Razem z kolegą z kursu przewodnickiego, jakiś czas wcześniej dreptaliśmy uliczkami Niedźwiednika. Tym razem zupełnie spontanicznie, mając inne wspólne kwestie do załatwienia, dogadaliśmy się na wspólny spacer po drugiej stronie torów PKM. Zatem ta wycieczka była niejako kontynuacją naszej wyprawy na Niedźwiednik.

Spotkaliśmy się na przystanku Trawki i ulicę tejże nazwy odwiedziliśmy najpierw. Jednocześnie dostrzegliśmy już stąd wieżowiec przylegający do ulicy Słowackiego. Mój kompan przekazał mi w ramach ciekawostki informację, że ów wieżowiec, prawdopodobnie z 2009 roku, nazywany jest Brętowską Bramą, ponieważ teren od obecnej granicy dzielnic do wieżowca właśnie należał kiedyś jeszcze do Brętowa.
Na ulicy Trawki zaciekawiły mnie skryta pod minidaszkiem kamera oraz plac zabaw. Na jej końcu zobaczyliśmy z kolei blok tzw. ząbkowany. Gdyby spojrzeć na budynek z góry, to kolejne klatki wyglądałyby niczym łamana albo schodki, co mogłam obserwować także jako mieszkanka Przymorza, np. na Kołobrzeskiej 45. Kolega uzupełnił nasze spostrzeżenia: na Kołobrzeskiej były proste balkony jak na Wyzwolenia, a tu balkony przyjmowały kształt litery U jak na Niedźwiedniku albo na Olsztyńskiej.


Podeszliśmy pod sporych gabarytów, ale wciąż w dużej mierze nieotynkowany, kościół pw. Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Spodobały mi się zaokrąglone okna. Gdy skierowaliśmy się w las, zauważyliśmy kamień, przy którym ustawiono znicz i kwiaty, ale nie opatrzono go żadnym napisem. Gdy przechodziliśmy laskiem nad terenem kościoła, wróciliśmy myślami do innych wspólnych planów wycieczkowych. Jednym z nich jest przejazd rowerowy do Rynarzewa. Kolega zaproponował, by zahaczyć wówczas o Gołębiewo (należące do Gdyni). Sprawiłoby to, że znajdziemy się w miejscu, gdzie jest trójstyk trzech miast i nie jest w żaden sposób oznaczony. Ustaliliśmy więc, że na potrzeby zdjęcia wbijemy patyk i zrobimy zdjęcie pamiątkowe. Aby pamiętać o tym pomyśle, przekazałam telefon w dłonie mojego towarzysza, chwyciłam kawałek patyka i przykucnęłam, aby zapozować.

Kawałek dalej zeszliśmy na przykościelny cmentarz. Jesienna aura wydała mi się idealna na odwiedzenie takiego miejsca. Większość terenu była nierówna, a betonowe nagrobki mniej lub bardziej zapadały się w ziemi. Cmentarz Brętowski, jak uświadomił mi kolega, był jednak także miejscem pochówku Horsta Mellera. Jego postać (jak mogliśmy odczytać z nagrobka) została uwieczniona w książce „Weiser Dawidek” Pawła Huelle, której jednak jeszcze nie miałam okazji przeczytać. Nagrobek się wyróżniał. Elegancka płyta nagrobna kontrastowała z grobami z betonu. Ponadto tylko on miał tablice po polsku i po niemiecku. Choć natrafiliśmy na dwa groby opisane po polsku – oba z lat 40. Jeden należał do kobiety po osiemdziesiątce, drugi do dziewczynki zmarłej w roku urodzenia – choć nie było zapisanych dat dziennych.




Ścieżką dotarliśmy pod kościół i weszliśmy do środka. Modliła się w nim tylko jedna pani, której staraliśmy się nie przeszkadzać. Układ ławek jakby po skosie, zwróconych ku ołtarzowi w rogu świątyni, nieco mnie zaskoczył. Dodatkowo uznałam, że na coś się przydały duże i liczne okna – w kościele było dosyć jasno, choć nie zapalono światła. Jeszcze jedną ciekawostkę odkryliśmy na koniec, w cieniu filaru. Stała tam makieta kościoła. Zaciekawiło nas też parę elementów, które odkryliśmy po wyjściu na zewnątrz. Obok krzyża misyjnego znalazły się dwa głazy pamiątkowe – jeden upamiętniający Katyń i Smoleńsk, drugi siostrę zakonną, a także popiersie papieża. Tymczasem przed wejściem stał pomnik Chrystusa, zaopatrzonego w atrybuty królewskie – koronę i jabłko. Wykorzystując banknot pięćdziesięciozłotowy, kolega zaprezentował mi, że z tyłu widnieją jabłko i berło. To ciekawe, że choć korzystamy z banknotów wielokrotnie, nie zapamiętujemy takich rzeczy.




Nim wyszliśmy na Słowackiego, natrafiliśmy na drugi cmentarz. Tu również nagrobki pochodziły z pierwszej połowy XX wieku, a wiele z nich opatrzono napisami wyrytymi w języku niemieckim. Pomiędzy drzewami, w alei, biegła też droga krzyżowa.




Wkrótce minęliśmy ulicę Srebrniki i wspomniany wieżowiec. Szeregiem schodów pokonaliśmy kilka poziomów, aby znaleźć się na Wzgórzu Joanny, po drodze kolega powiedział mi, że blisko jest też Ślimak. Uznałam, że to ciekawe, że są w Gdańsku dwa, ten naturalny, a drugi, bliżej Politechniki Gdańskiej – sztuczny. Aby móc podziwiać widoki, przeszliśmy w prawo na ścieżkę na końcu ulicy Arciszewskiego. Z jednej strony, za pasmem zieleni, mogliśmy spoglądać na najbliższe bloki Górnego Wrzeszcza. W przeciwnym kierunku rozciągał się bardzo fajny widok na Strzyżę i w kierunku Zaspy czy Przymorza. Czułam się trochę, jakbym oglądała makietę. Obydwoje byliśmy w tym miejscu fotografami.





Widząc pustą przestrzeń bez ludzi, uznałam, że to dobre okoliczności na krótką przerwę regeneracyjną i przekąskę. Potem zeszliśmy bardziej stromą ścieżką w okolice garaży i ku ulicy Reymonta. Nie zabawiliśmy tam jednak długo. Wyszliśmy z Reymonta na Słowackiego. Zobaczyliśmy sklep i restaurację Kirkor, więc zawołałam:
– Kirkor. On był chyba w „Balladynie”.
– No tak, przecież to jest utwór Słowackiego.
W tym momencie mnie olśniło, że to nie przypadek. Jeszcze przed kolejnym skrzyżowaniem zaintrygował mnie dach z czymś w rodzaju barierki, która prawdopodobnie miała chronić przed spadaniem hałd śniegu z dachu, ale tymczasem utknął na niej rządek jesiennych liści. Dalej, przy piekarni, ścianę zdobił mural z wypiekami.



Wkrótce dotarliśmy do ulicy Chrzanowskiego i przy przystanku autobusowym moją uwagę zwrócił plakat propagujący bliską mi ideę „Gdańsk bez plastiku”. Znaleźliśmy się przy terenie osiedla Garnizon, choć z całej listy obiektów zabytkowych wyczytanych w rejestrze zabytków i określonych tam numerami, a nie obecnymi adresami, trudno było wyłowić je w terenie. Udało się nam jednak ustalić, że ceglana część Starego Maneża to dawna stajnia z ujeżdżalnią, a obiekt został rozbudowany o tę część, gdzie była restauracja.
Wędrowaliśmy dalej przez Chrzanowskiego. Trasa wzdłuż zabudowy, biegnąca według mapy w miejscu ulicy Leśmiana, była ograniczona barierkami. Udało się nam jednak skręcić między eleganckimi blokami w ulicę Stachury. Alejka wydała mi się na tyle malownicza, że poświęciłam chwilę, by namyślić się, jak ująć to najlepiej. Dodatkowo przy kolejnym skrzyżowaniu uwagę zwracał budynek o nieregularnym kształcie i rozmieszczeniu okien. A może było to złudzenie, bo okna miały różne obramowania.







Przy ulicy Hemara naszą uwagę zwrócił nietypowy obiekt. Była to instalacja artystyczna – metalowa, z drewnianymi elementami, które z oddali postrzegaliśmy, jakby ktoś pomazał instalację markerem i dopiero z bliska zobaczyliśmy, że to celowy zabieg i użyto w tych miejscach innego materiału. „Szarża”, bo tak nazywała się oglądana instalacja autorstwa Jacka Świetlickiego, była datowana na 2015 rok. Jakkolwiek sam kształt był intrygujący, to gdy usłyszałam, że to miały być konie, uznałam, że „ja tego nie widzę”. Mój kompan za to zauważył iluminacje, więc prawdopodobnie widok po zmroku mógłby być ciekawy. Za dnia jednak i ja znalazłam coś dla siebie – budynek z ciekawą wieżą zegarową, zwieńczoną hełmem. Była to willa komendanta – siedziba dowódcy Garnizonu Gdańsk.


Zawróciliśmy na południe, zastanawiając się, jak daleko zajdziemy, bo dość dużo było ogrodzeń i placów budowy. Współczesny Garnizon wciąż się rozwijał. Przyszłe miejsca parkingowe pomiędzy rzędami filarów skojarzyły mi się z egzaminem na prawo jazdy. Przechodząc ścieżką w lewo, dotarliśmy do przestrzeni z jednej strony ograniczonej zabudową, z drugiej zaś uwagę zwracała niekoniecznie naszym zdaniem zabytkowa, a jednak wyeksponowana brama i fragment muru. Kawałek dalej znaleźliśmy się na rondzie i odbiliśmy z ulicy Słonimskiego na południe, bo kolega chciał mi pokazać Biedronkę wkomponowaną tak, że nie miała klasycznego logo ani charakterystycznych kolorów. Następnie ruszyliśmy ulicą Norwida ku Białoszewskiego. Na ulicy Norwida wypatrzyłam interesujący dla mnie sklep, w którym dopatrzyłam się bakalii na wagę. Zajarałam się, bo popieram takie eko-inicjatywy, a do tego wypatrzyłam między innymi orzechy brazylijskie, które były moim odkryciem z września, tymczasem mój kompan znał je już w liceum.
– A kto lubi orzechy? – spytał.
– Wiewiórka! – zakrzyknęłam, znając odpowiedź, bo wiązał się z tym nasz prywatny żarcik.




Skręciliśmy w lewo w Białoszewskiego, abym mogła przyjrzeć się bliżej podłużnemu ceglanemu budynkowi. Naprzeciwko niego zobaczyłam na szybie napis „Rubio” i skojarzyła mi się książka mojego ulubionego pisarza, Whartona. Odbiliśmy w prawo, gdzie alejkę z każdej strony okalały ceglane gmachy. Zaskoczyła nas szeroka wolna przestrzeń pomiędzy. Wyszliśmy przy alei Grunwaldzkiej, gdzie biegł dodatkowo murek, także z cegły – lubię takie widoki 🙂 Zajrzeliśmy też na moment w Szymanowskiego, aby zobaczyć wspominany przez kolegę w trakcie spaceru fragment starszego ogrodzenia. Przy okazji dopatrzyłam się wypisanego na chodniku hasła: Climate care uprising.





Aby odwiedzić kolejny założony fragment, po drugiej stronie głównej ulicy, musieliśmy nadłożyć spory kawałek drogi. Przeszliśmy dopiero na wysokości przystanku Wojska Polskiego i po przebyciu bodajże pięciu przejść dla pieszych kontynuowaliśmy właściwy przemarsz. Przy Żaku „bardzo niefortunnie”, jak ujął to mój kolega, rozmieszczono chodnik i ścieżkę rowerową, co wydało się nam rozwiązaniem dość chaotycznym.
Nim rozpoczęliśmy spacer po kolonii domów robotniczych fundacji doktora Abegga, kolega podzielił się ze mną kilkoma ciekawostkami. W miejscu obecnego salonu BMW znajdowała się dawna zajezdnia tramwajowa. Biegły tu tory w stronę Grunwaldzkiej, połączone także z torami kolejowymi (z Wrzeszczem). Ciekawe były także dawne i obecne podziały administracyjne i związane z tym nazewnictwo. Po drugiej stronie Grunwaldzkiej leżała Strzyża Górna, wchłonięta przez obecną Strzyżę i nazwa została zapomniana. Należącej z kolei do Wrzeszcza Kolonii Abegga odpowiadał termin Strzyża Dolna i nazwa została zachowana.


Ten rejon kojarzył mi się ze starszą zabudową i urokiem brukowanych uliczek. I nie zawiodłam się, bo zobaczyłam to wszystko, gdy tylko weszliśmy w pierwszą ulicę tego zabytkowego obszaru fundacji doktora Abegga – Czarną. Zaciekawił nas tam także wylegujący się na parapecie kot, który miał własną drabinkę od ziemi do parapetu właśnie. Na innym z domów wymalowano datę z początku ubiegłego stulecia. Szczególnie jednak spodobał mi się dom z końca ulicy i zostałam nawet przyłapana na gorącym uczynku… gdy kolega „nacisnął migawkę” u siebie 🙂
Ulica Ceglana, zgodnie z nazwą i moimi fascynacjami cegłą, okazała się całkiem urokliwa. Intrygowały nas jednak malutkie okienka, z których część była wyeksponowana, ale czasem w miejscu okna znajdowała się dykta lub było zamurowane, w jednym znalazł się nawet wywietrznik. Niemałą ciekawostką był także fakt, że pomiędzy dwoma budynkami rozwieszano tu pranie na lince przesuwanej po krążkach – skojarzyło mi się, jak w filmach przesyłali wiadomości między domami.
I tak wędrowaliśmy kolejnymi uliczkami. Na Gomulickiego próbowałam skojarzyć nazwisko z książką dla młodszych czytelników, aż przypomniałam sobie tytuł: „Wspomnienia niebieskiego mundurka”. Z każdą kolejną ulicą miałam poczucie, że jest coraz bardziej zadbana, a poletka zieleni dodawały im uroku. Podobne odczucia miałam na ulicy Wincentego Pola, ale przyznać muszę, że minęliśmy jeszcze Syrokomli i na tym sielanka się skończyła, bo między Miedzianą a Kolejarzy, choć same ulice były ładne i spójne z poprzednimi, natrafiliśmy na samozwańcze wysypisko śmieci. Nie był to przyjemny widok.








A skoro o widokach mowa, trochę pożałowałam, że jestem po drugiej stronie Grunwaldzkiej i nie fotografuję z bliska murali, które są na tamtejszych blokach. Odnotowałam sobie w głowie, że chciałabym to nadrobić w przyszłości. Zdjęcia sprzed kilku lat też nie były satysfakcjonujące. Tymczasem odnotowaliśmy za to stosownym kadrem przejazd tramwaju w kolorach gdańskiej Lechii.

Po chwili przerwy, którą zrobiliśmy sobie, wykorzystując dotarcie do Galerii Bałtyckiej, przez jej tyły wyszliśmy ponownie ku alei Grunwaldzkiej i skierowaliśmy się ku ulicy Lendziona. Od razu moją uwagę zwróciła różnorodność architektury i mnogość detali. To spora zaleta Wrzeszcza – jest na czym zawiesić oko. Już w okolicy placu Kołodziejskiego wypatrzyłam ciekawe pilastry z dodatkiem płaskorzeźbionych postaci. Pomyślałam, że gdyby je jeszcze nieco wyczyścić, całość wyglądałaby genialnie!



Byliśmy w pobliżu stacji SKM Gdańsk Wrzeszcz, ale nie podchodziliśmy bliżej, lecz ruszyliśmy przez Klonową. Budynek z numerem jeden był ciekawie zdobiony, ale moją uwagę zwróciła także rzeźba poświęcona Norwidowi i sklep, na którego wystawie dostrzegłam butelki wielorazowe. Wkrótce znaleźliśmy się przy słynnym Cristalu, o którym opowiadano nam na kursie przewodnickim. To tam założono zespół Czerwone Gitary. Tymczasem niemal naprzeciw, po drugiej stronie alei Grunwaldzkiej, mieścił się zabytkowy budynek poczty.





Na wysokości tzw. Dolarowca i Centrum Handlowego Manhattan odbiliśmy w ulicę Dmowskiego. Podobał mi się tam ceglany budynek związany z edukacją prywatną. Po przeciwnej stronie zaintrygował mnie z kolei dom z werandą, bo był jedynym takim egzemplarzem w okolicy. Weszliśmy także na chwilę w Brzozową i tam też zwracaliśmy uwagę głównie na architekturę. Choć nie powiem, znalezienie na ulicy gwoździa też zostało uwiecznione 😉


