Nazajutrz znajomi przyszykowali pyszne śniadanie. Z rana wybraliśmy się jeszcze na spacer „za jasnego” po Grudziądzu. Całą czwórką spakowaliśmy się i podjechaliśmy autem na parking nad Wisłą przy ulicy Portowej. Tam weszłam na położoną nieco wyżej konstrukcję, by zrobić zdjęcia z góry i sfotografowałam również siebie na tle rzeki i bulwaru. Schodkami można było zejść bliżej wody. Spodobał mi się tam również nieduży ceglany budynek – według Google Maps: Towarzystwo Rozwoju Małych Elektrowni Wodnych. W tym miejscu rzeczywiście do Wisły wpadał jakiś nieduży ciek, więc i ja miałam podejrzenie, że to jakaś zabudowa hydrotechniczna. Przechodząc powyżej, po prawej mijaliśmy coś na kształt wysuszonej fosy.
Plac tuż za nią nazwano skwerem Andrzeja Wajdy. Znajdowała się tu wystawa plenerowa poświęcona życiu i twórczości patrona. Stał tu także całkiem ciekawy wizualnie Pomnik Flisaka. Naszą uwagę i mój entuzjazm wzbudziły jednak zgromadzone w tym miejscu tabliczki ulicy Grudziądzkiej z różnych miast, spójne z ich oprawą graficzną takich drogowskazów. Wypatrzyłam bez problemu gdańską, ale i lęborską z herbem miasta. Znalazły się tu również egzemplarze z zagranicy. Gdy ja biegałam z ekscytacją pośród tabliczek, koleżanka wypatrzyła kwietnik i zastanawiała się, czym pachnie jedna z rosnących tam roślin. Mi zapach kojarzył się z miętą, ale jednak mięta nie spełniała naszym zdaniem wszystkich kryteriów.
Dalej planowaliśmy kierować się na Górę Zamkową. Myślałam, aby iść górą, przez Bramę Wodną, ale reszta wolała dołem, dlatego sfotografowałam Bramę od dołu, po czym wspięłam się do jej wnętrza. Jakoś nie pomyślałam, że i tak będziemy tamtędy wracali 😉 Ani tutejszy chodnik w formie schodków, ani brukowana droga obok, nie należały do najwygodniejszych podejść, ale wyglądały na tyle ładnie, że nawet przysiadłam tam do zdjęcia.
Przespacerowaliśmy się aleją Piotra z Grudziądza, po swojej lewej mając Wisłę, ale stopniowo kryła się za krzewami i drzewami. Tymczasem po prawej wysoko pięły się ceglane mury. W pewnym momencie minęliśmy schody prowadzące pod odwiedzony poprzedniego wieczoru Pomnik Ułana. Wówczas po lewej dostrzegliśmy piaskową wyspę (mieliznę) na Wiśle. Rozważaliśmy też z kolegą, którędy wyjedziemy z Grudziądza, czy byłoby warto spojrzeć na miasto z przeciwległego brzegu. Ostatecznie jednak wybraliśmy inną trasę, by nie ominąć pewnego budynku, o czym później.
Tymczasem natrafiliśmy na kamienne schody – wyglądające trochę jak połączenie małych płytek chodnikowych i krawężników. Koleżanka stwierdziła:
– Te schody pamiętają chyba Mieszka I.
Wyżej rzeczywiście nawierzchnia wyglądała bardziej nowocześnie. Zastanawiałam się, w którą drogę skręcić. W lewo, najbardziej cywilizowana ścieżka, wiodła jeszcze wyżej. Naprzeciw mieliśmy zejście ciut niżej między starsze budynki, co wprowadzało w klimat dawnego miasteczka. Wkrótce jednak po tym, jak wspięłam się tam ja z koleżanką, dołączyła do nas pozostała dwójka, a kolega od razu zawołał, że idziemy w prawo, jak to ujął „spacerujemy górą góry”. Widzieliśmy dachy po lewej stronie, ale też szybko wypatrzyliśmy Wieżę Klimek, do której docelowo chcieliśmy trafić. Bardzo nas to ucieszyło.
