Inicjatywa Open House była mi znana od kilku lat. Odwiedziłam już w ramach jednej z edycji Oliwę. Zaglądanie do miejsc na co dzień niedostępnych, nawet będących w rękach prywatnych, dla osoby tak głodnej odkrywania Gdańska jak ja, jest czymś idealnym. Żałowałam bardzo, że nie mogłam wziąć udziału w edycji nowoporckiej, ale słysząc o najnowszej, na Dolnym Mieście i Starym Przedmieściu, postarałam się o wolny weekend w pracy, by w niej uczestniczyć.

Festiwal trwał trzy dni, od piątkowego popołudnia do niedzieli. Zapisałam się, gdy tylko otwarto zapisy (miejsca rozchodzą się niczym świeże bułeczki!) na dwie lokalizacje z rezerwacjami na sobotę: Dwór Uphagena oraz siedzibę LPP. Rozważałam jeszcze odwiedzenie Szkoły Podstawowej nr 65 im. Alfa Liczmańskiego, które nie wymagało rezerwacji, ale po dwóch pierwszych wydarzeniach odpuściłam ostatnie, bo zwyczajnie było to ponad moje siły tego dnia. W niedzielę zaplanowano jeszcze grę miejską, w której postanowiłam wziąć udział, jeśli tylko pogoda byłaby w porządku, ale temu tematowi poświęcę kolejny wpis 🙂

Pierwszym obiektem, do którego zajrzałam, był Dwór Uphagena przy ulicy Kieturakisa 1. Pochodził z około 1800 roku, a parę lat temu możliwe było przejście przez dawny szpital jeszcze przed rewitalizacją, ale wówczas nie załapałam się na spacery. Wiedziałam, że teraz to będzie obiekt, na który zapiszę się w pierwszej kolejności, żeby na pewno go nie ominąć. Nasza przewodniczka pracowała dla firmy Arche, która przejęła budynek, zrewitalizowała go i wykorzystuje aktualnie jako hotel z salami konferencyjnymi. Już na starcie zwrócono nam uwagę, że owe sale były oznaczone neonami – kontury określonych zwierząt nawiązywały do okolicznych bastionów. Od recepcji przeszliśmy przez starą przyszpitalną aptekę, obecnie zaaranżowaną na bar. Tuż za nią znajdował się pierwszy relikt przeszłości – ogromny magiel.

Kawałek dalej znajdowały się śliczne schody. Przewodniczka wykorzystała je, by stanąć wyżej i z tego miejsca opowiedzieć nam pokrótce o historii budynku. Należał do rodu Uphagenów, będąc ich letnią rezydencją. Po śmierci Johanna Carla Ernesta (bratanka najsłynniejszego z Uphagenów – Johanna z ulicy Długiej 12), jego żona Maria Wilhelmina sprzedała w 1852 roku dwukondygnacyjny budynek gdańskiemu kupcowi. Johann Gottfried Theodor Kuhn był ojcem słynnego Rudolfa, a Dwór postanowił przeznaczyć na szpital katolicki. Początkowo miał tylko 24 łóżka, ale w przeciągu stulecia rozbudowywano go trzykrotnie. Pacjentami aż do II wojny światowej opiekowały się siostry boromeuszki z Trewiru, którym zawdzięczamy także powstanie kaplicy – groty Najświętszej Maryi Panny z Lourdes. Obiekt do 2004 roku był w rękach Akademii Medycznej, natomiast późniejszy jego stan sprawił, że nie mógł pełnić funkcji szpitalnych. W 2015 roku przejęła go firma Arche, prowadząc rewitalizację do 2021 roku, z czego pierwsze trzy lata poświęcono na dokumentację, a dopiero później przystąpiono do prac naprawczych. Obiekt wciąż jeszcze ewoluuje, w planach jest powstanie drugiej restauracji, która ma upamiętniać swoją nazwą „U Profesora” upamiętniać profesora Kieturakisa, swego czasu związanego z placówką i chyba najbardziej kojarzonego z nią lekarza.

Przechodząc przez kolejne pomieszczenia i piętra, mieliśmy okazję niejednokrotnie przekonać się, z jakim poszanowaniem dla historii zrealizowano całe przedsięwzięcie. Apartamenty w najstarszej części nosiły imiona, które dziś rzadko możemy usłyszeć, a które były powszechne w czasach Uphagenów, a ponadto nazwano je Apartamentami Uphagenów, stąd moje domniemanie, że mogły nawiązywać do poszczególnych członków rodu. Na korytarzach często mijaliśmy zdjęcia archiwalne oraz relikty przeszłości. Przykładem architektonicznym mogłaby być iglica. Jej pozostawienie na dachu byłoby niebezpieczne, dlatego tam znalazła się kopia, natomiast oryginał wyeksponowano na korytarzu. Stare dachówki wykorzystano, by umieścić na nich numery pokoi. Przyznam, że było to niezwykle klimatyczne.

