Gdynia Śródmieście – najbardziej turystyczna część miasta?

Najbardziej turystyczną część gdyńskiego Śródmieścia postanowiłam przejść z koleżanką, która wytrwale zwiedzała ze mną już niejedno odludzie. Nawet gdy odwiedziłyśmy gdańskie Śródmieście, nie była to najbardziej reprezentacyjna część dzielnicy. W Sopocie również padło na mniej spektakularny teren. Chciałam nieco się zrehabilitować i mam nadzieję, że mi się to udało.

Spotkałyśmy się na stacji Gdynia Główna i już na starcie stwierdziłyśmy, że dałyśmy się nieco oszukać pogodzie. Wydawało nam się, że ubrałyśmy się zdecydowanie za ciepło. Aura miała jednak tego dnia humorki i słonecznym promieniom towarzyszyły nieregularne podmuchy chłodnego wiatru.

Po wyjściu z budynku dworca skierowałyśmy się do najbliższego przejścia ze światłami. Odbijając lekko w lewo, znalazłyśmy bar i sklepy, między innymi spożywczo-monopolowy, cukiernię, odzieżowy i obuwniczy. Ruszyłyśmy w stronę gmachu Sądu Rejonowego. Następnie skręciłyśmy w ulicę Wójta Radtkego, który, jak informowała tabliczka, pełnił rolę pierwszego polskiego sołtysa Gdyni. Na ulicy jego imienia już od wejścia roiło się od sklepów i zakładów usługowych. Na pierwszy rzut oka wypatrzyłyśmy szewca, optyka, sklep obuwniczy, biuro podróży i hostel. Dalej znajdowała się cukiernia, sąsiadująca ze stomatologiem – jakże to wymowne! Towarzyszyła im apteka. Kolejna witryna prezentowała porcelanę. Obok wjazdu po prawej umieszczono serwis rowerowy, sklep muzyczny oraz taki z firanami, w którym oferowano również usługi krawieckie.

Po lewej stronie drogi rozpoczęło się zadaszenie Hali Rybnej. Naprzeciw niej, po prawej stronie ulicy, minęłyśmy tymczasem lombard, sklepy obuwnicze, modelarski i zielarsko-medyczny, a także aptekę, sklepy z odzieżą sportową i jubilerski oraz herbaciarnię i cukiernię.

W ten sposób dotarłyśmy do skrzyżowania. Na rogu ulic Wójta Radtkego i 3 Maja pokonałyśmy przejście dla pieszych. Przeszłyśmy obok stoisk z kwiatami oraz Hali Rybnej i znalazłyśmy się na ulicy Jana z Kolna. Drogę okolono słupkami tak, że uniemożliwiono ruch drogowy. Obserwowałyśmy bacznie poczynania dwóch młodych chłopaków, którzy najwidoczniej byli zaangażowani w wydarzenie będące przyczyną takiego widoku.

Rzeczywiście, droga była zamknięta dla ruchu, poza ruchem pieszych, którzy jednak też mieli ograniczone pole manewru. Okazało się, że w dniu, w którym zaplanowałyśmy sobie nasz spacer, miasto czy też jakaś organizacja sportowa zaplanowali sobie triathlon. Jakby na potwierdzenie słów chłopaków śmignęło koło nas kilkunastu cyklistów. Chwilę później sytuacja uspokoiła się na tyle, że widząc niezagrodzony chodnik po drugiej stronie ulicy Jana z Kolna, zamiast cofania się zaproponowałam:

– Rozważam, żeby iść tamtędy – wskazałam.

– I słusznie. Skoro droga jest zamknięta i nic nie jedzie – zgodziła się moja towarzyszka. – Czekaj, nauczysz mnie: triatlon.

– Triathlon. Czyli bieganie, rower i pływanie. Tylko nie pamiętam kolejności. Triathlon.

Chłopcy z organizacji wyścigu zaaprobowali nasz plan i poinformowali, że biegacze pojawią się z kolei po czternastej. Miałyśmy nadzieję skończyć zwiedzanie szybciej, poza tym nie zamierzałyśmy później powielać tego odcinka. Tymczasem przekroczyłyśmy pustą ulicę i skierowałyśmy się w prawo. Na naszej trasie minęłyśmy przedszkole i Dom Rybaka, pełniący aktualnie funkcję hotelu. Wypatrzyłyśmy jeszcze jakieś hurtownie i sklep meblowy.

Kolejnego skrzyżowania, z Wendy, strzegli już policjanci.

– Tam gwizdają – rzuciła koleżanka, mając na myśli gwizdki policyjne. – To jest ciężka praca tak dmuchać.

Ominęłyśmy jednak zupełnie rewir pracy policjantów, bo skręciłyśmy od razu w lewo. W ten sposób dotarłyśmy do budynku, w którym mieściło się między innymi laboratorium diagnostyczne oraz Jumpcity czyli słynny park trampolin. Odwiedziłam go kiedyś i muszę przyznać, że bawiłam się doskonale. To była porządna porcja ruchu i dobrej zabawy.

Podążyłyśmy dalej wraz z łukiem drogi, docierając w ten sposób do bocznej drogi wiodącej ku dalszej części Jana z Kolna. Przy tej okazji ujrzałyśmy na niebie ciekawie skłębioną chmurę.

– Ciekawie ta chmura wygląda w kadrze – zauważyłam.

– Żółw? – spytała koleżanka, znająca mnie nie od wczoraj.

– Nie.

– To może insekt? Zależy czy patrzeć, że to ma dwie części, czy że nie ma.

– Nie, to całość – stwierdziłam bez wahania. – Wiem, dafnia! – oświeciło mnie nagle, co miałam na myśli.

Chwilę później przeszłyśmy obok kościoła redemptorystów. Tym razem obchodziłyśmy go od tyłu i dzięki temu ujrzałyśmy tabliczkę z informacją, że wmurowano w niego urny z ziemią z kilku miejsc związanych z walkami w czasie wojny, takimi jak chociażby Westerplatte, Hel i Piaśnica.

Gdy znalazłyśmy się znów na Jana z Kolna, wykorzystałyśmy przeszkloną lustrami weneckimi ścianę restauracji do zrobienia sobie pamiątkowego zdjęcia. Z kolei patrząc w stronę drogi, mogłyśmy ponownie obserwować przejeżdżających rowerzystów. Tym razem było ich o wiele więcej. Pojawiali się zrywami i znikali w mgnieniu oka.

Ruszyłyśmy w prawo, w stronę skrzyżowania, na którym uprzednio widziałyśmy policjantów. Wędrując, minęłyśmy hotel, restaurację, Biuro Hydrograficzne Marynarki Wojennej oraz Prokuraturę Rejonową. Tymczasem po drugiej stronie drogi zza drzew wychylały się ozdobione muralami budynki Szkoły Podstawowej Nr 21. Dalej znalazłyśmy jeszcze hurtownię opakowań, serwis AGD, cepelię i sklep papierniczy.

Gdy znalazłyśmy się na skrzyżowaniu, zobaczyłyśmy zwartą grupę kolarzy. Spojrzałyśmy w dal, oczekując odpowiedniej chwili na przejście na drugą stronę. Odległości pomiędzy poszczególnymi grupami cyklistów nie były znaczące.

– Za nimi będzie dobry moment, żeby przejść – uznałam.

– To jest dobry moment, żeby przebiec – zripostowała koleżanka. – Mam mniejsze opory, żeby wpaść pod samochód niż pod rower.

Wreszcie jednak znalazłyśmy się na ulicy Władysława IV. Po jednej stronie znalazłyśmy Urząd Skarbowy i sklep odzieżowy. Zobaczyłyśmy jeszcze salon urody i skręciłyśmy w lewo, by zwiedzić ostatni odcinek ulicy Wójta Radtkego. Od razu rzucił mi się w oczy mural z dominującym błękitem. Jak dla mnie prezentował rozpędzoną kosmiczną kapsułę. Pod nim znajdował się sklep oferujący wagi i kasy fiskalne. Dalej zauważyłyśmy jeszcze punkt oprawy obrazów.

Ciekawszy widok miałyśmy jednak już kilka metrów od nas.

– Taś, taś. Cip, cip. Ptaś, ptaś – zaczęłyśmy wołać ku sporych rozmiarów (choć sądząc po upierzeniu młodej) mewie.

– I czuj się tu w mieście bezpiecznie – zauważyła koleżanka, podkreślając gabaryty ptaka.

Zwierzę na przemian zdawało się pozować i mieć nas w poważaniu. Starałyśmy się ani go nie spłoszyć, ani nie sprowokować. Dlatego chwilę później zawróciłyśmy i postanowiłyśmy poznać dalszy odcinek ulicy Władysława IV.

Zaintrygował nas ciąg lokali po lewej. Szczególnie zastanowiły nas nazwa „Fish Spa” i jeden z obrazków w oknie, przedstawiający zanurzone stopy ludzkie, do których „dobierały się” rybki.

– Usuwanie zrogowaciałego naskórka… no tymi… no jak one się zwą? – zastanawiała się koleżanka.

– Szprotki? Cierniki? – próbowałam odgadnąć, co miała na myśli.

– Fishami! Fish peeling!

Nie korciło nas próbowanie tej niewątpliwie nowatorskiej metody, w związku z czym ruszyłyśmy dalej. Zanotowałyśmy jeszcze, że stacjonowały tu straż pożarna, przychodnia, pizzeria i sklep meblowy. Jeden z wystawionych foteli podpisano jako „finka-pająk”.

– Myślałam, że finka to nóż – stwierdziłam.

Zawróciłyśmy, a z naprzeciwka szedł ku nam chłopak w przebraniu ze Star Warsów, a dokładniej białym stroju stormtroopera (koledze dziękuję za pomoc w odnalezieniu odpowiedniego słowa!). Chciałam zrobić pamiątkowe zdjęcie, bo nie co dzień ma się takie widoki w centrum miasta, ale wystarczyła chwila mojego zawahania, by chłopak to zarejestrował. Podniósł plastikową broń i udał, że we mnie celuje, po czym poszedł dalej. Uwieczniłam go jedynie, gdy odchodził w dal.

– Star Wars mnie zastrzelił – zaśmiałam się, nie dowierzając.

– Wyjścia z tobą są niebezpieczne – uznała koleżanka. – Nie codziennie może cię zastrzelić szturmowiec.

Na Wójta Radtkego skręciłyśmy w lewo, a po chwili ponownie w lewo w 3 Maja. Na pierwszym odcinku znalazłyśmy żłobek, stomatologa i salon kosmetyczny, a także firmę elektroniczną. Na kolejnym odcinku stacjonowały sklep metalowy, drogeria, fryzjer, centrum chińskie, sklepy obuwniczy i wielobranżowy oraz krawiec.

Przekroczyłyśmy skrzyżowanie ze Starowiejską. Dalej znajdowały się lokale gastronomiczne, Żabka, sklepy z torebkami i bielizną, z herbatami, fotograf, lombard, fryzjer i sklep detektywistyczny. Gdy zajrzałyśmy w ulicę Zgody, w oddali zauważyłam graffiti z ciekawym doborem barw, przechodzącym od żółci i pomarańczy do fioletów i przygaszonych niebieskości.

– Podoba mi się – uznałam. – Te kolory – musiałam dodać, bo przechodzący pan spojrzał na mnie, jakby myślał, że to o nim.

Ruszyłyśmy dalej ku ulicy 10 Lutego. Minęłyśmy salon kosmetyczny i z sukniami ślubnymi, ksero, aż dotarliśmy do Punktu Informacji Turystycznej, znajdującego się właśnie przy ulicy 10 Lutego. Już przy pracy nad poprzednim rozdziałem o Śródmieściu dowiedziałam się, że Gdynia uzyskała prawa miejskie 10 lutego 1926 roku. To wyjaśniałoby nadanie jednej z głównych trajektorii nazwy nawiązującej do tej daty. Dotąd nie doszukiwałam się pochodzenia nazw ulic, choć zdarzało się, że z zainteresowaniem poznawałam sylwetki ich patronów. Na przykład w przypadku Sopotu. Tym razem jednak uznałam, że data uzyskania praw miejskich jest niezwykle istotna, a zatem również godna dodatkowego podkreślenia.

Będąc przy głównej drodze, skierowałyśmy swe kroki w lewo. Po drugiej stronie ulicy dostrzegłyśmy pensjonaty, kawiarnię, kwiaciarnię i sklepy ze zdrową żywnością, a także jubilera, przychodnię i klub bilardowy. Skręciłyśmy ponownie w lewo w ulicę Mściwoja. Moją uwagę już na wejściu zwróciły kolorowe kwiatowe rabatki. Ponadto odnotowałyśmy tam sklep obuwniczy, bar sushi, restaurację, sklep monopolowy i salon kosmetyczny. Dotarłyśmy również w okolice graffiti z przenikającymi się kolorami. Okazało się, że w tym budynku stacjonowała drukarnia. Dalej znajdowały się naleśnikarnia, fryzjer, pasmanteria i Żabka.

Przez Starowiejską przeszłyśmy na Władysława IV, kierując się ponownie ku 10 Lutego. Minęłyśmy szkołę rysunku, bar typu fast-food, sklep odzieżowy, oddział ZUS-u i fryzjera. Naszą uwagę zwrócił szczególnie ten ostatni, bo cała paleta usług została wypisania na cenniku zawieszonym na szybie. Dopatrzyłyśmy się tam chociażby „baleyażu” (pisownia oryginalna) i innych cen dla emerytów. Dalej stacjonowały sklepy z francuskimi wypiekami, z bielizną, kawiarnia i salon urody.

Wyszłyśmy niemal naprzeciw Centrum Handlowego Batory. Poza nim na odcinku do ulicy Zygmunta Augusta dojrzałyśmy jeszcze pub, ksero, pocztę, Żabkę i sklep odzieżowy. Miałyśmy również okazję przedrzeć się przez tłum, który przemieszczał się wraz z nami zachęcony zielonymi światłami. Nawet w centrum miasta nie spodziewałabym się zwartej grupy kilkudziesięciu osób na jednym przejściu jednocześnie.

Wkrótce skręciłyśmy w ulicę Zygmunta Augusta. Droga była wąska i wydawało się, że znajdziemy przy niej niewiele obiektów. Dopatrzyłyśmy się jednak dwóch salonów urody, kilku gabinetów lekarskich (stomatologicznych, dermatologicznego i oferującego badania słuchu), restauracji i sklepów: odzieżowego, medycznego oraz Fresha i jubilera.

Chwilę później weszłyśmy już w ulicę, którą lokalnie zwie się „kantorową”, choć jej patronem został Antoni Abraham. Wynika to z faktu, że przy Abrahama stacjonowało mnóstwo kantorów, o czym wspominałam już we wcześniejszym wpisie o Śródmieściu. Rzeczywiście, wypatrzyłyśmy ich sporo, ale nie brakowało przedstawicieli innych branży. Odnotowałyśmy laboratorium diagnostyczne, aptekę, fotografów, sklep z parasolami, punkt dorabiania kluczy, galerię sztuki, sklepy medyczne, odzieżowy, z lampami, złotnika, kawiarnię, sklep z rękodziełem, bar z burgerami, naleśnikarnię, pizzerię, lodziarnię i gabinet stomatologa. Kawiarnia okazała się na tyle ciekawa, że przed lokalem umieszczono prośbę o zachowanie kulturalnej ciszy, a zza szyby można było dostrzec podpisy na ścianie, być może bywalców kawiarni. Z kolei bar nazwano „Falą tejstu” i uznałyśmy, że może tym zainspirowali się twórcy „bajeyażu”. Zaskoczyło nas, że jeden z kantorów był zamknięty i kierował potencjalną klientelę do innego.

– Może to są fikcyjne kantory i wszystkie odsyłają do tego jednego – zasugerowała koleżanka.

Fotografowałam kolejne obiekty, w tym lombard, sklep odzieżowy, fryzjera, złotnika, fotografa i sklep z militariami. Skręciłyśmy w lewo przy restauracji. Nieopodal znajdowały się sklepy z bielizną nocną i odzieżą sportową, apteka, gabinet okulisty i optyk, salon kosmetyczny, drogeria, sklep z antykami, restauracja i złotnik. Znalazłyśmy się właściwie na ostatnim skrzyżowaniu przed Skwerem Kościuszki.

Ruszyłyśmy w lewo ulicą Świętojańską. Minęłyśmy kiosk i zobaczyłyśmy, że roiło się tam od ciastkarni i lodziarni. Nabrałyśmy chęci na pączka lub lody, ale zajrzałyśmy do kilku lokali i albo nie przekonywały nas ceny albo asortyment. Prócz innych lokali gastronomicznych różnego typu znajdowały się tam także sklepy spożywcze, medyczny, monopolowy, dla dorosłych i z artykułami dziecięcymi, fryzjer i gabinety lekarskie. Gdy uwieczniałam kolejny tego dnia kantor, koleżanka powiedziała:

– Zgadnij, pod czym stoisz.

– Pod brylantami – zasugerowałam się napisami, choć wiedziałam, że miała na myśli konkretnie kantor.

Za skrzyżowaniem z Pułaskiego zobaczyłyśmy jeszcze sklepy odzieżowy, spożywczy, cukiernię, księgarnię, dwie apteki, cepelię i zakład pogrzebowy. Doszłyśmy do Placu Kaszubskiego i skręciłyśmy w Derdowskiego. Minęłyśmy właściwie tylko prywatne szkoły: podstawową i gimnazjum oraz sklep odzieżowy i biurowiec, a chwilę później znalazłyśmy się na kolejnym skrzyżowaniu. Urzekła mnie mała cukiernia na rogu, bo nosiła nazwę Słodkości Marty. Nie mogłam sobie darować, by nie stanąć do pamiątkowego zdjęcia. Po chwili pozowania odhaczyłam jeszcze, że na skrzyżowaniu znajdowała się Żabka i mogłyśmy już żwawo ruszać dalej ulicą Żeromskiego.

Minęłyśmy bibliotekę i zaraz znalazłyśmy się na Pułaskiego. Rozejrzałyśmy się, znajdując po naszej prawej restaurację z barem, po czym skręciłyśmy w lewo. Przeszłyśmy obok Wojskowej Komendy Uzupełnień, przychodni wojskowej i ginekologicznej, a także apteki.

Gdy wyszłyśmy na ulicy Waszyngtona, zobaczyłyśmy niemal od razu Multikino. Tymczasem jednak skierowałyśmy się w lewo, gdzie odkryłyśmy Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Następnie zawróciłyśmy w stronę kina. Dzięki temu minęłyśmy budynek Żeglugi Polskiej. Roiło się tam od poprzyczepianych na ścianach tablic upamiętniających osoby szczególnie związane z Marynarką Wojenną, jak chociażby Juliana Rummela, a z bardziej współczesnych – Andrzeja Karwetę. Wypisano nazwiska tych, którzy oddali życie podczas wojny. Dodatkowo przy budynku stały dwie armaty. Oddałam aparat w ręce koleżanki i zaczęłam chodzić wokół, by się im przyjrzeć.

– Chcesz mieć jakieś zdjęcie z twarzą? – usłyszałam za sobą głos koleżanki. – To się patrz!

Tak też zrobiłam, po czym aparat wrócił do moich rąk, a my podążyłyśmy w stronę budynku kina. Naszej uwadze nie uszli również umundurowani przechodnie czy ludzie ubrani na sportowo.

Miałyśmy cichą nadzieję, że tutaj znajdziemy dobre lody, ale wciąż to nie było to. Wyszłyśmy niepocieszone i przespacerowałyśmy się ku statkom. Nim jednak odbiłyśmy w ich stronę, szłyśmy chwilę wzdłuż ulicy, którą zamknięto na czas wyścigu. Pomiędzy barierkami można było dopatrzeć się kolarzy, a oparci o barierki, dopingując głośno swoich, stali kibice. Niektórym do robienia hałasu posłużyły kije i wiadra.

Po drodze znalazłyśmy tabliczkę, która miała być dowodem na jedność Gdynian z rodzinami ofiar zamachu na World Trade Center z 2001 roku. Wreszcie podeszłyśmy do nabrzeża, mając zamiar wędrować nim dłuższą chwilę. Stały tu zacumowane ORP Błyskawica oraz Dar Pomorza. Dalej rozciągały się głównie stoiska z pamiątkami. Oblegane były przez rodziców z dziećmi, minęłyśmy także grupę kolonijną. A jednak dało się dostrzec niezmienny od lat asortyment. Bywałam nieraz w tym miejscu i miejscach mu podobnych, więc nie miałam zamiaru nic kupować, aczkolwiek nie pogardziłabym pamiątkowym żółwiem do kolekcji. Niestety, nie wypatrzyłam żółwi. Za to zaciekawiło mnie, że sprzedawane przedmioty niekoniecznie nawiązywały do tego, że znajdowałyśmy się w nadmorskiej miejscowości.

– Łuki… Strzały… Takie to nadmorskie – westchnęłam.

Przechodząca nieopodal kobieta aż się uśmiechnęła.