Następnie skierowaliśmy się ku ulicy Zator-Przytockiego. Zmierzając w stronę kościoła, zobaczyliśmy trafostację, na której wymalowano fasady kamienic. Tej konkretnej świątyni przypatrywałam się dosłownie raz w życiu, podczas pierwszych wędrówek po Gdańsku, ale tylko od strony ulicy. Tym razem przeszliśmy wzdłuż bocznej ściany, a ja z zaciekawieniem oglądałam szczyty, różnorodne kształty okien (a kraty osłaniające te dolne były ozdobne), okucia drzwi, latarnie, jak również wieżę. Na tyłach zobaczyliśmy baner promujący lokalne duszpasterstwo. Mój kompan powiedział mi, że kiedyś od rejonu kolonii domów fundacji doktora Abegga aż do wiaduktu przy Miszewskiego biegła ulica Czarna, dlatego na banerze mogliśmy przeczytać „duszpasterstwo na Czarnej”, bo historycznie nazwano ten kościół „kościołem na Czarnej”. Do samej świątyni nie udało się wejść, bo trwała msza, natomiast znaleźliśmy się na chwilę w przedsionku, gdzie podziwiałam sklepienia, zapisane na ścianie litery alfę i omegę, a po wyjściu właśnie architektonicznie rozbudowane wejście do kościoła. To intrygujące, że tych parę lat temu tego typu detale albo w ogóle nie zwracały mojej uwagi, albo wyłącznie w zakresie odczuć estetycznych.
A skoro już o estetyce mowa, dopiero teraz miałam okazję zobaczyć powstały sporo czasu wcześniej mural, reklamujący co prawda gabinet stomatologiczny, ale przedstawiający sympatyczną scenkę z panem adorującym panią. Powyżej muralu znajdowała się z kolei zabytkowa nastawnia bramowa stacji Gdańsk Wrzeszcz.







Chwilę później wędrowaliśmy już ulicą Konopnickiej, gdzie szczególną uwagę chciałam zwrócić na trzy zabytkowe obiekty. Jeden z nich miał według wykazu zabytków konstrukcję murowano-szachulcową, choć nie było tego widać na zewnątrz. Dwa pozostałe były willami z również zabytkowymi ogrodzeniami. Obie wille trudno było sfotografować przez trwające remonty. Jedną z nich pamiętałam jeszcze z poprzednich wędrówek ze względu na charakterystyczną walcowatą wieżę.



Przez kolejny odcinek alei Grunwaldzkiej dotarliśmy do skweru z pomnikiem Anny Walentynowicz. Następnie weszliśmy na Waryńskiego. Przez moment zaciekawiła nas pompa wodna. Na dłuższą chwilę naszą uwagę wróciły jednak kamienice, szczególnie w okolicy skrzyżowania z Czarnieckiego. Fotografując je, spostrzegliśmy rudego kota. Kolega zauważył, że był już bury kot, czarny kot, teraz trafił się rudy. Uznałam, że jeszcze przydałby się biały i byśmy mieli komplet.




Tymczasem oglądaliśmy balkony i werandy w drodze ku Miszewskiego. Co ciekawe, ulica miała kształt litery L, zatem skręciliśmy w nią w prawo, a kawałek dalej ponownie w prawo. Namówiłam jednak kolegę, żebyśmy podeszli na moment pod wiadukt, bo dopatrzyłam się graffiti Tuse. Dopiero wtedy ruszyliśmy ku Grunwaldzkiej. Sfotografowaliśmy budynek Wyższej Szkoły Turystyki i Hotelarstwa wraz z dziedzińcem.


Ponownie odbiliśmy w Czarnieckiego, tym razem od drugiej strony, docierając do szkoły podstawowej, gdzie na ścianie był mural, który chciałam sfotografować, nawiązujący do konwencji dotyczącej praw dziecka hasłami „prawo do nauki” i „prawo do wypoczynku”. Gdy zawracaliśmy z Czarnieckiego, zobaczyliśmy na rękach u państwa białego kota z beżowymi akcentami, takiego cappuccino. Pomyślałam sobie, że jest już komplet 😉 I tym pozytywnym akcentem zwieńczyliśmy naszą wyprawę, żegnając się przy alei Grunwaldzkiej. Sprawdzając rozkłady jazdy, na swój autobus postanowiłam podejść pod Galerię Bałtycką. Usatysfakcjonowana wróciłam do domu.



Więcej o tym projekcie poczytasz <tutaj> 🙂
Sprawdź także więcej kadrów z pierwszego spaceru przez Wrzeszcz Górny!