Spodobała mi się też strefa wypoczynku, gdzie ustawiono gabloty z pozostałościami kapsuły czasu z lat 50. XIX wieku, znalazły się tam tej ampułki po lekach i broszura nt. szpitala. Jedna ze ścian miała konstrukcję szachulcową, co wyeksponowano. Wykorzystując fakt, że na tym zwiedzaniu spotkałam znajomego, poprosiłam, by zrobił mi zdjęcie na tym tle. Fakt, iż wiele ścian w hotelu pozostawiono ceglanych był miodem na moje zakochane w cegłach serduszko. Kolega śmiał się, że powinnam zdjęcie oznaczyć hashtagiem „kocham cegły” 😉

Wszystkie z około 260 pokoi były akurat zajęte, ale z jednego goście już się wymeldowali i przewodniczka przeprosiła działający tam akurat serwis sprzątający, byśmy mogli zajrzeć. Żałowałam natomiast, że nie udało nam się zajrzeć do pokoju w dawnej sali operacyjnej. Na kilku piętrach w wykuszach umieszczono trzy sale szpitalne – przygotowawczą, główną i pozabiegową. Na piętrze trzecim była wspomniana operacyjna (pokój nr 326, typu Superior), na poziomie 2. prowadzono rentgen, a w późniejszej fazie zwiedzania, na poziomie 1., mijaliśmy dawną urologię.

Pokonując klatkę schodową, dowiedzieliśmy się, że jest w większości oryginalna, wymieniono tylko część barierki. Na jednym z korytarzy obejrzeliśmy elementy wyposażenia szpitalnego: bęben węża strażackiego, przywoływacz dla pacjentów z lat 30. XX wieku, imienny spis pacjentów (częściowo zachowany), a nawet tzw, kaczkę.

Na moment wyszliśmy na zewnątrz, na dziedziniec i chyba w tym miejscu najbardziej odczułam, że powinnam tam przyjść dwukrotnie, raz na zdjęcia, z drugi, by posłuchać 😉 Natomiast okazało się, że obiekt można swobodnie zwiedzać, co zapewne w przyszłości skłoni mnie, by wrócić. Nie znając jeszcze w pełni jego topografii, nawet nie zorientowałam się, jak blisko byłam wspomnianej groty – pamiątki po boromeuszkach. Natomiast ucieszyło mnie, że umieszczono tablice nt. kotłowni i komina, szczególnie bowiem ten ostatni rzucał się w oczy. Oba obiekty pochodziły z lat 20. XX wieku, a jedno z pomieszczeń przy kotłowni, być może istniejącego tu dawniej budynku, służyło za magazyn leków.

Po powrocie do środka mieliśmy po swojej lewej saunę i spa, dostępne w cenie pokoju, natomiast kierując się w prawo, zeszliśmy do dawnej chłodni na żywność, mijając przy tym wyeksponowane na ścianie stare kafle. Tzw. stara kuchnia wzięła swoją nazwę od zlokalizowanej tu kuchni gazowej, ale miała sporo innych historycznych pozostałości. Wyeksponowano tu oryginalne umywalnie, warto było spojrzeć pod nogi na posadzkę, ale i na ściany, gdzie ponownie dopatrzyliśmy się przywoływacza dla pacjentów, ale także taśmy filmowej (ponoć nie do odtworzenia), teczek lekarskich i pamiątki od wdzięcznego pacjenta z Australii.

Zwiedzanie zakończyliśmy w tym samym miejscu, gdzie rozpoczęliśmy, a przy recepcji była także półka pełna książek, skąd zakupiłam taką o historii Dolnego Miasta do 1945 roku. Wykorzystałam przerwę za zdjęcia z zewnątrz, po czym poszłam do drugiej z wybranych lokalizacji.

Po LPP przy ulicy Łąkowej oprowadzała młoda wolontariuszka, która przyznała, że nie jest pracownikiem firmy, co mnie zaskoczyło, bo wyglądała jak z żurnala i bardzo mi to pasowało do branży odzieżowej. Była przemiła, ale zestresowana, posiłkowała się kartką w swojej narracji i chyba miałam nieco inne oczekiwania co do tego zwiedzania. Mało było o historii i architekturze obiektu, ale też we wnętrzu niewiele się z tego ostało, więc spotkanie stanowiło raczej coś na kształt wizyty studyjnej. Absolutnie jednak nie winię naszej przewodniczki, że nastawiałam się na coś innego, a i przy tej okazji zobaczyłam niedostępne na co dzień miejsca, widoki i wyłuskałam parę smaczków.

Oryginalny w swym wyglądzie budynek powstał w latach 1924-1927 (wg Gedanopedii został oddany do użytku w lipcu 1928 roku) dla Fabryki Monopolu Tytoniowego. Zaprojektowali do Wilhelm Köster i Adolf Bielefeldt. Kształt przystaje do łuku ulicy, a budynek powstał pośród zabudowy mieszkalnej, bo być może planowano jej wyburzenie. Elewację pokryto tynkiem, podzielono gzymsami na kondygnacje, a dodatkowy wyróżnik stanowiły sporych rozmiarów okna.

Gdy weszliśmy do środka, na ścianie za stanowiskiem recepcyjnym bardzo spodobała mi się makieta z lokalną zabudową, choć nie przyjrzałam się, na ile była wierna rzeczywistości. Tam furorę zrobił też wylegujący się w fotelu kot pana ochroniarza. Z danych od przewodniczki dowiedziałam się, że budynek obecnie ma 9 tys. metrów kwadratowych powierzchni, a ze względu na charakter zabytkowy wnętrze, choć współczesne, miało nawiązywać do historii. Tego mi akurat zabrakło, odebrałam środek jako typowy biurowiec, nowoczesny, z przestrzeniami a la mniejszych gabarytów open space.

To, co zmieniło się względem pierwotnej bryły, to dobudowanie siłowni w podpiwniczeniu, czwartego piętra, którego wcześniej nie było oraz przeszklona klubokawiarnia, dokąd najpierw poprowadziła nas przewodniczka. Mnie pochłonął momentalnie widok za przeszkleniem i aż zapytałam, czy tam też podejdziemy. Z tarasu widoczne były nie tylko tereny zielone, by pracownikom było tu przyjemniej, ale moje gedanistyczne oko szczególnie ucieszył mural z mapą Gdańska. Zapytałam, od jak dawna istnieje i skoro był w założeniach projektowych, to przewodniczka szacowała jego powstanie na około 2013 rok. Zaciekawiło mnie również, czy wiadomo jej, jaki okres został przedstawiony na tej mapie, ale usłyszałam jedynie, że mapa jest „raczej stara” i „prawdopodobnie poniemiecka” – co mogłam wywnioskować sama po niemieckich napisach 😉 Uznałam, że postaram się na przyszłość mniej stresować dziewczynę swoimi pytaniami i gdy już pytałam, to nie na forum, ale dyskretniej.

Pojechaliśmy na trzecie piętro, gdzie działały kadry oraz zarząd – zgodnie z zapowiedzią dziewczyny pokój szefa pod numerem 304 nie wyróżniał się szczególnie. Pośrodku piętra rosła oliwka, a gąszcz korytarzy prowadził do kilkudziesięciu biur, z czego moim ulubionym na pewno byłoby to z wielką mapą Polski. Niesamowicie spodobały mi się motywujące hasła naklejone na przeszklonych ścianach i drzwiach biur, jak chociażby: „It’s ok to have bad days„, „Wsłuchaj się w swoje potrzeby” czy „Poszukajmy rozwiązań”. Znajdowały się tu też budki wyciszające i sale konferencyjne.

Na czwartym piętrze prowadzone są prace kreatywne, dlatego strefy projektowej nie wolno było nam fotografować. Roiło się tam od ubrań, ponoć także z nowej kolekcji, stąd ten zakaz. Nie przesadzę, gdy stwierdzę, że ubrań były tam tysiące. Według przewodniczki pracowali tu głównie projektanci Croppa. Tam ponownie wyszliśmy na taras, gdzie jak na dłoni było widać lokalną, ale i ciut dalszą zabudowę, aż nie wiedziałam, gdzie oczy podziać 😉 Rozstawiono tam meble balkonowe i zielniki pełne ziół i kwiatów, a nawet załapały się truskawki. Przewodniczka z góry wskazała nam budynki wzorcowni i działu produktów, dokąd zabrała nas chwilę później, a także powiedziała, jakim wyzwaniem było ustawienie na tym obszarze serwerowni obsługującej sklepy całej Europy, biorąc pod uwagę, że tutejsze tereny były bardzo podmokłe.

Zjechaliśmy na kilka tur windą, po czym poszliśmy na dół zobaczyć siłownię i do budynku z Działem Produktów, ale tam właściwie były tylko biura. Przy tej okazji zorientowałam się jednak, że główny budynek opatrzono napisem „LPP Fashion Lab Cotton”, zaś ten „LPP Fashion Lab Velvet”, co skojarzyło mi się z Alchemią na Przymorzu, gdzie poszczególne budynki mają swoje nazwy od pierwiastków, a tutejsze od materiałów. Choć miałam bardziej „archiwalne” oczekiwania względem tego zwiedzania, zobaczyłam i tak coś, co normalnie nie byłoby dla mnie dostępne. O historii postanowiłam poczytać we własnym zakresie, a przynajmniej wiedziałam już, ile jest zostało obecnie w ścianach LPP.

Kolejna edycja Open House otworzyła mnie na nowe odkrycia w obrębie ukochanego miasta i za to jestem wdzięczna twórcom tej inicjatywy. Z niemałą nadzieją będę wypatrywała, wciąż głodna wiedzy, kolejnych odsłon festiwalu 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *