Malbork – odsłona druga – śladami Krzyżaków

Odwiedziliście ze mną już w zeszłym tygodniu parę malborskich zakamarków (tutaj). Dziś zapraszam Was na dalszy ciąg opowieści… 🙂

Wkrótce spacerowaliśmy już po refektarzu i zdecydowanie ten typ sal wydał mi się najciekawszy. Urządzano w nich przyjęcia, więc cechowała je przestronność. Filary były zdobione różnorakimi rzeźbionymi motywami, a ściany – malowidłami. Warto było spojrzeć w górę, by zobaczyć zwornik, jakby punkt centralny sklepienia. Na jednym z nich można było dostrzec biblijną scenkę ucieczki do Egiptu, z Maryją i Dzieciątkiem na osiołku oraz podążającym obok Józefem. Nie mniej ciekawa była podłoga, bo istniał w niej specjalny system ogrzewania zwany hipokaustum.

Refektarza mógł doglądać sam Wielki Mistrz, przez okienko w swoim pokoju. Kawałek dalej mieściła się też jego sypialnia i wspomniana już toaleta. Ta strefa urzekała wzorami na podłogach, ścianach i sklepieniu. W słuchawkach usłyszeliśmy, że dawniej używano tylko sześciu kolorów: czarnego, białego, brązowego, zielonego, czerwonego i żółtego. Przy czym zieleń była najdroższa i jej obecność w tym miejscu świadczyła o randze Wielkiego Mistrza.

Wielcy Mistrzowie, a było ich w sumie szesnastu, mogli korzystać z prywatnej kaplicy. Na ścianach po obu stronach widniały polichromie św. Tomasza i św. Piotra z krzyżem poniżej jego stóp. Krzyż ten był zwany zacheuszkiem.

Chwilę później wędrowaliśmy korytarzem, w którym zachowano oryginalną podłogę, a który to hol doprowadził nas do refektarza letniego. Miał mnóstwo okien, wychodzących na południowy zachód, co czyniło pomieszczenie mocno nasłonecznionym. Pośrodku stał filar, a ściana pomiędzy drzwiami, którymi weszliśmy i którymi mieliśmy wyjść była wyposażona w tzw. ladę podawczą i kominek. Po sąsiedzku mieścił się jeszcze bardziej ponury refektarz zimowy. Przeszliśmy dalej, a w ramach dygresji mogliśmy zwiedzić wystawę dotyczącą monet. Zaciekawiły mnie szczególnie dwie informacje. Pierwsza z nich głosiła, iż widniejąca na monecie litera M oznaczała malborską mennicę. Druga dotyczyła zdobienia na pograniczu rantu monet. Pieniądz, który go nie posiadał przez jakiś uszczerbek, był mniej wart, gdyż o wartości monety w dawnych czasach świadczyła ilość użytego kruszcu. Zaciekawiły mnie także kształty dawnych portmonetek.

Wkrótce wyszliśmy ponownie na dziedzińcu, by wejść do pomieszczeń za drzwiami z kołatką na kształt lwiej głowy. Tutaj powstało chyba moje ulubione zdjęcie. Stanęłam bowiem niczym pisarz za pulpitem i z niekłamaną przyjemnością pozowałam. Doczytałam się także, że osobom praworęcznym wygodniej pisało się piórem z lewego skrzydła. Zaciekawiła mnie również mapa krzyżackich szlaków pocztowych. Jej szczególnym walorem były jak dla mnie nazwy miejscowości po polsku i po niemiecku. Dalej mogliśmy poznać sylwetki Wielkich Mistrzów i goszczących u nich dyplomatów, naukowców i inne ważne persony.

Po tej części przyszedł czas na odpoczynek na leżaczkach i zielonej trawce, po czym zajrzeliśmy w drzwi po przeciwnej stronie dziedzińca. Najpierw natrafiliśmy na wystawę dotyczącą bursztynu i przyznam, że trochę zaskoczyła mnie jej obecność tutaj, zwłaszcza, że przyjechaliśmy znad morza. W tej części powymienialiśmy się głównie naszymi wrażeniami estetycznymi, na niektóre prace patrzyliśmy z podziwem, na inne z niezrozumieniem. Na pewno fascynujący dla mnie, jako dla biologa, był widok drobnych zwierząt i szczątków roślinnych, zamkniętych w bursztynie.

Następnym etapem było zwiedzenie zbrojowni i poznanie broni, jaką władano zarówno w Polsce, jak i poza nią. W nawiązaniu do mojego nazwiska szukałam halabardy. Ponadto obserwowałam setki innych mieczy, sztyletów, kusz, armat, a nawet broni palnej. W tej części stały też tarcze, zbroje i inny ubiór.

Wówczas przeszliśmy obok czterech figur Wielkich Mistrzów w kierunku bramy do Zamku Wysokiego. Most prowadził do dwóch tarasów. Odwiedziliśmy najpierw jeden z nich, który powiódł nas do kapliczki i całkiem ładnego ogrodu. Weszliśmy wreszcie na dziedziniec Zamku Wysokiego, ze studnią pośrodku. Znajdowała się w tym miejscu, by możliwe było ustrzeżenie jej przed zatruciem wody. Zwieńczenie studni stanowiła figura pelikana. Według legend, ptaki te karmią młode własną krwią, co miałoby być analogią do krwi Chrystusa.

Na początek zajrzeliśmy na niewielką wystawę prezentującą witraże. Dużo ciekawsza była kuchnia mnichów, a chwilę później odwiedziliśmy salę zwaną kapitularzem. W pobliżu Wielkiego Mistrza siedział między innymi skarbnik, o czym miał świadczyć symbol klucza nad jednym z krzeseł. A skoro już o kluczu mowa, skarbiec był chroniony aż trzema zamkami i każdy klucz był w posiadaniu kogoś innego. Cyfra trzy pojawiła się także w kontekście zakonników – powinni cechować się trzema cnotami, które przysięgali: ubóstwem, czystością i posłuszeństwem.

Wkrótce wdrapaliśmy się na wieżę zwaną Gdaniskiem, która to nazwa miała być upokorzeniem dla gdańszczan, bo w wieży zlokalizowana była latryna. Chcieliśmy skorzystać z faktu, iż znajdowaliśmy się na wysokości, ale dosięgałam tylko do jednego z okienek, a widoki wbrew pozorom nie były spektakularne. Można było dostrzec co nieco po przeciwnej stronie Nogatu.

Kolejne sale zwiedzałam już z mniejszym entuzjazmem. W pierwszej obejrzeliśmy różne rzeźby dotyczące motywów religijnych, dalej mieściła się czasowa wystawa malarska, a później ekspozycja dotycząca konserwacji zamku. W tym miejscu, muszę przyznać, spodobała mi się makieta.

W kolejnej części mieścił się refektarz mnichów z długą ławą oraz wykuszami, w których mogli przysiąść na pogawędkę, a których kształt ponoć utrudniał podsłuchanie, o czym mówili. Tutaj też służba nie miała wstępu, lecz zamiast lady podawczej koło kominka znajdowało się zejście. Oglądałam także zdobienia płytek w podłodze – dominowały motywy zwierzęce, ewentualnie kwiatowe. Niedługo później opuszczaliśmy już mury zamku.

Spędziliśmy cztery godziny, zwiedzając tereny zamkowe. Mogłabym oczywiście wchodzić tutaj w większe detale, ale wychodzę z założenia, że jednak najlepiej zwiedzać takie miejsca samemu, a ten wpis ma być do tego zachętą, nie substytutem. Zamek malborski na pewno jest wart wizyty, stoi tu przecież od XIII wieku i stanowi największy gotycki zespół zamkowy na świecie, o powierzchni aż 21 hektarów. Nie bez przyczyny został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO.

Po opuszczeniu zamku przyszedł czas na meldunek w pensjonacie. Spacer w jego kierunku wykorzystaliśmy na zdjęcia z Nogatem w tle. Gdy dotarliśmy na miejsce, obyło się nie bez przygód i zamiast planowanego noclegu dostaliśmy miejsca w hotelu przy ulicy Kościuszki. Zostawiliśmy rzeczy i poszliśmy się posilić. Po 3 miesiącach i 3 tygodniach aparatowego odwyku zjadłam pizzę 😉 Z nową siłą ruszyliśmy na zwiedzanie części miasta na południe od głównej drogi.

Pogoda dopisywała. Już rano było niemal 16˚C, a popołudniu prawie 20˚C. Z Piastowskiej, a następnie z alei Rodła skręciliśmy w lewo na wysokości skweru Ignacego Paderewskiego. Podążaliśmy ulicą 17 Marca, po czym skręciliśmy w prawo w Żeromskiego. Skierowaliśmy się ku wieży ciśnień. Chociaż jej podstawa była na planie ośmiokąta, wyżej wieża miała kształt walca. Brakowało jej części jednego z filarów.

Skierowaliśmy się ku kościołowi Matki Bożej Nieustającej Pomocy, dawniej kościół ewangelicki św. Jerzego. Zbudowano go na początku XVIII wieku. Obejrzeliśmy najpierw całą bryłę z zewnątrz, szczególną uwagę zwracając na umieszczoną od frontu wieżę. Następnie weszliśmy do środka świątyni. Od razu w oczy rzucały się filary ze zdobieniami na kształt oplatającej je roślinności oraz złocenia na tyłach ołtarza.

Kolejnym punktem do odhaczenia był skwer Esperanto. Przeszliśmy przez Derdowskiego, natrafiając przy tym na białą przyczepę kempingową z pokrywającym całą ściankę napisem brak świateł. Dalej minęliśmy bazę wojskową z wyeksponowanym modelem samolotu. Musieliśmy się jednak nieco cofnąć na północ, by wejść w ulicę Zamenhofa, przyległą do skweru. Najpierw weszliśmy na jakieś podwórze, dopiero kolejna z dróg okazała się właściwą. W obrębie skweru nasadzono drzewa. Każdemu z nich przyporządkowano kamień, na którym widniała nazwa drzewa oraz flagi państw, których przedstawiciele zaangażowali się w rozpowszechnianie języka esperanto. Skwer był także określany mianem Parku Świata. Obeszliśmy go w całości, starając się sfotografować każdy z kilkudziesięciu kamieni.

Następnie powędrowaliśmy ponownie w okolice samolotu, gdyż po drugiej stronie ulicy 17 Marca znajdował się czołg ISU-122S. Sfotografowaliśmy kościół baptystów na skrzyżowaniu ulic Grunwaldzkiej i Jagiellońskiej, po czym zupełnie spontanicznie podążyliśmy tą drugą na południe. Co prawda mieliśmy cel (dawny cmentarz jerozolimski), ale szliśmy po prostu w jego kierunku, nie sztywno wytyczoną trasą. Wreszcie skręciliśmy w aleję Sprzymierzonych i wkrótce znaleźliśmy się na miejscu. Część nagrobków stała czy leżała luzem w obrębie trawnika, część znajdowała się za ogrodzeniem dawnego szpitala jerozolimskiego i nie było do niej dostępu. Ponadto były trudne do odczytania. Zaciekawił nas również głaz z dziwnymi napisami i odbitymi czarną farbą dwiema dłońmi, obiema prawymi.

Ruszyliśmy aleją Armii Krajowej na północ aż do Prądzyńskiego. Stamtąd całkiem nieźle było widać kolorowe, a przez to intrygujące, zadaszenie bazy wojskowej, którą mijaliśmy wcześniej. Była to siedziba 22. Bazy Lotnictwa Taktycznego. Wspięłam się wyżej, wchodząc na chodnik w obrębie osiedla.

Skierowaliśmy się w stronę bulwaru nad Nogatem, dzięki czemu mogliśmy podziwiać zachód słońca i zrobić nieco zdjęć w tej wieczornej scenerii. Wspięliśmy się ponownie przy Szkole Łacińskiej, a następnie poszliśmy przez most nad Młynówką Malborską. Ulicą Piastowską dotarliśmy na deptak, ale zawróciliśmy kawałek do Domu Czekolady na słodki poczęstunek. Moim zdaniem miejsce godne polecenia.

Ostatnią atrakcją tego dnia był powrót na zamek, by obejrzeć przedstawienie typu Światło i Dźwięk pt. Krzyżem i mieczem. Inscenizację podzielono na trzy części, o czym uprzedzał nad przewodnik, który zaprowadził nas na dziedziniec Zamku Średniego. Tam mogliśmy pokrótce posłuchać zarysu historycznego, a w odpowiednich momentach podświetlano konkretne fragmenty fortyfikacji. Następnie wyszedł po nas mnich, by zaprowadzić nas na dziedziniec Zamku Wysokiego. Stamtąd mogliśmy oglądać drugą część, od której oczekiwałam najwięcej. Według zapowiedzi, miała być to fabularna opowieść o codziennym życiu na zamku. Zamiast tego odebrałam to jako historię konkretnego mnicha, będącego pod opieką wuja, który z jednej strony chce służyć Bogu i Zakonowi, z drugiej strony pojawiła się na moment jakaś postać kobieca, a Polacy byli przecież chrześcijanami, więc czemu Zakon miałby z nimi walczyć. Z życia codziennego wyłapałam jedynie, że zastanawiali się, jaką potrawę wyłożyć na stół.

Może odebrałabym tę historię z większym entuzjazmem, gdyby nie kilka czynników. Po pierwsze, słuchowisko było nagrane kilkadziesiąt lat temu i jakkolwiek język był stylizowany na dawne czasy, to obecni aktorzy nawet się nie wysilili, by ruszać ustami. Poza tym niewiele się działo „na scenie”, którą były biegnące wokół, na wysokości piętra, odsłonięte zamkowe korytarze. Postaci tak naprawdę głównie chodziły wokół. Starałam się wsłuchać w całą historię, ale nie ukrywam, lepszy ze mnie wzrokowiec niż słuchowiec, co bardzo utrudniało mi skupienie się.

Ponadto byłam już zmęczona i ostatniej, bardzo krótkiej części, znów odbywającej się na dziedzińcu Zamku Średniego, przy czym z drugiej jego strony, totalnie nie pamiętam ze słyszenia, a jedynie kojarzę padające na różne obiekty światło. Na koniec bardziej podekscytowałam się faktem, że gdy światła zgasły, mogłam wykorzystać wiedzę nabytą w pracy, by dostrzec na niebie Wielki Wóz, Gwiazdę Polarną i Kasjopeję.

Pierwszy dzień był bardzo intensywny i na koniec wymagał od nas regeneracji. Drugi zapowiadał się raczej rekreacyjnie. Po śniadaniu zabraliśmy plecaki, wymeldowaliśmy się z hotelu i podążyliśmy Kościuszki i Piastowską, a następnie wzdłuż zamku w kierunku Kałdowa. Na ścianie mijanej przez nas kaplicy św. Wawrzyńca zaznaczono poziom wody odnotowany w 1888 roku. Było to nieco wyżej niż sama mierzę, a mam 167 cm wzrostu! Od razu próbowaliśmy sobie wyobrazić, które obszary mogły znaleźć się pod wodą.

Weszliśmy na most nad Nogatem, co stało się idealną okazją do sesji zdjęciowej z zamkiem w tle. To, co nie udało się z pociągu, nadrobiliśmy pieszo. Po drugiej stronie weszliśmy w ulicę Główną, a przez Tczewską na Kościelną. Weszliśmy na mszę do kościoła Św. Józefa z przyległym cmentarzem. Świątynia była urządzona skromnie, lecz estetycznie. Podobał mi się szczególnie motyw dwóch kamiennych tablic z rzymskimi liczbami symbolizującymi przykazania. Natomiast msza była bardzo specyficzna za sprawką księdza proboszcza i nigdy dotąd nie byłam na mszy, która trwałaby godzinę dziesięć, z czego co najmniej kwadrans to ogłoszenia parafialne. Ksiądz zaznajamiał parafian chociażby ze stanem toalet i formami oszczędności na wywozie śmieci z cmentarza (np. polecał wyrzucać kwiaty na kompost i dopiero puste doniczki do śmietnika, bo płacą za wagę).

Po mszy skierowaliśmy się na drugą stronę Nogatu i w lewo do mariny. W parku miejskim były ciekawe przyrodnicze tablice oraz park linowy. Oczywiście także widoki wokół były iście malarskie. Dalej widzieliśmy też wędkarzy i ludzi w kajakach, ale że nie mieli takich na dwie osoby, upiekło mi się i pozostaliśmy przy planie jazdy rowerem poza Malbork. Po drodze sfotografowaliśmy też Wieżę Maślankową oraz stację transformatorową pokrytą graffiti. Namalowane pęknięcia stanowiące część prezentowanego wzoru uzupełniono dodatkowo rzeczywistymi załamaniami w murze.

W marinie niestety zawiedliśmy się, bo posiadali ledwie dwa rowery, z czego jeden był już wypożyczony, a drugi stał zepsuty. Na szczęście znaleźliśmy wypożyczalnię na Wałowej. Pan, który tam pracował, miał absolutnie świetnego psiaka. Suczka chciała aportować małą gumową piłeczkę i podchodziła, przynosząc ją w pysku. Gdy po którymś razie wytarłam już ręce i chwyciłam żel antybakteryjny, nie chciałam kolejny raz brać obślinionej piłeczki w dłoń. Pokazałam zatem suczce, by ją położyła na ziemi, a suczka momentalnie załapała o co mi chodzi. Zrobiło na mnie ogromne wrażenie, jaka była ułożona i inteligentna. Kopnęłam jej piłeczkę jeszcze parę razy, po czym ruszyliśmy w zaplanowaną trasę ku polecanej nam Pogorzałej Wsi.

Do celu dzieliło nas jakieś jedenaście kilometrów, ale bardzo często się zatrzymywaliśmy, by jak najwięcej uwiecznić. Pogoda sprzyjała, temperatury zbliżały się do 24˚C i nawet troszkę zaczynało łapać mnie słońce. Najpierw przejeżdżaliśmy przez Grobelno. Z drogi widzieliśmy zamek i minęliśmy parę około stuletnich domów. W Kraśniewie skręciliśmy zgodnie z drogowskazem w lewo, mając przed sobą jeszcze sześć kilometrów. Na jednej z posesji naszą uwagę zwróciła duża figura powozu konnego z dwiema postaciami. Po drugiej stronie drogi stała kaplica. Zatrzymaliśmy się na moment w okolicy linii wysokiego napięcia, bo wydawały dość głośny dźwięk, uzupełniając śpiewy ptaków. Wreszcie dotarliśmy do skrzyżowania z oczekiwaną nazwą: Pogorzała Wieś. Sfotografowałam oczywiście rower na tle tablicy, sama też przystanęłam do zdjęcia.

Podjechaliśmy dalej, w głąb wsi, bo zależało nam na obejrzeniu cmentarza ewangelickiego oraz kościoła św. Mikołaja. Najstarsze tutejsze nagrobki pochodziły według informacji na tablicy z 1807 i 1882 roku! Kolejny cmentarz znajdował się na terenie kościelnym, kawałek dalej. Tutaj moją uwagę zwróciły raczej nazwiska, a konkretniej fakt, że kilka nazwisk bardzo często się powtarzało. Co do samej świątyni, znów mogliśmy ją obejrzeć tylko z przedsionka, przez kratę. Pozornie mały kościół, pochodzący z XIV wieku i robiący wrażenie niebanalną bryłą, także wewnątrz był naprawdę ładny, zadbany i ciekawy. Zwróciłam uwagę na obraz Jezusa Miłosiernego, który dobrze kojarzyłam ze swojego rodzinnego miasta, a także głównie drewniane zdobienia i kolorowe witraże. Z ciekawości wspięłam się też drewnianymi schodami na stryszek, ale pełnił on raczej rolę składzika niż dodatkowego piętra.

Piknik nad wodą skończył się ewakuacją z powodu agresywnych gęsi. Z kolei w drodze powrotnej podziwialiśmy motyle – zorzynka rzeżuchowca (sprawdziłam nazwę później, na podstawie zdjęcia) widziałam po raz pierwszy na żywo. Poza tym wracaliśmy tą samą drogą i nie robiliśmy już zdjęć. Wiał dość mocny wiatr i zdecydowanie powrót był bardziej wymagający. Oddaliśmy rowery i z Wałowej przeszliśmy w stronę mostu na Nogacie, przy głównej drodze. Wiatr był tak silny, że cofał aż wodę w rzece. Niedługo później ponownie znaleźliśmy się na placu Kazimierza Jagiellończyka. Dopiero przy tym podejściu odkryliśmy tablice z nazwami miast partnerskich Malborka. Znalazłam chociażby Troki na Litwie, które miałam okazję odwiedzić ponad dekadę temu. Zostało nam nieco czasu do pociągu, w związku z czym zawędrowaliśmy aż do okolic cukrowni. Tam też wykonałam parę kadrów. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że możemy mieć problem przejść do dworca z ulicy Chrobrego, więc zawróciliśmy, by ostatecznie przejść przez Żelazną. Natknęliśmy się tam na graffiti kobiecej twarzy i był to ostatni przed dworcem element domknięty w kadrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *