Świerzowa Ruska i Przełęcz Majdan

Drugi pełny dzień w Magurskim Parku Narodowym wymagał zrewidowania planów. Okazało się, że busem z Krempnej do Folusza jedzie się z przesiadką, co zajęłoby ponad dwie godziny w jedną stronę, więc tę trasę odpuściliśmy zupełnie. Również inna z dalszych tras musiała ulec zmianie. Początkowo marzyło się nam, by dotrzeć busem do Bodaków lub Bartnego i wracać pieszo przez ścieżkę przyrodniczo-kulturową Świerzowa Ruska. Jednak i tam nie udałoby się dotrzeć jednym busem, a dystans pieszy byłby wówczas zbyt duży, by iść i wrócić. Finalnie, po konsultacji z właścicielką naszego lokum oraz sprawdzeniu połączeń lokalnego przewoźnika, postanowiliśmy dotrzeć do Przełęczy Majdan.

Rano wyszliśmy na autobus, który miał przystanek blisko naszego lokum, tuż za tabliczką informującą, że właśnie kończy się Krempna. Byliśmy chwilę szybciej, więc przysiedliśmy na chodniku. Jechaliśmy cały odcinek właściwie sami z kierowcą. Poprosiliśmy o przejazd do Świątkowej Małej lub Wielkiej, najdalej jak to możliwe przy jego obecnym kursie (busy w większości skręcały na Grab). Pan poinformował nas, że wysadzi nas w Świątkowej Małej, ale na drugim przystanku, na skrzyżowaniu. Pokierował nas także dalej, aby przejść jeszcze kawałek i odbić w prawo. Minęliśmy drogowskaz na cerkiew w Świątkowej Małej, ale tę konkretną odpuściliśmy, by nie dokładać po kilometrze tam i z powrotem. Wiedzieliśmy, że odwiedzimy tego dnia jeszcze dwie inne cerkwie, a dzień i bez tego zapowiadał się jako najbardziej wymagający z całej wyprawy.

Przeszliśmy nad Wisłoką, a za nią znajdował się najpierw drogowskaz na Świątkową Wielką, a kawałek dalej na cerkiew w tej miejscowości. Szliśmy dość długo asfaltową drogą, mijając charakterystyczne drewniane chaty, owieczki, krowy i liczne kapliczki oraz przydrożne krzyże. Mogliśmy też obserwować mleczarza przy pracy, bo objeżdżał okoliczne domy. Mnie dodatkowo zaciekawiły domy z cegły, a dokładniej to, jak jasna była ta cegła, jakby słabiej wypalona.

Po dłuższym spacerze natrafiliśmy na cerkiew w Świątkowej Wielkiej pw. Św. Michała Archanioła. Ten sam patronat miała mieć cerkiew w Świątkowej Małej. Podobnie do pary dobrano cerkwie w Kotani i Krempnej – Kosma i Damian byli świętymi, których imię nosiły obie. Tutejsza świątynia okazała się zamknięta, więc jedynie obeszliśmy ją dookoła, a przyznać muszę, że byłam ciekawa, jak mogłaby wyglądać w środku budowla, która przyciągała wzrok już z zewnątrz mnogością barw.

Kawałek dalej, po przeciwnej stronie drogi, mieścił się cmentarz. O ile pierwsze krzyże z przodu mogły towarzyszyć pochówkom historycznym, o tyle na wzniesieniu mieścił się już raczej cmentarz współczesny, dlatego nie było sensu się tam zagłębiać. Jak słusznie zauważył Michał, raczej byśmy nie widzieli więcej niż już dostrzegliśmy z poziomu ulicy.

Zaskakujące za to były widoki ponownie po naszej lewej – wypatrzyliśmy bowiem zagrodę pełną jelonków. Zebrały się nawet w jednym miejscu, jakby chciały się zmieścić w tym samym kadrze wszystkie razem. Ponownie zobaczyliśmy na naszej trasie ciekawe domki, nietypowy, bo zielonkawy, a do tego prawosławny, krzyż przydrożny, a także podszedł do nas odpoczywający nad rzeczką koń. Z pewnym żalem spoglądaliśmy też na zapadające się resztki drewnianej chatki.

Finalnie znaleźliśmy się na skrzyżowaniu z drogowskazem PTTK wskazującym przebieg szlaków. Tym razem mieliśmy iść dalej prosto, szlakiem żółtym, który za Przełęczą Majdan dwie godziny później oferowałby zmianę na szlak czerwony. W prawo również skręcał szlak żółty, ale prowadzący na Kotań, a dalej na Krempną. Nim zamierzaliśmy wracać.

Na tym odcinku minęliśmy kilka ciekawych kapliczek, miejsce na potencjalny obiad w późniejszych godzinach oraz kurki, krowy i znów… jelonki. Zaintrygowało mnie, że można dziką zwierzynę hodować przy domu. I właściwie kawałek za posesją z tymi ostatnimi natrafiliśmy na tabliczkę z nazwą Parku i rozpoczynała się właściwa ścieżka zwiedzania, nasz główny cel tego dnia. Szacowany czas wędrówki wynosił dwie godziny, więc musieliśmy liczyć cztery w obie strony. Już na starcie znaleźliśmy tablicę na temat dawnej cerkwi w Świerzowej Ruskiej. Usytuowano ją na wzgórzu, wierząc, że dom Boga powinien być wyżej od pozostałych. Nadano jej imię Jana Chrzciciela. Dziś nie było tu ani wsi, ani cerkwi, ale ostały się ich ślady, a przy drodze mijaliśmy mnogość krzyży i kapliczek.

Pierwszy punkt opowiadał właśnie o tej dawnej wsi łemkowskiej. Drugi (do którego wiodła boczna ścieżka ze schodkami i mostkiem) pozwalał przyjrzeć się makiecie cerkwi (odczytałam nawet parę słów z notatki zapisanej cyrylicą) i znów, podobnie jak przy trasie na Kiczerę, obok umieszczono zachowane elementy, tym razem był to fragment kopuły dachu. Wokół znajdowały się nagrobki, ponoć wciąż odwiedzane przez bliskich. Wieś została wysiedlona po II wojnie światowej, dlatego cerkiew rozebrano, ale dzięki temu część elementów wyposażenia trafiła do muzeów, a część ikon ponoć wyjechała stąd razem z mieszkańcami. Było ich tu w 1945 roku około 450, większość wyjechała poza dziewiątką przesiedloną w ramach akcji Wisła w 1947 roku. Zabrakło jednak napływu polskich osadników, więc wieś przestała istnieć.

Wędrując dalej, do punktu trzeciego, zauważyliśmy jak woda musiała tu podmywać kiedyś brzegi, bo nawet poodsłaniała korzenie najbliższych drzew.

Ten fragment był też świetny pod kątem obserwacji dzikiej przyrody. W jednej z kałuż wypatrzyliśmy żabę, ale roiło się tam od kijanek. W innej żaba siedziała blisko złożonego skrzeku. W jeszcze innej Michał wypatrzył prawdopodobnie nicienia. Przy drodze przebiegła koło niego jaszczurka (ja na wypatrzenie jaszczurki musiałam chwilkę poczekać). Był też padalec. Zachwycaliśmy się motylami, a jednej ważce próbowałam zrobić sesję zdjęciową w momencie rozkładania skrzydeł, co nie było proste, bo trwało ułamki sekund.

W kilku miejscach trasy mieliśmy dwie opcje przejścia do wyboru. Przez wodę, po kamieniach, czasem ułożonych całkiem sensownie, czasem drobniejszych lub dalej od siebie, co utrudniało zadanie. Alternatywą zawsze były mostki i w większości przypadków ja wybierałam alternatywę, a Michała ciągnęło nad wodę. Gdy widziałam, że na spokojnie da się przejść, a mostem nadkładam mocno drogi, także szłam po kamieniach. W jednym z takich przejść brakowało niewiele, więc Michał chwycił jeden z kamieni i ułożył go tak, abyśmy obydwoje dali radę przejść nowo wytyczoną trasą. Zażartowałam, że „dla mnie góry przenosi”, ale tak głęboko w serduszku było mi bardzo miło i oczywiście przeszłam wytyczoną przez Michała trasą 🙂

Gdy znaleźliśmy się w punkcie numer cztery, wiedzieliśmy, że znajdujemy się w połowie trasy. Po pierwsze dlatego, że wyznaczono osiem punktów, a po drugie wskazywało na to rozmieszczenie punktów na mapie, bo odtąd miały być usytuowane bardziej gęsto. W tym miejscu mieliśmy do czynienia z sukcesją wtórną czyli powrotem roślinności na tereny pozostawione przez człowieka.

Pod piątką mieściła się tajemnicza grota, okazała się jednak płytka. Punkt prezentował pozostałości po budownictwie łemkowskim, ale większość poukrywała się w roślinności, bo według opisu powinny to być piwnice, studnie i podmurówki domów. Szóstka opowiadała o krzyżach i kapliczkach, zatem ustawiono ją po prostu przy kolejnym z nich.

Siódemka dotyczyła erozji rzecznej i był stąd widok na rzekę, ale jak słusznie zauważył Michał, proces erozji był bardziej widoczny już wcześniej. Pod ósemką mieścił się schron turystyczny, mogłam sobie także tutaj podbić pieczątkę. Wokół były głównie wysokie trawy, a punkt nazywał się „Zbiorowiska nieleśne”.

W tym miejscu ścieżka się kończyła i moglibyśmy zawrócić, ale zmierzaliśmy dalej do Przełęczy Majdan. Po drodze stała jedna ławeczka i podczas nawrotki zrobiliśmy tam sobie przerwę regeneracyjną. Na samej przełęczy zaś, oprócz stosownej tabliczki z drogowskazami, umieszczono także głaz upamiętniający jubileusz Koła Łowieckiego „Ryś”. Znajdowaliśmy się na wysokości 625 m n.p.m. i muszę przyznać, że korciły mnie pobliskie szczyty, w tym Magura, skoro byliśmy w Magurskim Parku Narodowym. Aczkolwiek trzeba było wziąć pod uwagę, że przewyższenie 200 metrów na krótkim odcinku może sugerować strome i trudne podejście, no i warto było pamiętać, ile sił nam jeszcze potrzeba na powrót do domu, a tego dnia żadne z nas nie było w swojej najlepszej formie.

Po regeneracji udaliśmy się w drogę powrotną i chyba na tym odcinku osiągnęliśmy najlepsze tempo. Przejście całej ścieżki Świerzowa Ruska zajęło nam w tę stronę około godziny. Nie zatrzymywaliśmy się już przy każdym punkcie czy kałuży, aczkolwiek schyliłam się, gdy wypatrzyłam gąsienicę. Przy jednym z przejść zastanawiałam się, czy iść mostem czy po kamieniach i Michał przypomniał mi:

– Tutaj Ci przeniosłem górę.

W tym momencie wybór stał się oczywisty, a ja poczułam, że mamy swój zakątek w tym Parku. Żeby było zabawniej, Michał nagrywał moje przejście, a jeden z kamieni bujał się pod stopą, więc się zachwiałam, ale jednak nie wpadłam do wody.

Po ukończeniu tego odcinka poszliśmy na obiad do restauracji Pod Mareszką w Świerzowej Wielkiej. Michał zamówił pstrąga z ichniej hodowli, a ja, aby pozostać w lokalnym klimacie, tradycyjne pierogi łemkowskie, które były absolutnie rewelacyjne. Michał domówił nam jeszcze szarlotkę, wiedząc, jak lubię słodkie 😉 i zrobił mi niespodziankę, kupując dla nas obojga piny z logo Parku <3

To była solidna przerwa, zapasy energii zostały uzupełnione, humor dopisywał, zatem żwawo dotarliśmy do drogowskazu, który prowadził żółtym szlakiem na Kotań, a za nią do Krempnej. Opuściliśmy po chwili Świątkową Wielką i czekał nas dłuższy spacer asfaltówką. Pod linią lasu wypatrzyliśmy sarnę, która chwilę się nam przyglądała, a dopiero potem czmychnęła. Po około dwudziestu minutach marszu trafiliśmy na kolejny drogowskaz, a czas do przebycia według niego zmniejszył się o pół godziny.

Kawałek przed przydrożną kapliczką szlak skręcał w prawo w głęboki las, ale trzeba było dobrej nawigacji (jak w aplikacji Michała) albo mega wyczulonego oka (jako krótkowidz nie zawsze takie mam), żeby wypatrzeć żółty znak na drzewie kilkanaście metrów w głąb. Niecałe 10 minut później trafiliśmy na kolejną „niespodziankę”. Zmianę trasy na odcinku dwóch kilometrów. Kartka doczepiona do drzewa sugerowała, aby trzymać się znaków. Szczerze powiedziawszy trudno to było jednak nazwać ścieżką. Głównie szliśmy w płożących się jeżynach, a gdy pojawiły się paprocie między drzewami i mieliśmy przez to iść, poczułam się jakbym trafiła do filmu o dinozaurach. Gdyby nie to, że szliśmy od znaku do znaku, to serio teren nie sugerował przez większość czasu przebiegu jakichkolwiek ścieżek między roślinnością. Raz nawet w oddali zobaczyłam drabinkę biegnącą przez płot i byłam przekonana, że jeszcze i ją trzeba będzie pokonać 😉

Parę razy wychyliliśmy się ku okienkom między drzewami po ładne widoczki, ale odetchnęliśmy z ulgą dopiero wtedy, gdy znaleźliśmy się na łące, a szlak biegł w kierunku pierwszych zabudować w Kotani. Tam najważniejszym z obiektów była cerkiew, dziś świątynia rzymskokatolicka. Tego dnia trafiliśmy akurat na mszę gregoriańską, więc staraliśmy się nie przeszkadzać, ale skorzystaliśmy z okazji, by chociaż spojrzeć do środka. Przeszliśmy się też wokół. Prócz pokaźnego krzyża, zobaczyliśmy kilkanaście nagrobków.

Z tego punktu szliśmy już wioskami, nie szlakiem, bo mieliśmy tak po prostu bliżej. Na trasie wypatrzyliśmy bocianie gniazdo (bocianów na tym obszarze było naprawdę sporo). Zaciekawiło nas „Muzeum Wielkiej Wojny”, ale nie znaleźliśmy więcej informacji na jego temat. Podpatrzyłam także przy pracy maszyny rolnicze, pozwalające na załadunek i transport grubych bel słomy.

Po powrocie postawiliśmy na regenerację i z dumą mogliśmy przyznać, że chociaż daleko nam było do pełni wydajności, daliśmy radę przejść aż 23 kilometry i zobaczyć wszystko, co zdroworozsądkowo mogliśmy zaplanować na taki dzień.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *