Wrzeszcz Dolny #1 Pierwszy spacer po ostatniej z dzielnic

Cały poranek nosiłam się z myślą, czy wyjdę w teren, czy nie. Po przebudzeniu zobaczyłam, że padało i to dość solidnie, a choć skupiałam wzrok, to póki nie rzuciłam okiem na kałuże, nie dostrzegałam, czy wciąż kropi. Było szaro, ponuro, a mgła wzmagała się – wieżowiec Olivia Star coraz bardziej znikał w białej kołderce.

Z Przymorza podjechałam autobusem linii 148 na pogranicze Brzeźna i Wrzeszcza Dolnego. Wystartowałam na alei Hallera, uwieczniając tabliczkę z nazwą dzielnicy, przedszkole Gedania 1922 i początkowo wędrując wzdłuż zajezdni autobusowej. Zaciekawiły mnie starsze pojazdy stojące pod zadaszeniem oraz kilka nowszych z nalepką upamiętniającą wydarzenia z 1970 roku, których rocznicę akurat w Polsce wspominaliśmy. Podziwiałam też kilku biegaczy, którzy mnie minęli, nigdy nie ośmieliłam się biegać zimą.

Nie skręcałam w ulicę Chrobrego, bo ten odcinek był mi już znany, ale odbiłam dopiero w Grudziądzką. Już na starcie dostrzegłam zmiany w stosunku do mojej wizyty sprzed kilku lat. Ustawiono tu bardzo estetyczne bloki, niektóre naprawdę wysokie. W jednym z budynków doliczyłam się aż 13 kondygnacji!

Pokonywany przeze mnie następnie odcinek ulicy Chrobrego przebiegał wzdłuż cmentarza na Zaspie, która to nekropolia zaintrygowała mnie kilka miesięcy wcześniej. Jako absolwentka kursu przewodnickiego naprawdę przeżyłam wizytę tam, można powiedzieć: „wsiąkłam”. Miałam poczucie, że za mało się o tym miejscu mówi i chciałabym to zmienić.

Skręciłam w lewo w ulicę Pstrowskiego i kilka następnych ulic pokonałam metodą harmonijki. Zaglądając już teraz w Dźwigową, starałam się nie niepokoić fotografowaniem spacerującej staruszki. W tej okolicy budownictwo mieszkalne zawsze wydawało mi się charakterystyczne, choć trudne do opisania. Z jednej strony wzrok przyciągały drewniane chaty, które kojarzyły mi się jakoś swojsko, trochę peryferyjnie, trochę górsko. Z drugiej strony te domy nie mogły być chyba bardzo stare, ale czułam, że niosą już ze sobą jakąś historię. Na Pstrowskiego (którą to nazwę niby planowano zmienić na Lenarciaka, ale nie znalazłam żadnych symptomów zmiany) zaintrygował mnie szczególnie ogród z kotwicą, która chyba się nie trzymała, bo obłożono ją kamieniami, żeby stała pionowo. Oddałam się też „artystycznemu” fotografowaniu liści i kompozycji roślinnych. Zawróciłam przez Koksową i Górniczą. Wracając Kopalnianą ku alei Hallera uśmiechem zareagowałam na rozstawione nieopodal drogi meble miejskie.

Przez przystanek tramwajowy Kolonia Uroda przeszłam ku ulicy o tej samej nazwie, fotografując przy okazji symbol tramwaju na podłożu między torami. Wówczas weszłam na teren tzw. „kolonijek”. Niestety, moje wrażenia na ich temat po tych paru latach od ostatniej wizyty absolutnie się nie zmieniły. Spora przestrzeń była podzielona na siatkę ulic prowadzącą do ogródków działkowych. I choć dało się tam wyłuskać naprawdę ładne i zadbane, to jednak sporo wyglądało na opuszczone, a niektóre miejsca zarosły chaszczami. Co gorsza, całkiem sporo było nieregularnych stert śmieci. Z plusów mogłabym dodać, że zadbano o utwardzenie nawierzchni ważniejszych dróg i o oznaczenie każdej odnogi jej odrębną nazwą, o czym jeszcze za moment.

Czułam, że przy paskudnej pogodzie wybranie niezbyt atrakcyjnego terenu było dobrym wyborem. Nie miałam tu zbyt wiele do fotografowania (chyba, że ktoś chce sfotografować, jak ludzie śmiecą, to tutaj miałby idealne pole manewru), ale nawet gdyby zdjęcia wyszły średnie, nie byłoby mi bardzo szkoda, a przebyłam jednak kolejny fragment miasta i dostarczyłam sobie nieco ruchu po zasiedziałym tygodniu.

Kolonia Uroda z urodą nie miała wiele wspólnego, ale miała kilka odcinków, które też były niejednorodne. Przez jeden z nich odbiłam ku Baczyńskiego, aby następnie zawrócić Małoogrodową ku ulicy Kolonia Żeńcy. Tą pierwszą dotarłam aż do Modrzewiowej, na tym etapie jedynie zaglądając w Konwalii. Modrzewiowa leżała na skraju działek i może dlatego nie pokryto jej asfaltem.

Gdy zawracałam przez Winogronową, mogłam dostrzec nieco zaparkowanych aut, a z komina jednego z domów wydobywał się dym. Uznałam, że przynajmniej kilka posesji spośród wszystkich mijanych na „kolonijkach” musiało być zamieszkałych. Poza tym ze trzy razy jakieś psy na mnie szczekały, a ktoś przecież musiał o nie dbać i je karmić. Moją uwagę zwróciło także rozłożyste drzewo:

– Ojej, jaka ładna rzeź… wierzba! – przejęzyczyłam się.

Odbijając ku Daliowej w lewo, na moment spojrzałam na czworonoga na ogrodzeniu po prawej.

– Cześć kocie, co Ty robisz na tym płocie? – zrymowałam niechcący.

A skoro już o przyrodzie mowa, uśmiechnęłam się na widok sroczki skaczącej po dachu jednej z posesji na Daliowej. Wędrowałam sobie z taką myślą w głowie, że w aktualnych działaniach właściwie gdzieniegdzie znów chodzę głównie ulicami i w ten sposób trochę powielam poprzedni projekt, a pandemia trochę popsuła mi szyki, jeśli chodzi o zaglądanie do wnętrz kościołów i muzeów. Z drugiej jednak strony dostrzegałam tego plusy – ileż zostało jeszcze do odkrycia! 🙂

Zawracałam przez Żniwną i była to kolejna uliczka, gdzie nazwa na tabliczce była niepełna. Tym razem brakowało dwóch liter ze środka. Chciało mi się śmiać, że mam „uliczną zgadywankę”, ale na szczęście wiem, jakie mam opcje do wyboru. Na skrzyżowaniu, w okolicy ulicy Zaścianek, w którą następnie odbijałam, znajdował się najładniejszy dom na całym tym obszarze i swoim urokiem sprawił, że zapamiętałam go jeszcze sprzed tych niemal sześciu już lat. Ostatecznie z Modrzewiowej przeszłam na końcowy odcinek ulicy Konwalii, gdzie stały domy szeregowe, również całkiem ładne. Nie wyglądały na szczególnie nowe, ale mimo to jakoś nie zapamiętałam, żebym je widziała wcześniej.

Odbiłam w lewo ku Kochanowskiego, a tam skierowałam się w prawo. Droga nie była szczególnie przystosowana do ruchu pieszego. Szłam poboczem, a na wysokości stadionu weszłam w „zatoczkę”, żeby sfotografować go w tej mgle. Na tym odcinku minął mnie samochód z doczepionymi rogami renifera i czerwonym nosem na zderzaku niczym u Rudolfa. Ot, taki akcent zbliżających się świąt.

Skręciłam dopiero w ulicę Grzegorza z Sanoka, co było dla mnie lekkim zaskoczeniem, gdyż nie dopatrzyłam się na mapie, że nie ma wejścia na wysokości Wrzeszczańskiej. Skierowałam się ku niej zatem jakby okrężną drogą. Po przejściu całej, dotarłam do domu z lukarnami.

Następnie zawracałam przez Klonowicza. Od czasu odwiedzin muzeum w Tczewie darzyłam tę postać swoistym sentymentem, poznawszy tam „Flisa” jego autorstwa. Co do samej ulicy, odkąd pamiętam, intrygowała mnie różnorodność nawierzchni. Jedna połowa była piaszczysta, drugą wybrukowano kamieniami. Pod tym względem nic się przez tych kilka lat nie zmieniło. Natomiast zmianie uległy moje nawyki podczas wędrówek i nagrywałam, a nie notowałam różne przemyślenia po drodze. Wykorzystując do tego oraz do zdjęć telefon, widziałam przychodzące wiadomości. Na niektóre z nich również odpowiadałam nagraniami. Podczas nagrywania odpowiedzi dla przyjaciółki zostałam przyuważona przez młodego mężczyznę. Wyprzedził mnie, spojrzał się na mnie dziwnie i nawet obejrzał, będąc już przy kolejnym skrzyżowaniu. Sam jednak nie odezwał się ani słowem.

Z Klonowicza skręciłam w Kościuszki, niemal od razu zaglądając w ulicę Bohomolca. Następnie kontynuowałam wędrówkę, aż dotarłam do budynku szkoły. Gdy go fotografowałam, moją uwagę zwróciły siedzące rzędem na dachu ptaki. Podobała mi się także prosta bryła tej edukacyjnej placówki.

Kolejną odwiedzoną ulicą, choć częściowo poznaną wcześniej, była Baczyńskiego. Kierując się na drugą stronę alei Hallera, zwróciłam uwagę na drogowskaz z symbolem ciuchci. Wskazywał kierunek do stacji kolejowej, informując, że mieściła się 2 kilometry stąd.

W tym momencie wykonałam swój plan minimum, ale że pogoda wciąż była stabilna, pomimo chłodu postanowiłam wędrować dalej tak, aby przejść wszystkie ulice Dolnego Wrzeszcza na północ od ulicy Kościuszki. Kojarzyłam specyficzną zabudowę uliczek, które miałam odwiedzić za moment i postanowiłam wykorzystać tu metodę harmonijki. Nie pamiętałam jednak, że przy samej ulicy Kościuszki zabudowa będzie tak intrygująca, bo aż do kolejnego większego skrzyżowania nad każdym wejściem do budynków były płaskorzeźby. Sfotografowałam część z nich.

Bez większych przygód przeszłam kolejno ulice Deotymy, Zygmunta Augusta i Strakowskiego, lawirując między Lwowską a Kościuszki. Z ciekawostek, zauważyłam, że budynek Lwowskiej 1 opatrzono tabliczką „1abcd”. Zaintrygowało mnie też już jakiś czas wcześniej, jeszcze podczas pracy dla Hevelianum, że Jerzy Strakowski, związany z ukształtowaniem Góry Gradowej, nie ma upamiętnienia w Gdańsku jak jego ojciec – Jan (w postaci własnej ulicy).

Pokonując kolejny odcinek ulicy Chrobrego, natrafiłam na pociesznie tuptającego sobie małego chłopczyka. Towarzyszył mu tata, który właściwie prowadził tylko wózek i czujnym okiem śledził poczynania malca. Maluch odkrywał okoliczne schody, po czym wrócił do taty, złapał za wózek z boku i podreptali niespiesznie kolejny kawałek. Widok tak mnie rozczulił i rozradował, że uśmiechałam się całą sobą. Moje emocje nie były trudne do odczytania pomimo maseczki i tata chłopca odwzajemnił ów uśmiech tak porozumiewawczo.

Zabudowa dalszej części ulicy Kościuszki biegła jakby po łuku. Ceglane łączniki, które urzekły mnie już tych parę lat temu, podczas moich pierwszych gdańskich wędrówek przez całe miasto, pozwalały na zwartą zabudowę z jednoczesnymi przejazdami ku kolejnym ulicom. Ponownie przemieszczając się metodą harmonijki, odwiedziłam ulice Niemcewicza, Krzemienieckiej, Fredry, Kraszewskiego i Prusa.

Poza łącznikami i różnorodnością okien w ich pobliżu, na tym etapie moją uwagę zwróciły także okrągłe latarnie, rozmieszczone w tym sektorze ulic. Jeszcze będąc na wysokości Fredry, w oddali, za dawnym terenem klubu sportowego Gedania, dostrzegłam dwie wieże, jedną kościelną, a drugą wieńczącą dawny budynek Wydziału Biologii, którego jestem absolwentką. Wiedziałam, że wizyta w ich pobliżu kolejnym razem przywoła niejedno wspomnienie.

Wracając jednak do aktualnej wycieczki, zostało mi już naprawdę niewiele. Przekroczyłam aleję Legionów i zobaczyłam przejeżdżający akurat tramwaj. Zastanawiałam się, biorąc pod uwagę tramwaje jeżdżące w niedzielę co kwadrans, czy zdołam pokonać te ostatnie uliczki tak, by zdążyć na najbliższy.

Żwawo pokonałam zatem ulicę Kunickiego. Gdy podniosłam aparat na skrzyżowaniu z Kilińskiego, wykonałam standardowo kilka poglądowych zdjęć. Nie przeszkadzały mi zatem przejeżdżające auta, a wręcz nie zwracałam na nie uwagi – takie kadry wykorzystuję tylko przy opisywaniu trasy. Czułam się zatem zaskoczona, gdy szyba podjeżdżającego auta zaczęła się opuszczać i zagadała mnie młoda pani zza kierownicy:

– Przepraszam, a co Pani fotografuje?

– Rzut ulicy.

– Myślałam, że nas.

– Nie, nie, spokojnie – posłałam kobiecie uśmiech.

– A czemu Pani to robi?

– Jestem po kursie przewodnickim. Postanowiłam przejść cały Gdańsk ulicę po ulicy i żeby móc potem odtworzyć swoją trasę, to robię zdjęcia w każdą stronę.

– To powodzenia – pani odwzajemniła uśmiech i odjechała.

Pomyślałam, że jeśli niektórych ludzi niepokoi, a przynajmniej intryguje fotografowanie, to zdecydowanym plusem maseczek jest to, że mogę mówić do dyktafonu w telefonie i ludzie nie widzą, że coś nagrywam póki nie są wystarczająco blisko, by to słyszeć 😉 I tą myślą zakończyłam wycieczkę, przez ulicę Kościuszki docierając do przystanku na alei Legionów.

Więcej o tym projekcie poczytasz <tutaj> 🙂

Sprawdź także więcej kadrów z pierwszego spaceru po Wrzeszczu Dolnym!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *