły mnie hałasy generowane przez auta (powinnam się oddalać od Słowackiego) oraz brak zielonych znaków. Zawróciłam, znalazłam odpowiedni zakręt i skręciłam w węższą ścieżkę. Już za wzgórzem Cieniawa schodziłam ostrym zejściem w dół i zauważył mnie na prostopadłej ścieżce jakiś człowiek z psem i aż się cofnął parę kroków, żeby spojrzeć w moją stronę, jednak popatrzył i poszedł dalej. Bez większych przygód, mijając paprociowy zakątek, a także ławeczkę w lesie, dotarłam do Niedźwiednika.
Szlak nie przechodził przez tę część miasta, lecz mijał boisko i odbijał znów w las, w lewo. Minęłam przy tym dwóch panów z psami, z czego młodszego, z pięknym dużym psiakiem, miałam okazję minąć drugi raz potem w okolicy Głowicy, aczkolwiek nie byłam pewna, czy mnie skojarzył. A skoro o skojarzeniach mowa, ten fragment lasu, może ze względu na paprocie, a może kolory po deszczu, skojarzył mi się ze starymi bajkami o dinozaurach oglądanymi w dzieciństwie.
Przy Drodze Lipnickiej, którą przecinałam, znajdował się nie tylko drogowskaz, ale także ławeczki. Nie robiłam jednak przerwy, bo jadłam regularnie, jednocześnie idąc. Zatrzymałam się do zdjęcia i ruszyłam dalej. Kolejnym charakterystycznym punktem była niewielka łąka, a tuż za nią tabliczka „Samborowo”. Nieopodal stał krzyż. Znałam to miejsce m.in. ze spaceru z 2020 roku.
Za Doliną Samborowo szlak skręcał i szedł bardzo ostro w górę. Rozpoznawałam tę górę z innego spaceru i wiedziałam, że będzie wymagająca momentami. Jednocześnie z tej góry schodziło takie starsze małżeństwo i powiedziałam do nich:
– Dzień dobry.
Pan odpowiedział:
– Dzień dobry Pani. Czy panience raczej, przepraszam – dodał, a ja pomyślałam, że chyba dalej wyglądam nie na swój wiek 😉
Wspięłam się na górkę i złapałam oddech. Tych górek i dołków było całkiem sporo. Za każdym razem wdrapując się stromym podejściem, cieszyłam się, że tędy nie schodzę, a część zejść kojarzyłam i to, że wiedziałam, że dałam im już kiedyś radę, jednocześnie nie zjeżdżając z nich nagle, uspokajało mnie. Minęłam Zieloną Dolinę. Kawałek dalej nad ścieżką zwisało złamane drzewo i zastanawiałam się, jaka jest szansa, że upadnie bardziej, ale chyba niewielka, bo zaparło się koroną o ziemię kawałek dalej. Przed kolejnym ostrym spadkiem zauważyłam ślimaka bez muszli i nie był to ogólnie nadzwyczajny widok, gdyby nie to, że pomrów był na pniu, a zwykle widywałam je na ziemi. Nie wiedziałam nawet, że są zdolne i chętne do takiej wspinaczki.
Kawałek dalej natrafiłam na ławeczkę z tablicą edukacyjną naprzeciw. Kończyła ona jakąś ścieżkę edukacyjną, aczkolwiek nie widziałam innych punktów. Ten dotyczył martwego drewna, które stawało się miejscem życia wielu organizmów.
Tymczasem mój szlak skręcał i przez dłuższy czas wędrowałam, wypatrując Głowicy. Wzniesienie miało wysokość 122,2 m n.p.m. Przy drogowskazie zielonego szlaku zobaczyłam wspomnianego pana z psem, który przywitał się ze mną, ale nic nie powiedział, po czym ruszył tam, skąd przyszłam.
Z tego punktu dzieliły mnie już tylko 2 km do Oliwy. Przez las, a potem wzdłuż ogródków działkowych, wyszłam ostatecznie na brukowaną ulicę Świerkową. Z niej skręciłam w prawo w Kwietną. Zielony szlak ostatecznie skręcał w lewo, w kierunku Pachołka. Ze względu na fakt, że spory odcinek przeszłam ze szlakiem niebieskim, uznałam, że mam wystarczająco w nogach i ruszyłam ku pętli tramwajowej. Co ciekawe, tam zobaczyłam tramwaj, którego patronem był właśnie profesor Stankiewicz.
Za mną była solidna dawka ruchu 😉 Pomyślałam sobie, że zasłużyłam na nagrodę po przejściu wszystkich pieszych szlaków 🙂