Malbork – odsłona pierwsza – zmierzamy na zamek!

W ostatni weekend kwietnia 2018 roku wsiedliśmy w Trójmieście w poranny pociąg. Za cel obraliśmy sobie Malbork i jego okolice. W ten sposób otworzyłam projekt pomorski.

Najbardziej intrygującym dla mnie punktem na trasie pociągu było Szymankowo. Z oglądanego niedługo przed wycieczką serialu, o Gdańsku w przededniu II wojny światowej, dowiedziałam się bowiem, że odbyły się tam jedne z pierwszych walk tamtego okresu. Na budynku dworca wisiała nawet tablica, która prawdopodobnie upamiętniała to wydarzenie, aczkolwiek nasze miejsca w pociągu uniemożliwiły mi jej sfotografowanie. Gdyby nie fakt, że pociągi regionalne nie jeździły szczególnie często, a odwiedzenie stacji zajęłoby nam raptem parę minut, byłabym skłonna zatrzymać się na chwilę w tym miejscu. Kto wie, może kiedyś będę miała jeszcze okazję.

Gdy dojechaliśmy do Malborka, chwilę spędziliśmy w budynku dworca. Obejrzeliśmy od wewnątrz halę, co polecała mi jedna z mieszkanek w rozmowie odbytej tydzień wcześniej. Rzeczywiście, wnętrze było niezwykle ciekawe. Głównym budulcem była pięknie odrestaurowana (albo robiąca wizualnie takie wrażenie) cegła. Dodatkowo zadbano o sklepienia, a na ścianach tuż pod nimi widniały herby miejscowości. Odnalazłam pośród nich Gdańsk, oczywiście Malbork, ale także Kostrzyn, Gorzów Wielkopolski, Elbląg, Bydgoszcz, Berlin, Królewiec, Toruń, Insterburg (inaczej Czerniachowsk), Olsztyn, Grudziądz, Kościerzynę i Memel (współcześnie Kłajpeda).

Zajrzeliśmy jeszcze z ciekawości do niewielkiej poczekalni na planie kwadratu, po czym opuściliśmy drugim wyjściem budynek dworca. Stał tutaj od 1890 roku, co czyniło go ledwie 20 lat młodszym od lęborskiego (pochodzę z Lęborka). Odeszliśmy kawałek, bym mogła zmieścić go w całości w kadrze, lecz nie było to proste zadanie. W pobliżu dostrzegliśmy relikt przeszłości – budkę telefoniczną. Zastanowiło mnie, czy wciąż była czynna i ilu ludzi z niej tak naprawdę korzystało. Nieopodal zobaczyliśmy także pomnik upamiętniający Jedlińskiego – pedagoga, który spisał także dzieje Malborka.

Dalej ruszyliśmy ulicą Dworcową. Przy przystanku autobusowym była tablica z mapą miasta i jego atrakcji. Przezornie obydwoje ją sfotografowaliśmy. Następnie podążyliśmy ku wieży ciśnień. Nie wiem, czy bardziej przypadła mi do gustu ona sama czy stylizowane na skansen knajpki obok. Wieża była prosta, miała ośmiościenną bryłę i pokrywał ją szary tynk. Nie można jej było jednak odmówić swoistego uroku. Według informacji z przewodnika wydanego przez Urząd Miasta, pochodziła z 1901 roku.

Wkrótce dotarliśmy do drogi przelotowej i większego skrzyżowania, gdzie przeszliśmy na drugą stronę, ku ulicy Kościuszki. Jak dla nas, był to taki typowy miejski deptak. Zaczynał się murkiem, na którym widniała moneta. Jak udało mi się później doczytać, takich monet można w Malborku znaleźć pięć, co upamiętnia fakt, iż w tym mieście mennica była czynna pięciokrotnie. Dwa razy wydawała monety krzyżackie, dwa razy polskie i raz litewską.

Dalej naszą uwagę zwróciło coś na kształt choinki, złożone z zielonych obręczy. Na początku wzięliśmy za pewnik, że będzie to fontanna, ale widząc, że wypełnia ją ziemia, uznaliśmy, że musiała to być jednak doniczka. Minęliśmy ich później jeszcze parę. Mój towarzysz zauważył też, że jak na reprezentacyjną część miasta, mało dostrzegaliśmy starej zabudowy. Tworzyło to wrażenie niedopasowania.

Niedługo później dotarliśmy do placu Kazimierza Jagiellończyka. Znajdowała się tam pompa wodna, a dalej także fontanna tryskająca wodą z poziomu gruntu. Nie mogło oczywiście zabraknąć także wizerunku patrona. Pomnik króla na koniu średnio nas urzekł, ale pomimo to wart był uwiecznienia jako element charakterystyczny. Wahałam się jedynie, czy pozować wraz z nim:
– Jednak zrób mi zdjęcie – zdecydowałam.

Dostrzegliśmy przejście dla pieszych. Po jego drugiej stronie zagadnął nas jegomość poszukujący ulicy Tczewskiej. Zaśmialiśmy się, że sami stawiamy po Malborku pierwsze kroki. Odnieśliśmy się jednak do mapek, by wskazać panu drogę. Pomimo naszych wyraźnych wskazówek i tak poszedł po swojemu. Natomiast my zeszliśmy w kierunku przepływającej niczym wodospad wody, a następnie ruszyliśmy ulicą Piłsudskiego. W ten sposób dotarliśmy do zamku. Nie był to jednak jeszcze prawdziwy zamek, ale ogrodzona miniatura. Obok znajdowała się kolejna moneta, tym razem umieszczona w głazie. Makieta została wykonana w skali 1:30 i w tym kontekście mlecze porastające wyższe kondygnacje wydały nam się gigantyczne niczym mutanty. Oczywiście były realnych rozmiarów. Obejrzeliśmy miniaturę z każdej strony, po czym powędrowaliśmy dalej, nie skręcając póki co w prowadzącą do zamku ulicę Sierakowskich.

Tymczasem naszym celem była Brama Garncarska. Podążając w jej kierunku, minęliśmy budynek więzienia, a także trzy Azjatki, które siedziały obok nas w pociągu. Rozpoznaliśmy się momentalnie i rzuciliśmy ku sobie radosne hello. Sama brama miała dość prostą bryłę, bo zbudowano ją na planie prostokąta, już w XIV wieku. Stanowiła element systemu obronnego miasta, a obecnie dostrzegliśmy w niej zakład jubilerski. Obok znajdowała się miniatura miasta. Z niej dowiedziałam się, że Malbork nazywano kiedyś Marienburgiem. Wówczas herb miasta prezentował fragment muru z trzema wieżami, dziś ten sam motyw stał się nieco bardziej wyrazisty i kanciasty niż w przeszłości, moim zdaniem zdecydowanie na korzyść.

Mieliśmy jeszcze sporo czasu do otwarcia Muzeum Zamkowego. Przeszliśmy zatem ku ulicy 17 Marca, planując obejrzeć zespół budynków poczty. Wówczas skręciliśmy w ulicę Witosa. Skierowaliśmy się przez Stare Miasto w stronę Ratusza Staromiejskiego i muszę przyznać, mieliśmy bardzo mieszane uczucia na jego widok. Ratusz był dość starą konstrukcją, bo pochodził w XIV wieku. Wybudowano go w stylu gotyckim. Pomijając dziwny zrost starej i nowej części budowli, były w bryle ratusza elementy ciekawe, jak coś na kształt arkady, tylko ze ścianami zamiast filarów. Spodobał mi się również zegar, wskazujący w tamtej chwili godzinę dziewiątą  siedem.

Mając jeszcze mnóstwo czasu do dziesiątej, gdy otwierano Muzeum Zamkowe, podążyliśmy w kierunku kolejnej zabytkowej konstrukcji, Bramy Mariackiej. W jej wnętrzu znajdował się aktualnie pub.

Podeszliśmy nad Nogat. Zeszliśmy schodkami po prawej. Stopnie były dość wąskie. Na dole pierwszym, co zwróciło naszą uwagę, był betonowy pal z napisem Pas drogowy. Chwilę później znaleźliśmy się na bulwarze im. Macieja Kilarskiego. Most od tej strony zdobiło graffiti, chociaż nie wiem, czy słowo zdobiło można uznać za najbardziej trafne określenie. Z jednej strony były tam ciekawe elementy, jak chłopiec czy lis, aczkolwiek towarzyszyły im rysunki i napisy, które należałoby określić jako wulgarne.

Ruszyliśmy w prawo, relaksując się widokiem wody i zieleni. Podążaliśmy wzdłuż Nogatu aż do Szkoły Łacińskiej. Wówczas podeszliśmy do góry schodkami, dzięki czemu natrafiliśmy na malowidło 3D. Od strony wysokich stopni, które równie dobrze mogły pełnić rolę ławek, w obrazie można było dostrzec wnętrze starego budynku, z zimnymi murami, łańcuchami i rzędem beczek. Gdy podeszliśmy do Szkoły Łacińskiej od frontu, zobaczyliśmy z kolei wychodzącą z budynku… krowę. Poruszała się jednak na dwóch kończynach, bo była to dziewczyna w przebraniu. Chwilę później obiekt opuściło jeszcze kilkoro młodych ludzi. Widocznie pracowali nad jakimś przedstawieniem, bo w Szkole Łacińskiej mieściło się aktualnie Centrum Kultury i Edukacji.

Chwilę później weszliśmy do kościoła św. Jana Chrzciciela. Poza drewnianą dzwonnicą, resztę budowli wzniesiono z cegły. Kościół pochodził z XIII wieku. Znaleźliśmy tam informację, że posługiwali w nim księża orioniści. Obejrzeliśmy wnętrze świątyni na tyle, na ile udało się to przez zamknięte kraty. Szczególnie spodobały mi się ambona i umieszczone w ramkach wiersze polskiej poetki Lusi Ogińskiej. Po wyjściu skierowaliśmy się już na zamek.

Obejrzeliśmy zabudowę zamkową z zewnątrz, po czym ruszyliśmy ulicą Starościńską.  Z tej strony mogliśmy obejrzeć monumentalną figurę Madonny. Była wysoka na osiem metrów i uchodziła za największą średniowieczną rzeźbę w Europie. Powstała w 1340 roku. Figurę wykonano z kamienia gipsowego pokrytego na początku polichromią, a po kilkudziesięciu latach – mozaiką szklaną. Uległa zniszczeniu podczas wojennej zawieruchy w 1945 roku. Na odtworzenie czekała aż 71 lat.

Tymczasem po drugiej stronie ulicy zaciekawił nas fragment muru w kształcie niepełnego okręgu. Gdy do niego weszliśmy, uznałam to za dobre miejsce, z którego można było strzelać, bowiem otwory były szersze po tej stronie, od której weszliśmy i zapewniały nam lepszą widoczność niż osobom po przeciwnej stronie muru. Byłoby to logiczne, bowiem to my staliśmy od strony zamku. Dodatkową atrakcją w tamtej chwili był widok kosa, który wyśpiewywał właśnie swoją melodię.

Niedługo później znaleźliśmy się na skrzyżowaniu i zaczęliśmy liczyć… koty. Na początku wydawało się, że były dwa, ale wkrótce nasze oczy wygrały z kocim kamuflażem i doliczyliśmy się pięciu czworonogów. Co ciekawe, każdy miał sierść innej barwy. Skręciliśmy w prawo, po czym za bramą natrafiliśmy na most nad suchą fosą. Po jego drugiej stronie biegła ścieżka w prawo, wiodąca w stronę kolejnego mostu i kas biletowych. Uprzednio jednak zamknęłam w kadr fotografię zniszczeń zamku z 1945 roku i obydwoje zaprzyjaźnialiśmy się z ptakami, z którymi stali sokolnicy. Najpierw podeszliśmy do chłopaka, który trzymał na rękawicy samiczkę raroga stepowego o imieniu Windy. Ptak był młody i, jak określił to jego opiekun, wciąż się uczył i oswajał. Mimo to udało się nam pogłaskać Windy po brzuszku, a nawet potrzymać ją na rękawicy. Nie obyło się też bez sesji zdjęciowej. Na pewnym etapie Windy zdawała się wręcz pozować. Nieopodal stała z kolei dziewczyna z sową płomykówką o imieniu Isil. Nie wkładaliśmy już dłoni w rękawicę ani nie pozowaliśmy do zdjęć, jedynie delikatnie głaskaliśmy ptaka, bo tłum ewidentnie go rozpraszał.

W budynku kas chcieliśmy tylko odebrać słuchawki (tzw. audioguide), bo bilety zakupiliśmy wcześniej. Przed budynkiem, przy makiecie, znajdowała się chorągiewka i to tam zaczynało się wędrówkę po zamkowych terenach. Aż do drugiego mostu wróciliśmy niejako po swoich śladach. Wówczas dowiedzieliśmy się, że kratę w bramie nazywano broną, a machikuł był dodatkową formą obrony. Gdy wróg sforsował most, z okienka wylewano na niego chociażby gorącą smołę.

Znaleźliśmy się ponownie na „kocim” skrzyżowaniu. Tym razem odbiliśmy lekko w prawo i zatrzymaliśmy nagranie w słuchawkach, by nadążyć ze sfotografowaniem elementów, o których była mowa. Najpierw podeszliśmy do muru, z którego wystawało coś na kształt płaskorzeźb, a następnie ruszyliśmy w stronę kaplicy św. Wawrzyńca.

Okazaliśmy bilety i weszliśmy w bramę naprzeciw kaplicy. Przechodząc dalej, znaleźliśmy się na dziedzińcu. W słuchawkach usłyszeliśmy wskazówkę, by wejść w drzwi po prawej, znajdujące się pomiędzy dwiema kamiennymi ławami. Na początek zwiedzaliśmy infirmerię czyli część przeznaczoną dla chorych. Mogliśmy zobaczyć tam ceramikę, meble czy toaletę, która miała kształt ławy drewnianej z odpowiednim otworem pośrodku. Nad przejściem pomiędzy dwiema salami dostrzegliśmy hełm i dwa miecze. Ciekawe były także same przejścia, bo trzeba było schylać głowy, by nimi przejść.

Zwiedziliśmy wystawę dotyczącą historii samego zamku i Malborka, zatytułowaną Trzy wieki w granicach Rzeczpospolitej. W tej części najciekawsze były dla mnie mapki, stare zdjęcia i przenośny zegar słoneczny, aczkolwiek podobała mi się też sama estetyka aranżacji tej przestrzeni. Schody w dół doprowadziły nas następnie do mieszkania kucharza, który jako jedyny poza Wielkim Mistrzem mógł się poszczycić posiadaniem własnej toalety, zwanej także lokum sekretu. Zaciekawił mnie również kominek z podwieszonym garnkiem. Zajrzałam do góry – kominek musiał byś kiedyś drożny.

Jesteście ciekawi dalszego ciągu? O Malborku i okolicach przeczytacie więcej w pierwszą sobotę marca. Po kolejną część gdańskiej opowieści zapraszam zaś już we wtorek 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *