Dziś zapraszam w podróż po dzielnicy, w obrębie której znajduje się pierwsza gdańska plaża, jaką odwiedziłam. Co bardziej wnikliwi czytelnicy wiedzą już, że przez większość licencjatu mieszkałam na Przeróbce. Nic więc dziwnego, że najczęściej bywałam na Stogach. Zresztą nie tylko na plaży, bo zdarzało mi się niejednokrotnie jeździć tam na zakupy czy spacerować ze znajomymi z okolicy. Miałam też okazję wizytować lokalną plażę podczas studenckich terenówek.

Lubię tę dzielnicę, tak po prostu. Ale właśnie za sprawką plaży i wydającej się ciągnąć w nieskończoność ulicy Nowotnej (co sprzyja spacerom i prywatnym rozmowom) tak często mnie przyciągała. Gdy realizowałam projekt gdański, mieszkałam już dużo dalej, ale postanowiłam rozpocząć zwiedzanie Stogów właśnie od tej przestrzeni, którą ukochałam najbardziej.

Podzieliłam cały obszar na dwa spacery i wybrałam dwójkę kompanów z Gdańska. Za pierwszym razem zabrałam kolegę, który psioczył na prześladujący nas podczas poprzednich wycieczek deszcz, ale tym razem pogoda była wyśmienita 😉 To, że wokół otaczało nas sporo natury, sprzyjało skupianiu na niej uwagi. I tak niespiesznie chodziliśmy, a ja zachwycałam się drzewami, chrząszczami na drodze, kwiatami rosnącymi wzdłuż torów tramwaju…



Minęliśmy Pusty Staw. Dalej weszliśmy już pomiędzy blokowiska i tutaj zalała nas pełna paleta barw. Nasze wrażenia estetyczne były od siebie różne, szczególnie jeśli chodzi o połączenia kolorów w obrębie jednego budynku. Mnie raził kontrast głębokiej szarości z innymi intensywnymi kolorami, za to doceniałam paletę bardziej pastelową. Byliśmy jednak zgodni, że w niektórych przypadkach wielość odcieni, na które pomalowano bloki, była przytłaczająca. Najlepsze wrażenie robiły na nas budynki, gdzie użyto dwóch, maksymalnie trzech kolorów.

Z kolei gdy podeszliśmy nad Martwą Wisłę, poczułam się znów w pełni zrelaksowana. Chyba woda tak na mnie działa 😉 Podziwiałam statki, chłonęłam świeże powietrze, czułam na sobie wiatr… W takich warunkach uruchamiają się kolejne zakamarki wyobraźni… Obserwowałam parę kaczek i tworzyłam w głowie historie, jakie moglibyśmy usłyszeć, gdybyśmy porozumiewali się tym samym językiem. Wyobrażałam sobie, ileż ten kaczor musi się nadreptać za tą kaczką i jak mógłby próbować ją do siebie przekonywać 😉


Pewnych rzeczy nie da się usłyszeć, inne widzi się niezmiernie rzadko. Dla mnie takim widokiem był… helikopter w pokrowcu. Nie miałam dotąd okazji. Za to skrajnością w drugą stronę był widok pobliskich ogródków działkowych. Chociaż droga wyglądała zupełnie inaczej niż pewna lęborska ulica znana mi z dzieciństwa jako droga do cioci, siostry mojej mamy, te gdańskie ogródki momentalnie stworzyły w mojej głowie lawinę obrazów.



Drugi spacer odbył się w babskim gronie, a koleżanka była „u siebie”, więc też uraczyła mnie niejedną historią z życia 🙂 Miałyśmy do zwiedzenia dużo mniej ulic niż poprzednio. Zaczęłyśmy właściwie w sercu dzielnicy, kierując się od Stryjewskiego na północ. Zabudowa była początkowo zdominowana przez bloki. Dopiero potem pojawiły się domki oraz te co ostatnio (choć widziane z innej strony) ogródki działkowe. Teren był otwarty, więc przespacerowałyśmy się alejkami między kolejnymi posesjami i wyszłyśmy na ulicę Kaczeńce.



Dłuższy odcinek spacerowałyśmy po polnej drodze, poprzecinanej gdzieniegdzie rowami z wodą. Znalazłyśmy się na wielkiej połaci zieleni, z laskiem na jednym skraju. Śmignęła nam przed oczami sarna, ale była na tyle żwawa i płocha, że nie zdążyłam nawet podnieść aparatu. Wkrótce znalazłyśmy się naprzeciw zabudowy przemysłowej, którą postanowiłyśmy obejść wokół. Nie było to łatwe zadanie, bo teren był poprzecinany drobnymi ciekami. Znalazłyśmy jednak szerszą ścieżkę pomiędzy brzózkami i skręciłyśmy w nią w lewo.



Doprowadziła nas do asfaltowej drogi, na której roiło się od samochodów dostawczych i ciężarowych. Ulicą Kontenerową ruszyłyśmy w prawo i dotarłyśmy w okolice DCT, która to nazwa była dla mnie wówczas zupełnie enigmatyczna. Dziś wiem, że to głębokowodny terminal kontenerowy. Nie brzmi to szczególnie kobieco i przyznam szczerze, że podobnie jak podczas spaceru na Westerplatte, tak i tu spotykałyśmy się z koleżanką ze zdziwionymi spojrzeniami pracujących w pobliżu mężczyzn. Tym bardziej bawił ich widok nas oczekujących na autobus powrotny. Może liczyli, że spróbujemy złapać stopa 😉 Chociaż sami jeździli dość ergonomicznie, większymi grupami. Fakt, że nie było to miejsce, z którego łatwo się wydostać. Powrót też był czasochłonny.


Z jednego jestem jednak szczególnie zadowolona. Koleżanka przyznała, że pomogłam odkryć nawet jej, w jej własnej dzielnicy zamieszkiwanej od dzieciństwa, rzeczy, o których dotąd nie wiedziała. Było to dla mnie dodatkową motywacją i dowodem, że ten projekt ma sens, bo nie tylko przede mną jeszcze sporo do odkrycia! 🙂
