Wiedeń #1 Debiut planistyczny

Kiedy właściwie zaczęła się moja podróż do Wiednia? To pytanie wypadałoby sobie zadać na samym początku.

Szczerze powiedziawszy nigdy wcześniej jej nie planowałam. Kojarzycie mnie zapewne z podróżami po Polsce, ale kilkukrotnie byłam za granicą. Tylko nigdy nie organizowałam takiej podróży samodzielnie. I było to lata temu. Potem na celowniku znalazły się różne miasta Polski i nasze parki narodowe. I tak zwiedzałam nasz piękny kraj (podziwiam szczerze jego różnorodność!), marzenia o wojażach zagranicznych odkładając na lepszy czas, bo o ile przełamałam się do wyjazdów w pojedynkę po Polsce (pierwszym był Wielkopolski Park Narodowy, teraz przychodzi mi to już z łatwością i nieraz nawet nie szukam kompanów, tylko po prostu jadę ;)), o tyle Portugalia czy ewentualnie Paryż szlakiem ulubionego pisarza, które są dla mnie najbardziej kuszącymi destynacjami w Europie, czekają, aż ktoś poleci tam ze mną.

I tu nagle pojawia się Wiedeń, którego na tej liście nie było. Ale jak przeczytacie za jakiś czas we wpisie o Poleskim Parku Narodowym, to była okazja, której nie mogłabym przegapić jako fanka podróży, jednocześnie świadoma swoich ograniczeń i mająca z tyłu głowy, że w pewnym zakresie warto je przekraczać. Gdy czekałam na pociąg, by ruszyć w kolejną „polską podróż” i zwiedzić wspomniany park, zauważyłam na peronie pociąg do Wiednia. Myślałam, że się przewidziałam, bo jakże to tak, bezpośredni? Z Gdyni? Napisałam o tym od razu koleżance, która podchwyciła temat i ani się obejrzałyśmy, a już umawiałyśmy się, że ruszymy tam razem.

To był czerwiec. Wyznaczyłyśmy sobie termin na mój weekend urodzinowy pod koniec września. Miałyśmy zatem na przygotowania mnóstwo czasu. Każda z nas przeszperała sieć w poszukiwaniu tego, co spodobałoby się jej w Wiedniu i co podaje się jako „must see”. Jako zapalona planistka wzięłam większość organizacji na siebie, wyszukując potencjalne noclegi (choć decyzję podjęłyśmy wspólnie) i kupując mapę, nad którą spędziłyśmy długie godziny, analizując, które atrakcje najbardziej nas interesują i jak zmieścić ich jak najwięcej w dwa dni, które miałyśmy spędzić w stolicy Austrii.

Wkręciłam się na maksa, ale widziałam także radość emanującą od mojej przyszłej towarzyszki podróży. Mapa była laminowana, więc z użyciem pisaka do płyt zaznaczyłam wybrane przez nas obiekty. To pozwoliło nam sensownie podzielić je na dwa dni zwiedzania. Dodatkowo naniesiono na mapę linie metra oraz inne środki komunikacji publicznej, co okazało się niezwykle pomocne. Metro wiedeńskie to jedna z rzeczy, które w Wiedniu polubiłam najbardziej <3

Planowanie wyjazdu do Wiednia rozbudziło we mnie także zainteresowanie Habsburgami. Absolutnie uwielbiam polskie wersje piosenek z musicalu „Rudolf. Afera Mayerling” śpiewane przez Studio Accantus i pokusiłam się kiedyś także o obejrzenie samego musicalu po niemiecku z polskimi napisami. W ostatnich tygodniach przed naszą wycieczką, słuchałam niektórych piosenek niemal w zapętleniu 😉 Znałam z musicalu historię Rudolfa, nie osadzałam go jednak do tej pory w drzewie genealogicznym dynastii, której dzieje też kojarzyłam raczej wyrywkowo, Wkręciłam się jednak w temat do tego stopnia, że wypożyczyłam książkę o nim „Oskarżam arcyksięcia Rudolfa” oraz inną o całym rodzie Habsburgów. Może późno, bo wiele lat po szkolnej edukacji, ale połączyłam kropki, że słynna Sissi była jego matką, oboje zmarli w nietypowych okolicznościach i jeszcze bardziej zaciekawiona posłuchałam o nich obojgu nieco materiałów na historycznych kanałach na Youtubie. W całym cyklu przemycę Wam nieco historii dynastii, ale czas wreszcie „wsiąść do pociągu” 😉 Na ten moment chciałam Wam tylko pokazać skalę tej fascynacji.

Punktualnie 11:09 pociąg Sobieski zameldował się na peronie w Gdańsku Oliwie (Sobieski też kojarzy mi się pozytywnie, bo z Heweliuszem, ale nazwa pociągu była nieprzypadkowa, biorąc pod uwagę odsiecz wiedeńską – niestety do wzgórza Kahlenberg, gdzie miał stanąć pomnik Sobieskiego, nie dotarłyśmy). Podróż była długa, bo planowo trwała około dziesięciu godzin, ale z drugiej strony jak na taki dystans, uznałam, że to całkiem w porządku czas. Może z ekscytacji, a może po prostu dlatego, że się tak lubimy, nie mogłyśmy się nagadać, ale starałyśmy się nie być na tyle głośne, by przeszkadzało to współpasażerom 😉 Parę razy wykorzystałam też fakt, że byłyśmy w ostatnim wagonie i zrobiłam zdjęcia torów za pociągiem. Poza tym grałyśmy w karty, a ja odbierałam także życzenia urodzinowe. Siostra zapytała (nauczona doświadczeniem ostatnich kilku lat), gdzie tym razem jadę 😉 a szwagier pochwalił wybór, polecając także Pragę. Tymczasem jeszcze w granicach Polski zobaczyłyśmy na przeciwnym torze pociąg z Budapesztu i koleżanka zasugerowała, że może warto pomyśleć i o takiej wspólnej podróży 🙂

Przez tylne okno udało mi się jeszcze spojrzeć na tory za Tychami (i naprawdę te kadry przypadły mi do gustu), tymczasem w Czechach było to już niemożliwe, bo na stacji przy przejściu granicznym przepięto lokomotywę i nasz wagon z ostatniego stał się pierwszym. Cóż, czeskie stacje próbowałyśmy oglądać z naszego okna, aczkolwiek czasem dworce były po drugiej stronie. Dodatkowo zdążył już zapaść zmrok, więc większość zdjęć na tym etapie zwyczajnie nie wyszła 😉

Bilety sprawdzano nam kilka razy i byłam niezwykle ciekawa, co powie czeski konduktor. Byłam przygotowana na to, że rzucę krótkim „English, please”. Nie wiem, jakim cudem zorientował się, że nie jesteśmy Czeszkami, ale odezwał się krótko i po angielsku poza łamanym „dzień dobry” i „dziękuję”. Już na terenie Austrii konduktor był bardziej wygadany i przywitał nas „Guten Abend”. Tak czy inaczej, otwierałam się na bycie zanurzoną w obcych językach. Komunikaty w pociągu zawsze były w języku kraju, przez który aktualnie jechaliśmy oraz po angielsku. Mimo trzyletniej nauki języka niemieckiego w liceum nie byłam w stanie wyłapać więcej niż 10% komunikatu z głośników – wypowiadano je zbyt szybko.

Swoją drogą zastanawiałam się, jak poradzimy sobie językowo. Po przyjeździe do Wiednia przyszedł czas na pamiątkowe zdjęcia z tabliczką na stacji i sprawdzenie, skąd odjedzie nasz pociąg powrotny w poniedziałek nad ranem. Wówczas opuściłyśmy dworzec, a czujne oko Marty zaczęło się rozglądać. Wyłapywałam niemieckie napisy i dzieliłam się z moją towarzyszką słówkami, które pamiętałam.

Dałyśmy się poprowadzić nawigacji, w piątkowy wieczór już po ciszy nocnej docierając do miejsca noclegu – Do Step Inn przy Südtiroler Platz. Obiekt był samoobsługowy, ale bez przeszkód dostałyśmy się do pokoju zgodnie z instrukcjami. Adaptacja zajęła nam jeszcze chwilę, aż w okolicy północy, niesamowicie nakręcone, jednak jakoś zasnęłyśmy, by naładować akumulatory na intensywny weekend 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *