W związku z tym, że w sobotę wykonałyśmy podwójny plan wędrówki i właściwie z obiektów, na których nam zależało, zostały nam tylko Jaskinia Ciemna, Igła Deotymy i ewentualnie zdobycie jakiegoś „szczytu” (lokalne wzniesienia miały nieco ponad 400 m), koleżanka zaproponowała wypad do Krakowa. Postanowiłyśmy zorganizować to tak, by zdążyć wrócić i odhaczyć Jaskinię Ciemną, póki była udostępniana do zwiedzania.



Wyjechałyśmy zatem po 9, a w oczekiwaniu na busa odwiedziłyśmy jeszcze sklepik z pamiątkami. W Krakowie skierowałyśmy się w stronę dworca, a dalej na Stare Miasto. Po drodze zaczęłam dostrzegać ciekawostki architektoniczne. Potwierdza się, że po kursie już nic nie jest takie samo. Mam zdecydowanie więcej skojarzeń z różnych dziedzin, nagle wykorzystuję wiedzę zdobytą na geografii, historii, a nawet historii sztuki czy architekturze. Wielki respekt dla mojej towarzyszki, że to zniosła! Ekscytowałam się legendą o Grocie Łokietka, Szlakiem Orlich Gniazd, tłumaczyłam jej, o co chodzi z zamkami nizinnymi i wyżynnymi, że OPN to park narodowy wyżynny, a w Krakowie doszły do tego wstawki z architektury, którą na początku kursu uważałam za swoją totalną piętę achillesową. A tu nagle szastałam pojęciami i spoglądałam na obiekty przez pryzmat stylów architektonicznych:
„To jest chyba już klasycyzm”
„A tam w oknie masz szprosy”
„Spójrz, kolumny jońskie”
„O, jakie uskoki”
„Przerwane naczółki”
„O, pilastry przez dwie kondygnacje”
Mogę sobie wyobrazić takie „kombo”, gdybym spacerowała z kimś z kursu!






Pod kątem architektury szczególnie zachwycały Teatr Słowackiego i Wawel, ale z uwagą przyglądałam się również kamienicom. Znalazły się nawet modernistyczne, zaokrąglone balkony. Obie byłyśmy w Krakowie po raz kolejny, zatem nie zwiedzałyśmy standardowo, a po prostu spacerowałyśmy między kluczowymi miejscami. Intrygowały kościoły niewyodrębnione ze zwartej zabudowy, jak i te wyeksponowane jako samodzielne budowle, nierzadko okazałych rozmiarów. Parkowymi alejkami dotarłyśmy na Wawel, a wracałyśmy ulicą Bracką, znaną z piosenki Turnaua. Zupełną nowością była dla mnie ławeczka z postaciami Stefana Banacha (dla niego aż tam zapozowałam) i Ottona Nikodyma, zatopionymi w rozmowie o matematyce, a także Zaułek Estreichera.







Z ciekawych akcentów mogłabym dodać, że widziałam dziewczynkę z plecakiem żółwiem, a w sklepie z kryształami czy szkłem, czerwoną figurkę żółwia 😉 Zaintrygowały mnie także graffiti czerwono-niebieskie niczym obraz do oglądania przez okulary 3D, prezentujące różne postaci i scenki krakowskie w nakładających się na siebie perspektywach współczesnej i historycznej.

Znalazłam nawet dwa gdańskie akcenty. We wnętrzu Sukiennic, nad stoiskami mieściły się herby różnych miast, więc nie omieszkałam tam poszukać Gdańska, który (podobnie jak w rzeczywistości) był w pobliżu Gdyni (co ciekawe, herb z rybami znajdował się za podwieszoną pod sufitem siecią). Drugi raz wspomniałam o Gdańsku, gdy wypatrzyłam pocztówkę z historycznym planem Krakowa, bo miałam już podobną z gdańskim Śródmieściem. Jak się później okazało, podobieństwo nie było przypadkowe, bo produkowała je firma z Gdańska 🙂




Po powrocie do Ojcowa zrobiłyśmy sobie przerwę regeneracyjną na jedzonko, by mieć siły zwiedzić kolejną jaskinię i w drodze powrotnej doszukać się Igły Deotymy. Do Jaskini Ciemnej musiałyśmy podejść żwawym tempem, bo kasy były na dole przy drodze, a sama jaskinia jednak nieco wyżej. Cieszyłyśmy się, że przechodząc obok niej poprzednio, nie miałyśmy już w planach zwiedzania, bo schodzenie na dół po sam bilet i wspinaczka z powrotem byłyby lekko irytujące. Ustawienie w tym miejscu budki dla oczekujących przewodników mogło być mylące dla turysty.


Zwiedzałyśmy w dość pokaźnej grupie, ale udało się nam utrzymać w pobliżu przewodnika, który moim zdaniem był bardzo charyzmatyczny, z dużym dystansem do samego siebie i nawet nazwisko miał odpowiednie do swej roli (synonim słowa „jaskinia”). Słuchałam go naprawdę z dużym zainteresowaniem! Dodatkowo zwiedzanie odbywało się ze świeczkami i cieszyło mnie, że przezornie zabrałam latarkę, bo było mi z nią po prostu wygodniej 😉
A czego się tam dowiedziałyśmy i co zobaczyłyśmy? Na początek tego, że część dziś zaaranżowana na taras dawniej też była jaskinią i posiadała „sufit”. W tym miejscu przewodnik opowiadał o znajdowanych szczątkach dawnych gatunków zwierząt (niedźwiedź jaskiniowy, mamut, hiena jaskiniowa i inne), neandertalczykach (zaaranżowano stanowisko z ich figurami) i ich narzędziach, np. nożu prądnickim. Następnie wchodziliśmy już do ciemnej groty. Wewnątrz panowała temperatura około 8 stopni Celsjusza. Tym razem przekazywana nam wiedza była bardzo uporządkowana i wzbogacana ciekawostkami. Jaskinię w 1787 r. odwiedził Stanisław August Poniatowski. Tego popołudnia zaś podglądaliśmy kilka nietoperzy (w Ojcowskim Parku Narodowym występuje 19 gatunków z 25 spotykanych w Polsce), które przysiadły w obrębie tzw. kotła wirowego. Ta sala jaskini miała długość 70 m, szerokość 30 m i wysokość 15 m, co czyniło ją największą w tej części Jury. Ponownie usłyszałyśmy o deszczu jaskiniowym oraz rodzajach form naciekowych.
Bardzo blisko podejścia do jaskini znajdowała się skała o nazwie Igła Deotymy i nie dało się jej pomylić z niczym innym. Obok były jeszcze Panieńskie Skały. Później poszłyśmy na lody, posiedziałyśmy w ogródku naszego pensjonatu, pomimo palącego słońca. Dawno nie czułam tak letniego klimatu jak podczas tego wyjazdu. Maj w Gdańsku był wyjątkowo kapryśny, a tu czerwiec wpadł z przytupem!

Poranek kolejnego dnia upłynął nam na pakowaniu, bo wracałyśmy już do domu. Nadzieją na przyszłe wojaże napełnił mnie fakt, że zmieściłam się w jednym górskim plecaku 😉

Na przystanku ucięłyśmy sobie pogawędkę z panem, który razem z panią prowadził okoliczny sklepik i spotkałyśmy ich dzień wcześniej, również oczekując na busa do Krakowa. Dziwił się, że już się zwijamy, ale powiedziałam mu, że byłyśmy od piątku, a nawet w sobotę zrobiłyśmy więcej niż zaplanowałyśmy i dlatego wyskoczyłyśmy jeszcze do Krakowa. Pytał, czy z daleka przyjechałyśmy. Odparłam, że z Trójmiasta i okolic, a on uznał, że to też piękne rejony. Zdradziłam mu, że właśnie ukończyłam kurs przewodnicki po Trójmieście, że kocham Gdańsk i mają u siebie podobne latarenki do naszych 😉 Porozmawialiśmy też o samym Parku i lokalnej infrastrukturze turystycznej, o niebezpiecznym zakręcie i co jeszcze wymagałoby z jego perspektywy poprawy w przyszłości.


Droga do Krakowa upłynęła nam spokojnie i ponownie miałyśmy prawie 3 godziny na spacerowanie 🙂 Zostawiłyśmy zatem bagaż w przechowalni, wrzuciłyśmy pocztówki do skrzynki pocztowej i ruszyłyśmy przed siebie. I chociaż myślałam, że wczoraj sfotografowałam wszystkie ciekawe ujęcia, to jednak żal było nie powtórzyć tych, które poprzednio miały w bonusie chmary ludzi. Dziś na rynku było dużo spokojniej, a i w inne niż wczoraj boczne uliczki zboczyłyśmy w poszukiwaniu lodów włoskich – nawet poczekałyśmy na mieszankę śmietankowych i słonego karmelu, obiecując sprzedawcy, że wrócimy po deklarowanym przez niego czasie, ale i tak się zdziwił, gdy faktycznie pojawiłyśmy się ponownie 🙂 Kupiłam pocztówki z mapką krakowskiego Starego Miasta i z ołtarzem Wita Stwosza oraz materiałową torbę z mapą Polski, o której marzyłam tego samego ranka, nie wiedząc nawet, że ktoś już takie stworzył – symbolem Gdańska był tu Żuraw, zaś Kraków reprezentowały Wawel i smok wawelski.








Złapałyśmy znów całkiem sporo promieni słońca, podziwiałam kolejne kamieniczki, z których szczególnie jedna (na rogu Grodzkiej i Poselskiej) budziła moje uznanie swymi zdobieniami. Zajrzałam do środka Kościoła Mariackiego, a z zewnątrz przyjrzałam się uważniej niż kiedykolwiek kościołowi Św. Piotra i Pawła. I muszę przyznać, że teraz po latach, już z zarysem wiedzy architektonicznej, widziałam Kraków jakby innymi oczami. W drodze powrotnej myślałam o tym, że zawsze można spojrzeć na swoje miasto jeszcze dokładniej i że uczę się Gdańska każdego dnia. I już za nim tęsknię <3