Nieopodal kas statków wycieczkowych skręciłyśmy ponownie ku Skwerowi Kościuszki. Miałyśmy zamiar przespacerować się jego drugą stroną, ale zadania nie ułatwiały barierki postawione na czas wciąż trwającego wyścigu. Okazało się jednak, że poprowadzono przejście górą, ponad drogą, więc postanowiłyśmy z niego skorzystać. Przechodząc, jednocześnie próbowałam zrobić zdjęcie z góry, za co zostałam okrzyczana przez młodą dziewczynę z ochrony. Rozumiem, gdybym blokowała ruch, ale trafiłyśmy na moment, gdzie poza nami chciało przejść raptem kilka osób, a stelaż był wystarczająco szeroki. Co więcej, argumentowała to, że na górze nie wolno stać, bo to niebezpieczne, przy czym moja koleżanka słusznie zauważyła, że dziewczyna sama nie robiła nic innego niż właśnie stała i to bardziej tamując ruch niż ja. Nie chciałam się jednak kłócić i odpuściłam.

Zeszłam potulnie, obserwując jedynie z oddali pomnik znajdujący się bliżej morza i siedzibę Akwarium Gdyńskiego. Po sąsiedzku znajdowała się także Akademia Morska (dziś Uniwersytet Morski), a właściwie jeden z jej wydziałów. Pamiętałam, że druga strona alei Jana Pawła II i Skweru Kościuszki była zdominowana przez żeglarstwo i gastronomię, ale przed przejściem tam skutecznie chroniły nas wyścigowe barierki. Zostałyśmy zatem zmuszone wędrować samym środkiem skweru, pomiędzy stoiskami sportowymi. Wreszcie przedarłyśmy się przez tabuny ludzi i dotarłyśmy do fontanny. Szybko stanęłam do pamiątkowego zdjęcia, ale wokół roiło się od turystów z dziećmi, więc efekt nie był oszałamiający.

Koło Parku Rady Europy przeszłyśmy wreszcie na drugą stronę drogi, czmychając pospiesznie pomiędzy sportowcami. Minęłyśmy sklepik z pamiątkami gdyńskimi i zajrzałyśmy do parku, gdyż skusiły mnie bluesowe dźwięki. Nieznana mi zupełnie grupa śpiewała utwory zespołu Breakout.

Przeszłyśmy na drugą stronę ulicy Borchardta za tłumem. Żwawym krokiem przez 10 Lutego kierowałyśmy się w stronę dworca w nadziei, że zdążymy na (i tak późniejszy od planowanego) pociąg. Robiłam zdjęcia tylko obiektom, które ominęłyśmy dotąd przez działanie metodą harmonijki. I tak na liście znalazły się: pierogarnia, sklepy z rękodziełem i z dewocjonaliami, fryzjer, kebab, lodziarnia, kantor i piekarnia. Dodatkowo przypatrzyłyśmy się pomnikowi przy biurowcu nieopodal poczty, który upamiętniał Eugeniusza Kwiatkowskiego.

Dotarłyśmy do alei 17 Grudnia i nagle okazało się, że musimy cofnąć się potężny kawałek do przejścia dla pieszych, żeby w ogóle dotrzeć do budynku dworca. Minutę później zobaczyłyśmy odjeżdżający pociąg.

– Już nie podbiegniesz – stwierdziłam ze smutkiem.

– Nie, nie podbiegnę, ale mogę popatrzeć z zawiścią – odparła i popatrzyła w stronę torów.

Czułam się nieco winna, bo gdybym nie władowała nas w centrum wyścigu i nie upierała się, gdy koleżanka sugerowała wcześniejsze przejście na światłach, miałybyśmy szansę zdążyć. W ramach rekompensaty postanowiłam zaprosić koleżankę na obiad, ale mijane przez nas lokale gastronomiczne wymagałyby od nas czekania, a byłyśmy zdeterminowane zdążyć na kolejny pociąg. Poza nimi wypatrzyłyśmy również ksero, Gimnazjum Nr 1, sklep dla dorosłych, salon tatuażu, trzy piekarnie i sklep odzieżowy. Ostatecznie skusiła nas, co prawda nie obiadowa, lecz koktajlowa, oferta z jednego ze stoisk w obrębie dworca Gdynia Główna. Trudny wyprawy osłodziły nam mleczne napoje o smakach karmelowym i czekoladowym, które z przyjemnością spijałyśmy do ostatniej kropli.

Zainteresował Cię ten wpis? Więcej zapisków z Gdyni znajdziesz <tutaj>

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *