Podczas jednej z moich gdańskich wypraw wraz z Michałem Harasimem ze strony Gvidanto rozmawialiśmy o trójstyku granic miast tworzących Trójmiasto. Michał, czytając moje opisy wycieczek z przechodzenia Gdańska, Sopotu i Gdyni po raz pierwszy ulicę po ulicy, zauważył, że nieświadomie pominęłam pewne przestrzenie. Jeden element udało nam się nadrobić wcześniej, ale okazało się, że pewne rzeczy mogłabym uzupełnić, podążając jednak leśnymi ścieżkami. W międzyczasie dostałam rower i chcąc sobie wdrukować w głowie „rowerową mapę Gdańska”, zasugerowałam wycieczkę rowerową. A że Michał miał spore doświadczenie i dobrą orientację, to on niemal w stu procentach zaplanował naszą przejażdżkę.
Spotkaliśmy się przed bramą Parku Oliwskiego od strony pętli tramwajowej. Następnie ścieżką rowerową wzdłuż parkowego ogrodzenia kierowaliśmy się ulicą Opata Rybińskiego. Oddałam Michałowi prowadzenie, choć skonsultowaliśmy trasę wcześniej i mniej więcej, poza drogami leśnymi, wiedziałam, jak będziemy jechali.
Kawałek za stawem, ale jeszcze nim minęliśmy ZOO, Michał przejechał przodem, a ja nieco zwolniłam, widząc pieszego z psem, który przeszedł z drugiej strony ulicy ku naszej stronie i go przepuścił. Pan jednak zatrzymał się, posyłając porozumiewawczy uśmiech i mogłam przejechać pierwsza. Chwilę później zrobiliśmy zdjęcia, obserwując malowniczy łuk drogi oraz fotografując (niestety z przeciwnej strony, co odbiło się na jakości zdjęcia) kapliczkę maryjną.
Michał wskazał mi również dom, który był niejako reprezentantem zabudowań kaszubskich. W ten sposób dotarliśmy do Rynarzewa. Przejechaliśmy kawałek poza główną drogą, wracając jednak na Spacerową, by podejrzeć przystanek autobusowy. Michał doceniał fakt, że pomimo nielicznej zabudowy, planując trasę komunikacji publicznej, pomyślano także o tutejszych mieszkańcach.
Niedługo później znów znaleźliśmy się w lesie. Mijaną bramę Michał określił jako jedną z bram ogrodu zoologicznego. Dalej zainteresował mnie widok układających się w ciekawy wzór korzeni drzew. Niemniej intrygujący był jednak fakt, że uświadomiłam sobie, że mój „rumak” dopiero piąty raz kursował po Gdańsku, odkąd dostałam go na koniec wakacji rok temu. Dlaczego tak mnie poruszyła ta myśl? Otóż ta piąta przejażdżka odbyła się akurat 5 sierpnia. Lubię takie matematyczne skojarzenia 😉
Do kolejnego checkpointu mieliśmy jeszcze kawałek. Przejechaliśmy Drogą Rynarzewską. Były na naszej trasie rozstaje dróg, ale Michał wiedział, kiedy skręcić. Chwilę później dostrzegłam szlaban z numerem 55. Za nim czekało nas niełatwe zadanie, trzeba było bowiem przekroczyć obleganą Spacerową. Udało nam się jednak wyczuć moment i znaleźliśmy się na skraju drogi po jej przeciwnej stronie. To tutaj znajdował się trójstyk miast. Żałowaliśmy bardzo, że nie był w żaden sposób oznaczony, ale na potrzeby zdjęcia Michał zamontował chorągiewkę z flagą. Gdy stawiał tymczasowy maszt, ja trzymałam samą flagę. Po chwili mogliśmy upamiętnić ten moment, zamykając go w kadrze, a następnie rozmontowaliśmy konstrukcję. W tym miejscu, choć Michał sam stwierdził, że nie spodziewał się tego dnia interakcji z innymi ludźmi, spotkaliśmy pana na świętokrzyskich blachach. Miał jakiś problem z autem i po dźwięku auta Michał próbował domyślić się, czy to diesel, czy benzyna (okazało się, że to pierwsze). W sumie zagadaliśmy do pana, gdy wysiadł z auta, choć niestety nie byliśmy w stanie mu pomóc. Mój towarzysz postanowił jednak uświadomić pana, w jakim miejscu się znajdujemy, co mężczyzna przyjął z zaciekawieniem.
Ze względu na kształt Spacerowej w tym miejscu oraz zadrzewienie, jeszcze trudniej było wrócić, skąd przyjechaliśmy, ale choć najpierw śmignęłam ja, a Michał po kolejnej serii aut – udało się. Jechaliśmy żółtym szlakiem w kierunku Osowej. Zatrzymując się, by zrobić zdjęcie, wypatrzyłam żuka, który wędrował wokół pozostawionej w lesie puszki. To przykre, że ludzie zostawiają po sobie śmieci, a my też nie mieliśmy w co jej zabrać. Szkoda, że nie było w pobliżu żadnych śmietników.
Chwilę później znaleźliśmy się na drodze, która według Michała była granicą Wolnego Miasta Gdańska i Polski, a dokładniej polskich wsi Osowa i Owczarnia. Za moment wjechaliśmy zresztą na ich teren i zaciekawił nas ceglany budynek. Przypuszczaliśmy, że mógł to być budynek dawnej straży granicznej. Ewentualnie któryś z sąsiednich, ale ten wyglądał najbardziej historycznie. Później jednak okazało się, że ceglany budynek był gospodarczym, a dopiero na zakręcie znajdował się poszukiwany przez nas obiekt.
Dalej droga biegła łukiem w lewo i w tym momencie skojarzyła mi się piosenka „Ten za łukiem rzeki świat” 🙂 A tam… dotarliśmy do krzyża, który ustawiono w 2000 roku, więc Michał zauważył, że w pewnym sensie Gdańsk ma kolejny Krzyż Milenijny 😉 Mnie jednak zdecydowanie bardziej zaciekawił słupek, określany w nawigacji jako kamień graniczny Wolnego Miasta Gdańska. Nie omieszkałam przy nim zapozować.
Stamtąd skierowaliśmy się na wiadukt nad Obwodnicą Trójmiasta. Jechaliśmy ścieżką przez ulicę Wodnika i wykorzystałam okazję, że mijaliśmy Selgrosa, bo pamiętałam z mojej pieszej wycieczki po Osowej, że mają tam łazienki 😉
Dalej czekało mnie nie lada przeżycie, bo pierwszy raz poruszałam się po ścieżce rowerowej po rondzie. Kolejny odcinek był wydzielonym pasem dla rowerów i że miałam okazję spacerować tędy rok temu, a Michał jeszcze nie (ulica Raatza była dosyć nowa), to tym razem ja objęłam prowadzenie aż do ulicy Juraty. Minęliśmy zbiornik retencyjny, ale nie mniej malownicza okazała się zwykła przydrożna ławeczka na tle pola i domków w oddali 😉 Kolejne rondo na naszej trasie pozwalało na skręt w Barniewicką, więc skierowaliśmy się na północ. Tu jechaliśmy poboczem. Zatrzymaliśmy się na moment, aby sfotografować budowaną pętlę autobusową z parkingiem przy stacji PKM Gdańsk Osowa.
Kielnieńską chcieliśmy pokonać na światłach wraz z autami, ale musiałabym chyba jechać dużo szybciej, bo gdy zapaliło się zielone, przejechały trzy auta, a my za nimi już mieliśmy pomarańczowe, więc spasowałam. Po kolejnej zmianie świateł przekroczyliśmy drogę już po pasach. Na ulicy Juraty znów Michał wysunął się na prowadzenie, a ja dopiero wsiadałam na rower. Mijaliśmy starszych państwa i był to już kolejny starszy pan, który tego dnia posyłał mi uśmiech.
Cudną, leśną drogą, kierowaliśmy się ku osadzie Tasza. Były to pierwsze gdyńskie widoki tego dnia. Osadę stanowiły właściwie dwie, położone kawałek od siebie posesje. Minęliśmy jakąś wycieczkę dorosłych, a przy ich miejscu postoju i my się zatrzymaliśmy. Zobaczyliśmy bowiem dwa betonowe, puste w środku walce, z czego jeden miał namalowane wewnątrz symbole, które skojarzyły mi się z czymś w stylu runów. Podeszłam pod pierwszą posesję, podczas gdy Michał pilnował rowerów, ale nie zbliżałam się za bardzo, bo teren oznaczono jako prywatny. Przy drugiej dowiedziałam się od mojego kompana, że nazwa Tasza pochodziła od niemieckiego słowa Teich czyli staw. Co ciekawe, teren należał do Gdyni, ale Michałowi udało się znaleźć także nazwę ulicy i brzmiała ona… Osowa!
Niedługo później na naszej trasie znalazły się faktycznie stawy, ale też takie już zarośnięte. Nie bez przyczyny obszar nazwano Zarosłe Łąki 😉 Za trzecim, wciąż wypełnionym wodą, gdzie robiłam zdjęcie, podbiegł do mnie pies pieszych nadchodzących z naprzeciwka. Pani śmiała się potem:
– Jak już widzi, że ktoś zsiadł z roweru, to traktuje jak pieszego, bo liczy, że go pogłaskają.
Przejechaliśmy pod dwoma wiaduktami, a za drugim kawałek jechaliśmy ścieżką wzdłuż torów. Szczególnie spodobał mi się widok na nasyp. Później dróżka mocno się zwęziła i otaczały ją wysokie trawy, a wyminięcie się z rowerzystą z naprzeciwka było nie lada wyzwaniem. Poczułam się też zaskoczona, gdy zobaczyłam kolejny wiadukt, a po przejechaniu pod nim zrobiliśmy nawrotkę o 180 stopni.
Tymczasem już kierowaliśmy się na Gołębiewo. Niektóre odcinki były na tyle strome, że prowadziłam rower. Michał wskazał mi też ciekawe oznaczenie na drzewie. Na białym kwadracie widniała niebieska kropka. Mój kompan uświadomił mnie, że biegł tędy szlak… konny.
W pewnym momencie droga przestała mieć takie przewyższenia, a wręcz można było się poczuć jak podczas jazdy miejskiej, tylko wokół było bardziej zielono. Sfotografowaliśmy skrzyżowanie z tabliczką Gołębiewo oraz okoliczną tablicę na temat leśnictwa Renuszewo. Nieopodal ustawiono punkt przystankowy, gdzie można było także dopompować koła rowerów, ale my wybraliśmy inny, mniej nasłoneczniony, kawałek dalej.
Nasz postój był przewidziany przez Michała na polanie, przez którą biegł żółty szlak. Były tam zadaszone ławeczki, ale też miejsca na ognisko. Tutaj mieliśmy dłuższą przerwę, aby się posilić. Niemałą ciekawostką był głaz upamiętniający Klub Turystów Pieszych „Bąbelki”, o którym słyszeliśmy podczas kursu przewodnickiego. Dopiero teraz jednak Michał uświadomił mnie, że nie był to klub dla dzieci, z czym mimowolnie skojarzyła mi się nazwa, tylko w jego skład wchodzili dorośli, a swoją nazwę podobno zainspirowali bąblami, które czasem robią się na stopach po długich wędrówkach. Ta właśnie grupa miała za zadanie opiekować się żółtym szlakiem, przychodząc tu nie tylko latem, ale też zimą. Na pięćdziesięciolecie ich istnienia ustawiono głaz, przed którym staliśmy.
My nie kontynuowaliśmy wycieczki żółtym szlakiem, ale wróciliśmy na drogę, z której zjechaliśmy. Skierowaliśmy się w lewo. Dalszy odcinek był naprawdę świetny i dało się odczuć niesamowitą prędkość, choć prawie nie musiałam pedałować. Jednocześnie wokół dalej było przyjemnie zielono. Naszym kolejnym celem były osady Gręzowo i Leśna Polana. Ta druga dała zresztą nazwę biegnącej tu sopockiej ulicy Leśna Polana, którą faktycznie pominęłam w swoich wędrówkach ulica po ulicy. Nieopodal zobaczyliśmy zagrodę z końmi. Przy niej stały beczki, których sposób pokrycia farbą i układ barw skojarzyły mi się z lodami Kaktus.
Wkrótce jechaliśmy już ulicą Reja, kierując się do Dębu Esperantystów. Po drodze zobaczyłam jeszcze głaz z wykutymi datami z okresu międzywojnia, aczkolwiek wyższa partia została zniszczona i nie wiedziałam, z czym mam do czynienia. W nawigacji nie oznaczono tego obiektu, nie znalazłam go też w książce o Trójmiejskim Parku Krajobrazowym. Chwilę później dotarliśmy do polanki, gdzie rósł Dąb Esperantystów, a wokół jego pnia rozpięto siatkę ochronną. Dodatkowo znajdował się tu głaz opisany w języku esperanto, gdzie wskazano, że pierwszy dąb posadzono tu w 1927 roku, ale zniszczono go po nocy kryształowej, a obecny był już drugim i pochodził z 1959 roku, czym upamiętniono setną rocznicę urodzin Zamenhofa czyli twórcy esperanto. Dodatkowym atutem tej przestrzeni była tablica informacyjna w obu językach – polskim i esperanto. Z niej dowiedzieliśmy się, że płynący obok strumyk jeszcze do 2013 roku był bezimienny, a dopiero wówczas dostał nazwę Torento.
Wróciliśmy zupełnie spontanicznie ulicą Smolną. Stamtąd wyjechaliśmy na alei Niepodległości. Wkrótce przekroczyliśmy granicę Sopotu i Gdańska. Grunwaldzką bez żadnych przygód dojechaliśmy nad Staw Młyński, gdzie oficjalnie zakończyliśmy swoją przejażdżkę. Uznałam to za całkiem fajne klamrowe ujęcie – zbiornik z fontanną sfotografowany na początku i inny, również zaopatrzony z fontannę, na końcu wyprawy.
To był całkiem fajny przejazd, choć niektóre leśne odcinki dały się we znaki moim kolanom. Tego wieczoru czułam autentyczny ból, który nazajutrz złagodniał, a trzeciego dnia właściwie o nim zapomniałam. Jednak to nie dystans (była to długa trasa, a ja bardzo dawno jechałam na rowerze), ale przewyższenia mnie pokonywały. A skoro już o odległościach mowa, Michał rozrysował trasę, którą widzicie poniżej. Wycieczka obejmowała 28,3 km, do czego muszę jeszcze doliczyć 6,7 km w pojedynkę. Muszę przyznać, że jestem z siebie dumna 🙂 I z mojego „rumaka” też 😉