Z tutejszego zamku pozostało niewiele, ale to, co się zachowało, tworzyło ciekawą atrakcję turystyczną. Ceglany klimat: murki z blankami, pozostałości piwnic i murów, przede wszystkim wieża – oj, było na czym zawiesić oko. Ówcześni nie tylko pomyśleli o ustawieniu studni na dziedzińcu, ale również o kanale odprowadzającym ścieki. W tzw. piwnicy trapezowatej przewidziano pomieszczenia gospodarcze: kuchnię, browar i piekarnię, ale informowała o tym tablica, a do środka nie można było wejść, natomiast niewątpliwie nowe schody i bramka sugerowały, że czasem ktoś tam jednak zaglądał. Stwierdziłam, że było tu bardzo ładnie, krajobraz obfitował w cegły, więc tyle mi wystarczyło i już czułam się szczęśliwa.
Na samą wieżę weszłyśmy we dwie z koleżanką. Wstęp był bezpłatny co pozytywnie nas zaskoczyło, a właściwie przez cały pobyt nie byłyśmy niepokojone przez innych turystów, bo gdy się wdrapywałyśmy, ludzie już schodzili. Prócz informacji o zamku krzyżackim, wzniesionym w stylu gotyckim w XIII wieku, natrafiłyśmy na wiele obrazów i fotografii. Pochodziły one z lokalnego Muzeum im. ks. dr. Władysława Łęgi. Dawały wyobrażenie, jak ta przestrzeń i miasto jako takie, mogły wyglądać w przeszłości. Pośród autorów mój wzrok przykuło imię i nazwisko autora tutejszych akwareli. Wilhelm Burza. Wydawało mi się to tak abstrakcyjne poprzez połączenie języków, że momentalnie je zapamiętałam. Same prace zresztą też przypadły mi do gustu. Ciekawostką był szkic z przekrojami wieży wykonany w Gdańsku (Danzig) w 1894 roku.
U szczytu nagrodą były wspaniałe widoki; na miasto, na Wisłę, most i mieliznę na rzece. Dostrzegłyśmy także napisy na cegłach, a przyczepiona kłódka (zapewne przez zakochanych) przypominała nam jedną z takich, jakich używałyśmy do zajęć w pracy. Szum wiatru niestety utrudniał nagrywanie.
Schodząc, zrobiłam zdjęcie schodów z góry, bo kadr wydał mi się całkiem ciekawy, choć sam pomysł pewnie nie był najbardziej oryginalny. Już z zewnątrz przyjrzałam się cegłom, nowym, pewnie z odbudowy, ale poprzetykanym także zielonymi egzemplarzami, co tworzyło ciekawe wrażenie, gdy patrzyło się na wieżę jako całość. A miałyśmy ku temu okazję na wysokości skrzydła południowego i miejsca po budynku, który prawdopodobnie był domem komtura.
Całą czwórką ruszyliśmy następnie ulicą Zamkową. Idąc wzdłuż murów miejskich, natrafiliśmy na plakat ze skrzydłami, służący za tło do fotografii, z czego nie omieszkaliśmy skorzystać. Minęliśmy spichlerze i ponownie Pomnik Ułana, po czym weszliśmy w ulicę Spichrzową, której fragment znaliśmy już w jej nocnej odsłonie. Dla odmiany powędrowaliśmy do końca, aż do wspomnianej już Bramy Wodnej.
Nim jednak przez nią przeszliśmy, odbiliśmy lekko w lewo do Muzeum im. ks. dr. Władysława Łęgi. Zlokalizowane było w dawnej siedzibie klasztoru benedyktynek. Zajrzeliśmy tam na chwilę, nie tyle na samo zwiedzanie, co celem zakupienia pocztówek. Przy tej okazji zgarnęłam parę darmowych folderów i wypatrzyłam folder o… Wilhelmie Burzy! Nie kryłam szczęścia, prezentując zdobycz moim kompanom i tłumacząc im, skąd ta radość.
Wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy w kierunku Gniewu – ostatniego miasta w planie wycieczki. Jak jednak wspomniałam, trasa biegła wciąż tą samą stroną Wisły. Zależało mi, aby podjechać pod budynek historyczny na dawnym pograniczu II Rzeczpospolitej i Niemiec, kawałek za Kwidzynem, w Korzeniewie, niemal nad samą Wisłą. Już w średniowieczu znajdowała się tu przeprawa wiślana. Zachowany drewniany budynek, pełniący aktualnie rolę kaplicy, do której niestety nie udało mi się wejść, mieścił dawniej wodowskaz, a pomiarów dokonywano każdego dnia od 1809 roku, choć sam budynek wodowskazowy ustawiono w latach 90. XIX wieku. Na ustawionej obok tablicy zebrano najważniejsze informacje o zachowanych reliktach przeszłości oraz o historii tego miejsca – przyznanego Polsce po I wojnie światowej, ale z możliwością korzystania przez stronę niemiecką z portu. W oddali znajdował się jeszcze drugi budynek w podobnej stylistyce, tego samego koloru, natomiast przy drodze stał pomnik ze znakiem wysokości kulminacji wysokiej wody Wisły – z 1947 i 1962 roku.
Ruszyliśmy autem dalej, napotykając przy tym na przelotne opady. Już z oddali na horyzoncie prezentowała się ceglana zabudowa w Gniewie, mieście promującym się, trzeba przyznać chwytliwym, hasłem: „Opanuj Gniew” 😉 Wybraliśmy się na zwiedzanie zamku lekko spóźnieni, bo mieliśmy problem z parkingiem i spory kawałek musieliśmy ku niemu przejść. Po drodze natrafiliśmy na Kamienicę Królowej Marysieńki, a niemal przed zamkiem znajdowała się ławeczka w kształcie serca, co tworzyło wraz z ceglanymi murami bardzo ładny kadr.
Zameldowaliśmy się w kasach chwilę po czasie, ale pan zgodził się, byśmy dołączyli do grupy na godzinę 13:00, która i tak dopiero zaczęła. Zapłaciłam za nas wszystkich, by nie tracić czasu (bo my mogliśmy rozliczyć się później) i odpuściłam wykłócanie się o to, że dwoje z nas powinno dostać bilet ulgowy. Grupa była na wewnętrznym dziedzińcu, a zatem właściwie na początku zwiedzania, ale właściwie niewiele w tym miejscu zdążyliśmy usłyszeć, więc bardziej się rozejrzałam i napstrykałam nieco zdjęć. Na podwieszonych banerach widniało kilka postaci, m.in. Jan III Sobieski i Jan Henryk Dąbrowski. Moją uwagę zwróciły też herb oraz ściana z zielonych doniczek. Najciekawszym elementem, dla mnie osobiście, poza architekturą była makieta zamku pośrodku dziedzińca.
Schodami weszliśmy dalej, odwiedzając najpierw kaplicę zamkową. Wyglądała niczym jednonawowy kościół i miała wysokie, strzeliste okna. Upamiętniono tu wspomnianego króla i kilku polskich hetmanów, a z wydarzeń – pożar zamku. Wyeksponowano tarcze herbowe oraz gotyckie detale znalezione w trakcie odgruzowywania zamku. Przyglądałam się zawieszonym chorągwiom, podeszłam w okolice prezbiterium i nie odpuściłam, gdy przewodniczka pozwoliła zajrzeć do maleńkiego pomieszczenia za bocznymi drzwiami. Opowiedziała przy tym jakąś legendę, ale niestety mi uciekła – wydaje mi się, że dotyczyła grzeszników 😉 Dwukrotnie natknęłam się na motyw z jeleniem i świętym Hubertem – raz był to witraż, a raz płaskorzeźba. Inna płaskorzeźba prezentowała świętego Jerzego ze smokiem.
Ruszyliśmy wąską klatką schodową. Grupa była dość liczna i nie wszyscy usłyszeli, by uważać na głowy… Jeden z panów nawet się zdenerwował, ale trzeba przyznać, że nasza przewodniczka nie miała bardzo donośnego głosu, sami musieliśmy mocno nadstawiać uszu, aczkolwiek faktycznie ostrzegała. Natomiast przejście tak licznej grupy przez tę wąską przestrzeń i brak kontroli przewodniczki, ilu nas powinno właściwie być (tzn. czy wszyscy weszli), wydał nam się średnio profesjonalny. Zwłaszcza, że sami pracowaliśmy w branży, która wymagała od nas pracy z grupami. Moje towarzyszki zasugerowały, że jeszcze są ludzie z tyłu. Dodatkowo już w tym momencie, jako absolwentka kursu przewodnickiego, stałam się wyczulona na wszelkie niedociągnięcia pani, a tych było jednak sporo. I nie chodzi mi o merytorykę, ale właśnie ogarnianie swojej grupy i zapewnianie jej bezpieczeństwa.
Weszliśmy do sali, która dla mnie była na swój sposób fascynująca, ale jedną z koleżanek doprowadzała do dreszczy. Właściwie bez żadnego ostrzeżenia trafiliśmy do przestrzeni wypełnionej narzędziami tortur, ze szkieletami i podwieszonymi „zjawami”. Starałam się nadążać wzrokiem za elementami wskazywanymi przez przewodniczkę oraz wynotowywać na telefonie podawane przez nią nazwy: kołyska Judasza, osiołek hiszpański, trzewik malezyjski, madejowe łoże, szafa hiszpańska, garota i gilotyna… Trzeba jednak przyznać, że miejsce nie było odpowiednie dla każdego, w grupie były także dzieci i ponownie przestrzeń wydała mi się za mała na tak liczną grupę.
Wąski korytarz prowadził dalej do jeszcze węższego korytarza, ale tymczasem zostaliśmy zaproszeni do sali ze zbrojami dla rycerzy i koni. Mieściły się tam także tarcze, broń biała, ryciny walczących postaci i obrazy ze scenami bitewnymi. W tej przestrzeni przygotowano projekcję – film nt. rekonstrukcji bitwy pod Gniewem. Usiedliśmy i czekaliśmy, aż pani odnajdzie właściwe nagranie, ale miała z tym spore trudności. Po kilku nieudanych próbach znalezienia poszukiwanego filmu poprosiła o pomoc jednego z turystów (!), tłumacząc się brakiem okularów. I o ile to jeszcze byłabym w stanie zrozumieć, o tyle bardzo nieprofesjonalnym wydało mi się prowadzenie narracji, gdy film już się rozpoczął, a siedząc pod głośnikiem słyszeliśmy tylko szczęk metalowych mieczy, a nie jej słowa.
Kolejnym rozczarowaniem była narracja prowadzona w korytarzu, bo uczono mnie, że „przewodnik opowiada o tym, co widać”, tymczasem dwa okna na około 40 osób to zdecydowanie za mało. W tamtej chwili wręcz uznałam, że nie ma sensu być aktywnym słuchaczem, bo widzę cegły 😉 Kocham cegły, ale w tamtym momencie jednak nie o nich była mowa.
Ostatnia wystawa chyba najbardziej wpasowała się epoką w moje zainteresowania, bo znalazły się tam przedmioty związane z II wojną światową: pamiątki po żołnierzach, broń, maszyny, resztki śladów niemieckiej okupacji, wojskowe akcesoria medyczne i wiele innych. Natomiast nawet w tej strefie, gdzie pozwolono nam na swobodne zwiedzanie (i to było super), dwie rzeczy mnie zbulwersowały. Chodziło o czystość tej przestrzeni. Na gablocie w kurzu ktoś palcami namalował uśmieszek, co ewidentnie wskazywało, jak często było tu sprzątane. Drugi dowód? Proszę bardzo. Maseczki zniesiono w okolicy marca, my zwiedzaliśmy pod koniec maja – pod jedną ze ścian, na podłodze odznaczała się właśnie jednorazowa maseczka.
Po opuszczeniu zamku dostrzegliśmy jeszcze drogowskaz z miastami partnerskimi Gniewu. Zakupiłam na pamiątkę pocztówki, ale ubolewałam nad brakiem jakichś folderów historycznych czy książkowych przewodników w lokalnym sklepiku, bo jakoś nie czułam, że wystarczająco się dowiedziałam podczas wizyty na zamku.
Wędrując w stronę rynku, natrafiliśmy na pomnik upamiętniający synagogę w Gniewie. Przeszliśmy ponownie przy ławeczce przypominającej kształtem serce. Sam rynek z ratuszem był całkiem ładny, a nawet dopatrzyliśmy się wyeksponowanej w ramie piosenki o Gniewie. Ów hymn pochodził z 1955 roku. Innym obiektem, który mieścił się w tej okolicy, była kamienica Leona Wyczółkowskiego.
Spacerując dalej deptakiem, zauważyłam ilustracje prezentujące legendę o mieście i pochodzeniu jego nazwy. Chociaż jednak śledziłam każdą kolejną odsłonę, końcówka nie była dla mnie jednoznaczna. Czułam, jakby historia została niedopowiedziana.
Skręciliśmy ku ulicy Spichrzowej i ku kościołowi Św. Mikołaja. Przy tej okazji minęliśmy zespół czterech spichlerzy gotyckich. Ten ceglany zakątek bardzo mi się spodobał, a dodatkowo uroku dodawały mu figury kotów, być może powiązane z lokalnym sklepem zoologicznym. Poza spichlerzami i kościołem na naszej liście był jeszcze jeden zwierz – miś Maciuś, postać pochodząca z 1626 roku wedle informacji na drogowskazie. Po obejrzeniu świątyni wewnątrz ruszyliśmy ku ulicy Sambora, gdzie „spotkaliśmy” misia Maciusia.
Figurę misia, wykonaną w 2010 roku, opatrzono tablicą z jego historią, rzeczywiście sięgającą XVII wieku. Ponoć gdy szwedzkie wojska podeszły pod Gniew, w okolicznym kościele zabrakło ludzi, ale właśnie przestraszone zgiełkiem bitwy zwierzęta przybyły modlić się o pokój. Od 2016 roku misiowi towarzyszyła jeszcze figurka wiewiórki Walentynki.
Ostatnią atrakcją na naszej trasie był tzw. Ogród Historii. Dowiedziałam się tam, że Gniew zyskał prawa miejskie w 1297 roku, w 1920 roku po zaborach wrócił do Polski, a wspominany wcześniej pożar zamku miał miejsce w 1921 roku. Wśród rzeźb znalazł się i gremlin, i książki, a na kamiennym globusie zaznaczono… Gdańsk. Przez jeden z otworów w innej instalacji dało się dostrzec rycinę z kapelą parafialną. Nawiązano do postaci Jana III Sobieskiego. Ale zamontowano także lustra z napisem „Dzisiaj Ty tworzysz historię”.
Nasza gniewska historia kończyła się jednak niedługo później. W drodze do auta pośród zieleni dopatrzyliśmy się jeszcze figurek Czerwonego Kapturka i Wilka, a także kamiennych dłoni trzymających niewielkiego ptaszka. Mijając budynki o ciekawych detalach architektonicznych, końcowe tablice z legendą miejską, a także ogród pełen kolorowych figurek, dotarliśmy do parkingu. Już bez przygód, ale z głowami pełnymi wrażeń po całym weekendzie, wróciliśmy do Trójmiasta.