Gdzie roi się od sławnych ludzi… czyli zwiedzamy powiat pucki

Poprzednia wycieczka, choć czasowo bardzo angażująca, nie objęła jednak całego powiatu puckiego, a wyłącznie sam Półwysep Helski. Drugą część wyprawy zrealizowałam zatem wraz z kolegą, odwiedzając kolejne miasteczka metodą „żabich skoków”. Trasę pomiędzy pokonywaliśmy busem.

Rozpoczęliśmy w Jastrzębiej Górze, w okolicy ulicy Słowackiego. Zobaczyliśmy fontannę, w pobliżu której umieszczono duży głaz. Widniała na nim tablica z zapisem „Kaszëbsczé nótë”. Obok biegła Promenada Światowida. My jednak kierowaliśmy się początkowo na zachód główną drogą. Skręciliśmy w Spacerową, przy tej okazji znajdując ciekawe graffiti. Przypadło mi do gustu, bo przedstawiało kształt Polski 🙂 Oczywiście jako podróżniczka nie mogłam nie zapozować!

Kawałek dalej za ciekawym malunkiem trzeba było powędrować wzrokiem wyżej. W końcu przedstawione tam postacie leciały. O ile pierwsze graffiti było formą reklamy, o tyle kolejne umieszczono raczej na prywatnej posesji.

Chcąc dodatkowo urozmaicić naszą wędrówkę, kolega zaproponował:

– Włączyłbym jakąś muzykę.

– Ale tu jest dużo ludzi – odniosłam się do ilości turystów w Jastrzębiej Górze.

– Czy widzisz tu jakichś ludzi? – doprecyzował mój towarzysz.

– Widzę Ciebie.

– Nikogo nie ma w zasięgu wzroku.

Ostatecznie nie włączyliśmy muzyki. Zbliżaliśmy się do zaznaczonej na mapce kapliczki. Chyba spodziewaliśmy się jednak czegoś zupełnie innego. Budynek wyglądał na zwyczajny dom, jedynie rozstawiono przed nim dwa rzędy ławek. Postanowiliśmy wrócić do głównej drogi. Gdy zasugerowałam, byśmy cofnęli się znaną już trasą, kolega podpytywał:

– Jest tu jakiś skrót… klawiszowy?

– Nie wiem, ale słyszę Dżem! – ucieszyłam się na dźwięki piosenki jednego z ulubionych zespołów – „W życiu piękne są tylko chwile…” – zaczęłam podśpiewywać po cichutku.

Pogoda, choć zaiste letnia, bywała zwodnicza. Sama byłam ubrana tak, by na trasie dać się złapać promieniom słońca, ale nie tylko ja zauważyłam delikatny wiatr.

– Ej, ale jak tak się idzie to jest chłodełek – stwierdził kolega.

A że droga była nierówna, po chwili usłyszałam jeszcze:

– Jakaś dziura mnie zaatakowała.

Obydwoje zwróciliśmy też uwagę na reklamę na ogrodzeniu biegnącym wzdłuż głównej drogi. Nawiązywało do lokalnej atrakcji:

– Kino 8D – przeczytał na głos kolega. – Jak mnie pamięć nie myli, to mamy 5 zmysłów.

– Może 5 zmysłów i 3 wymiary – gdybałam.

Nie skorzystaliśmy jednak z tej atrakcji, więc nie było nam dane rozwiać wątpliwości. Zaciekawiło nas za to oceanarium. Podążaliśmy zgodnie z mapą, aż natrafiliśmy na budynek z garażem pojazdów straży pożarnej, oznaczony też stosownymi banerami. Widzieliśmy już, że znaleźliśmy właściwe miejsce. Zastanawiałam się na głos, pytając mojego towarzysza kilkukrotnie, gdzie może być wejście, aż wreszcie uzyskałam odpowiedź od kogoś innego:

– Gdzie tu się wchodzi?

– Z boku – rzucił przechodzący akurat mężczyzna.

– Pewnie jest małe i na górze – zasugerował kolega.

Znaleźliśmy kuszący nas obiekt, ale widząc cenę niewspółmierną na pierwszy rzut oka do jego gabarytów (20 zł) i rozważając także zapas czasowy na inne atrakcje w ciągu dnia, spasowaliśmy. Rozumieliśmy jednak, że cena biletu mogła wynikać z kosztów, jakie ponoszą opiekunowie zwierząt, dbając o nie i karmiąc. Żałowaliśmy też, że oceanarium było niemal na krańcu Jastrzębiej Góry – część potencjalnie chętnych turystów mogła tu po prostu nie docierać. [Co ciekawe, obecnie obiekt nie jest już widoczny na Google Maps].

Tymczasem my zawróciliśmy do głównej drogi. Kolejnym naszym celem było Muzeum Figur Woskowych. Często już słyszałam o takich placówkach, ale nigdy dotąd nie miałam okazji ich odwiedzać. Uznaliśmy zgodnie to za ciekawe doświadczenie i skusiliśmy się na wejście do środka. Zapozowałam już w bramie, na czerwonym dywanie. W środku na początku nie miałam efektu wow. Postaci bajkowe wyglądały jak zwyczajne figurki. Realne osoby w pierwszej sali, które przedstawiono, były gwiazdami muzyki – obok króla popu Michaela Jacksona, znaleźli się także przedstawiciele współczesnej generacji – Lady Gaga i Justin Bieber. Mi osobiście najbardziej przypadła do gustu Marylin Monroe w charakterystycznej odsłonie z rozwianą sukienką.

Dalej robiło się jednak ciekawiej. Ponownie salę zaaranżowano tematycznie i pośród sportowców upatrzyłam jednego z najpopularniejszych piłkarzy świata. Figura może była średnio podobna, a słynny Christiano nie jest moim ulubionym zawodnikiem, ale kadrę portugalską upodobałam sobie najbardziej na świecie. Kolega wiedział, co to oznacza i usłyszałam tylko z jego ust:

– No nie, Christiano Ronaldo jeszcze.

Przejął jednak aparat, sama ustawiłam się obok, a kolega zrobił całą sesję, jak to niby odbieram piłkę i patrzę z przekorą na Portugalczyka.

– „Kapitan kadry Portugalii z ich najwierniejszą fanką”. Już widzę ten podpis pod zdjęciem – ucieszyłam się.

W porównaniu do innych figur, zdecydowanie piłkarze wypadli najsłabiej, jeśli chodzi o wierność podobizn. Ożywiliśmy się jednak z kolegą, gdy natrafiliśmy na salę aktorską. Któż z nas nie oglądał filmów z Johnnym Deepem i nie uwierzył Forrestowi Gumpowi, gdy ten twierdził, że „życie jest jak pudełko czekoladek”? Pula aktorska była zdecydowanie największa, ale pomiędzy nią natrafiliśmy także na kilka osób ze świata szeroko pojętej polityki – Putina, Trumpa i parę książęcą Williama i Kate.

Po opuszczeniu muzeum dotarliśmy ponownie do Promenady Światowida. Kawałek dalej znajdowała się alejka prowadząca do tzw. Gwiazdy Północy – miejsca wysuniętego najdalej na północ w naszym kraju. Jednocześnie w pobliżu biegła droga na plażę – była dość stroma. W okolicy roiło się od stoisk. Gdy na jednym z nich nabyłam pocztówkę, pani zagadała mnie:

– Ale fajna mapa. Co tu pani ma?

– Dialog 😉 A to zwykła mapa z Google.

– Fajny pomysł. Ukradnę na moje wycieczki – odpadła z entuzjazmem.

Kolejnym punktem na trasie był kościół Św. Ignacego Loyoli. Z zewnątrz wydał nam się dość pokaźny i trochę się pokręciłam w okolicy skrzyżowania, myśląc, jak by go tu najlepiej sfotografować. Gdy wracaliśmy ulicą Paderewskiego, dostrzegliśmy dwóch chłopców. Jeden gonił drugiego z gałązką w ręku.

– Od kiedy się kogoś straszy gałązką dębu? – zastanawiałam się na głos. – [Najpierw] myślałam, że on z pokrzywą biegnie.

Powędrowaliśmy pieszo aż do Lisiego Jaru, choć nie wchodziliśmy do samego wąwozu. W tym miejscu, przy głównej drodze, umieszczono pomnik, który upamiętniał powrót Zygmunta III Wazy ze Szwecji. Tymczasem dla nas przystanek busa „Jastrzębia Góra, Lisi Jar” stał się punktem końcowym tego etapu wyprawy. Przez Rozewie ze słynną latarnią tylko przejechaliśmy, z dwóch powodów: odwiedziłam to miejsce kiedyś na wycieczce szkolnej, również w środku, a z zewnątrz przy innej okazji kilka miesięcy wcześniej. Dlatego podjechaliśmy od razu do Władysławowa.

Miasteczko było nam obojgu już nieco znane, ale tym razem chcieliśmy poznać je dokładniej. Już na starcie zaciekawiła nas wieża przy dworcu kolejowym, w której zlokalizowano informację turystyczną. Przekrojowo spojrzeliśmy na ulicę Hallera, na której końcu dało się dostrzec wieżę widokową. Postanowiliśmy odwiedzić ją na dalszym etapie wycieczki. Tymczasem skierowaliśmy się ku torom kolejowym.

Wkrótce znaleźliśmy się przy Hallerówce. Domek wybudowano w latach dwudziestych, w następstwie wizyty Hallera przy okazji zaślubin Polski z morzem w 1920 r. Wypełniała go ekspozycja poświęcona generałowi i jego armii. Zresztą, Błękitna Armia została patronem ulicy nieopodal, której fragment przebyliśmy niedługo wcześniej.

Kawałek dalej na naszej trasie znaleźliśmy graffiti przedstawiające statek, nad którym przelatywała mewa. A niedługo później dotarliśmy do kościoła Wniebowzięcia NMP. Sfotografowałam oczywiście bryłę świątyni, ale bardziej zaciekawiła mnie stojąca nieopodal wystrugana figura. Prezentowała błogosławioną Karolinę Kózkównę, której historię miałam kiedyś okazję poznać. Okazało się, że obok rosła także grusza odsadzona z gruszy, której nadano imię błogosławionej.

Niemal naprzeciwko bramy kościoła rozciągał się arcyciekawy deptak. Był szeroki i biegł jakby dwoma pasami, a my postanowiliśmy pokonać go w całości. Deptak był pełen spacerowiczów, bo prowadził bezpośrednio do plaży. Dlaczego wydał się nam ciekawszy niż sama plaża? Przed sobą mieliśmy Aleję Gwiazd Sportu. W nawierzchni umieszczono około stu brązowych gwiazd, upamiętniających ważnych [głównie] polskich sportowców i dziennikarzy sportowych. Część nazwisk była mi znana z mediów (Kusznierewicz, Korzeniowski, Wlazły, Szmal, Rogowska), niektórych kojarzyłam jako patronów ulic na Osiedlu Sportowym w Lęborku (Feliks Stamm) albo za sprawką mojego rozkochanego w dwóch kółkach brata (Czesław Lang – ze świata kolarstwa). Niektóre postacie zdobywały medale współcześnie (chociażby Otylia Jędrzejczak), inne tworzyły starszą historię sportu (np. Ryszard Szurkowski czy Wojciech Fortuna). Z tego grona zdecydowanie najbardziej sympatyzowałam [w tamtym czasie] z Tomaszem Majewskim, zatem zapozowałam przy jego gwieździe. Naprawdę lubię takie miejsca, gdzie mogę zobaczyć znane nazwiska i sprawdzić, ile z nich kojarzę. Nie mniejszą frajdę miałam na Ołowiance albo w Opolu.

Na początku alei znajdowała się fontanna. Pochlapanie się wodą w ciepły dzień dało nam dużo frajdy. Ładną kompozycję stanowił także żywopłot w kształcie gwiazdy z kwitnącym krzewem pośrodku. Jednak bardziej zaintrygowana byłam rzeźbą pośrodku deptaka. Czternaście kamiennych brył symbolizowało wszystkie ośmiotysięczniki, a w okolicy rzeźby umieszczono nazwiska himalaistów, w tym tak znane jak Jerzego Kukuczki czy Wandy Rutkiewicz.

Po obejrzeniu całego deptaka, skierowaliśmy się ponownie w stronę dworca. Niby trasa w dużej mierze była nam już znana, a jednak dopiero teraz przystanęliśmy przy Drzewie Czytelnika. Konstrukcja miała formę pni drzew, wewnątrz których umieszczono książki. Głodni słów mogli się poczęstować lekturą.

Tymczasem naszym kolejnym celem była Wieża Widokowa w Domu Rybaka na końcu ulicy Hallera. Do pokonania było dziewięć lub czternaście pięter, w zależności od wybranego tarasu widokowego. Ponadto można było odwiedzić Muzeum Motyli oraz wystawę dotyczącą iluzji. Obydwa widziałam jakiś czas wcześniej w Łebie, więc nie zależało mi jakoś szczególnie, ale byłam otwarta na zdanie mojego towarzysza. Zgodnie jednak stwierdziliśmy, że mamy jeszcze sporo przed sobą, więc wespniemy się tylko na taras. My wybraliśmy ten niższy, za to podreptaliśmy po schodach. Widoki były tego warte, choć wiatr wiał przeokropnie i włosy latały jak chciały, czego bardzo nie lubię. Obejrzeliśmy z góry sporą część miasteczka, popatrzyliśmy na morze, ale i na gołąbki, które przed tym wiatrem skryły się na tarasie i tuliły się do siebie. Zrobiliśmy nie tylko zdjęcia widokom, czemu sprzyjała dobra pogoda, ale nie obyło się bez sesji z nami.

W dalszą drogę ponownie udaliśmy się PKS-em, naszym ulubionym tego dnia środkiem transportu. Tym razem wyglądał bardziej jak miejski autobus, jeśli chodzi o rozkład siedzeń. Wspomogliśmy się także GPS-em, by wysiąść na właściwym przystanku. Pozornie małe i średnio ciekawe Swarzewo, naprawdę zaserwowało nam sporo pozytywnych emocji.

Na początku znaleźliśmy się na przystanku na Władysławowskiej i cofnęliśmy się do ulicy Abrahama, żeby podejść pod Sanktuarium Matki Boskiej Swarzewskiej Królowej Polskiego Morza. Stamtąd udaliśmy się ku ulicy Pronobisa. Za rondem kontynuowaliśmy przemarsz ulicą tej samej nazwy, mijając m. in. stajnię i dróżkę z widokiem na morze. Zależało mi, abyśmy obejrzeli chatę kaszubską z XVIII wieku. Wędrowaliśmy jednak i przy którejś z kolejnych bocznych uliczek uznaliśmy, że coś się nie zgadza:

– Chyba przegapiliśmy. Musimy się cofnąć… To jest to? Nawet jest tabliczka!

– Co tam jest napisane… – przyglądał się z oddali kolega. – Ziemniaki. Dziołcha, ziemnioki chcesz? – zażartował.

Na szczęście nie powędrowaliśmy bardzo daleko. Za chatą skręciliśmy w ulicę Wąską, gdzie znaleźliśmy pośrodku drogi porzucone jabłko i momentalnie rozpoczęliśmy mecz piłki nożnej. W sumie dobrze, że ulica była pusta.

– Ale to musi dziwnie wyglądać – zauważył mój towarzysz. – Dwie osoby przed trzydziestką kopią jabłko.

– Ja tam nie wyglądam na trzydziestkę – odbiłam pałeczkę… i owoc.

Wkrótce skierowaliśmy się w prawo w ulicę Polną. Wyglądała niepozornie, co skomentowaliśmy:

– Będziemy iść teraz ścieżką bez celu, to znaczy jest cel.

Okazało się jednak, że nawet w takim miejscu można znaleźć coś intrygującego. Wystarczyło spojrzeć pod nogi.

– Marta, chodź, co to jest? – usłyszałam.

– Coś żywego? – spytałam, nim zdążyłam podejść.

– No. Co to?

– Mały żabol albo mały ropuszek.

Przy skrzyżowaniu z Kwiatową tym razem ja wyraźnie się ożywiłam:

– Patrz! Statek!

– Gdzie?

– Tu – wskazałam. – Kawałek.

– Normalnie Titanic – zakpił kolega.

– O, tu jest go więcej – zmieniłam perspektywę.

– Na pewno tu się zmieścili Kate Winslet, Leonardo di Caprio i 198 innych osób.

Wyszliśmy na głównej drodze, która z tego punktu widzenia zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Odczuwaliśmy też pierwsze oznaki zmęczenia. W końcu wędrowaliśmy od ładnych kilku godzin.

– Nie chcę tam iść – zaoponował kolega.

– Ale tam będą świnki – przypomniałam mu z uśmiechem o lokalnej atrakcji.

– Jeeest! Świnki ze słomy – w mojego towarzysza wlała się nowa fala entuzjazmu.

Labirynt w kukurydzy był dla mnie ciekawostką. Dodatkowo już jadąc rano ku Jastrzębiej Górze, zauważyliśmy zwierzątka uformowane ze słomy. Oprócz wspomnianych świnek, dostrzegliśmy też żabkę z opon, a ponadto helikopter oraz stracha na wróble. Widok auta do góry nogami zastanawiał nas, czy „to jakaś podróba Szymbarku”. Dodatkowo nie wszystkie postacie wyglądały słodko i rozkosznie, więc kolegę poniosła wyobraźnia:

– Kukurydziany gremlin atakuje Cię swoją kukurydzą! – podniósł okrzyk.

Wczuwając się w klimat podśpiewywaliśmy „Tu na razie jest ściernisko (…)” naprzemiennie z „Były sobie świnki trzy (…)”. Mieliśmy świetny humor pomimo zmęczenia i coraz bardziej piekącego słońca, co nie uszło uwadze mojego towarzysza:

– Czapki nie wziąłem i będę miał spalone czoło jak zawsze po naszych wyjazdach.

Trzecie z czterech zaplanowanych na ten dzień miejsc mieliśmy już prawie za sobą. Wystarczyło wybrać środek lokomocji, który dowiózłby nas do Pucka. Stacja kolejowa w Swarzewie mieściła się za całkiem ładnym rondem, już na granicy z Gnieżdżewem, i sama była odnowiona. Przekroczyliśmy jednak wspomnianą granicę i ponownie łapaliśmy PKS.

Wreszcie wysiedliśmy w Pucku. Czasu zostało nam niewiele, podobnie sił. Wiedzieliśmy, o której musimy wracać, więc tym razem patrzyliśmy na zegarki. Z okolic Urzędu Gminy ruszyliśmy ulicą 10 Lutego. Minęliśmy dom o ciekawej architektonicznie fasadzie. Dotarliśmy do Pomnika Braterstwa Broni, który był sporych gabarytów i trochę się nakombinowałam, jak go sfotografować wraz z przyległościami. Osobno sfotografowałam kamienne daty – 1150 r., gdy podobnież Puck założył ojciec legendarnego księcia pomorskiego Subisława, Bogusław, a także 1978 r., kiedy powstał ten monument. Pomnik mieścił się w Parku Przyjaźni. Połączenie tych dwóch nazw wydało mi się intrygujące.

Następnie udaliśmy się w okolice rynku. Plac był przestronny i zadbany. Wrażenie robiła także estetyczna bryła budynku z herbem. Idąc uliczką Morską, minęliśmy kościół – farę dawniej będącą pod patronatem cysterek żarnowieckich, a także budynki dawnej przetwórni rybnej rodziny Budzisz.

Wkrótce znaleźliśmy się przy marinie. Osobiście ożywiłam się mnogością potencjalnych kadrów, tymczasem mój kompan wykorzystał ten czas na odpoczynek na ławeczce. Pucki port rybacki oferował m. in. widok na morze, jachty, barometry, zegar słoneczny w formie koła sterniczego, ale przede wszystkim pomnik generała Hallera z towarzyszącą mu polską flagą i głaz z tablicą upamiętniającą nadanie Puckowi przez króla Zygmunta Augusta statusu bazy dla floty kaperskiej i pierwszego portu wojennego Rzeczypospolitej.

A z kaprem próbowałam się „zaprzyjaźnić” kawałek dalej. Pomnik o nazwie „Ławeczka kapra” znajdował się po drodze, gdy udaliśmy się w kierunku molo. Plaża była oblegana, choć na upartego dałoby się jeszcze znaleźć miejsce. My jednak uznaliśmy, że bardziej nas kuszą fryteczki i lody. Zasłużyliśmy po siedmiu godzinach zwiedzania i piętnastu kilometrach w nogach! Już z prowiantem ruszyliśmy w kierunku dworca kolejowego. Minęliśmy przy tym rondo Płażyńskiego, a kolega zaprzyjaźnił się z dworcowym kotem. To była naprawdę udana wyprawa!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *