Kolejnego urlopowego poranka zjedliśmy niespiesznie śniadanie w naszym hostelu w Krakowie, dopakowaliśmy ostatnie rzeczy i ruszyliśmy znaną już sobie drogą koło kościoła Św. Floriana na dworzec, tym razem jednak kierując się na ten autobusowy. Bus do Jasła był już podstawiony. Przejechaliśmy przez kilka malowniczych miasteczek, np. Pilzno. Żartowałam, że kiedyś mogę wpaść na pomysł odwiedzenia każdego miasta w Polsce, więc przy każdej ładnej miejscowości sprawdzałam, czy „to jest miasto”, aczkolwiek na drugim odcinku naszej podróży spodobał mi się także Nowy Żmigród, który okazał się wsią.
W Jaśle byliśmy przed czasem i czekaliśmy na drugiego busa około godziny. Ze względu na spore bagaże (dzień wcześniej zrobiliśmy także zakupy spożywcze, bo w niedzielę sklepy byłyby zamknięte), zwiedzanie pobliskiego parku z Glorietką zostawiliśmy na drogę powrotną. Zjedliśmy, wykonaliśmy telefony do naszych mam (akurat przypadał Dzień Matki) i zwyczajnie odpoczęliśmy przed kolejnym etapem podróży. Autobusy stały już na placu, więc były nagrzane, ale przy uchylonym oknie w środku podczas jazdy było znośnie, choć lekko sennie. Rychło w czas zorientowaliśmy się, że to już docelowa Krempna, by wysiąść 😉

Do naszego miejsca noclegu zostało dziesięć minut pieszo pod lekką górkę, co czuliśmy mocno, gdy dociążał nas bagaż, a i temperatura była wciąż letnia. Przepakowaliśmy się, ale stopniowo także rozlokowywaliśmy w kuchni, łazience, szafie… Tutaj zatrzymywaliśmy się jednak na kilka dni, więc nie wszystko musiało na bieżąco wracać do plecaków. Mieliśmy jeszcze młodą godzinę i uznaliśmy, że nie ma co siedzieć. Zasugerowałam krótszą trasę do ścieżki przyrodniczej Kiczera i była ona idealnym wyborem na rozgrzewkę.

Wystartowaliśmy zatem w kierunku głównej krzyżówki w Krempnej, gdzie wcześniej wysiedliśmy, ale nim tam dotarliśmy, zahaczyliśmy o Ośrodek Edukacyjny Magurskiego Parku Narodowego. Ledwie przekroczyliśmy bramę, wyszedł nam naprzeciw pan ze sklepiku z pamiątkami, ciesząc się, że wreszcie przybyli turyści, którzy zajrzeli i do nich. Tym razem przyszliśmy tylko po bilety wstępu do Parku, ale u pani w kasie budynku muzealnego widziałam także pocztówki itp. Czułam, że tu wsiąknę, ale też, że na muzeum przeznaczymy inny dzień. Michał tymczasem wypatrzył coś a la medal „Odkrywca Parków Narodowych” i zapytał panią o jego zakup, patrząc na mnie znacząco 🙂 Pani wyjaśniła, że trzeba go zdobyć, a nie zwyczajnie kupić, że to projekt „Dzika odyseja” i poleciła poczytać o nim więcej. Zdradziłam, że od kilku lat zwiedzam parki narodowe i w tym roku (2024) kończę. Po wizycie u pani, poszliśmy jeszcze do pana i dorwałam tam foldery do trzech ścieżek przyrodniczych, które zamierzaliśmy podbić. Brakowało mi jeszcze czwartego, nie mogłam sobie przypomnieć, którego, ale zostawiłam ten temat na potem.



Ruszyliśmy do wspomnianej krzyżówki i skręciliśmy w prawo, na południe. Wiódł nas szlak zielony na Wysokie. Zagaiłam do Michała:
– Bardzo Ci dobrze w takim turystycznym look’u.
– Ty masz to naturalnie – odpowiedział.


Dotarliśmy do mostu nad Wisłoką. Po jednej stronie było dość płytko, bo tama trzymała wodę na Zalewie. Jakkolwiek miejsce było bardzo ładne, o tyle nie wpisało się w nasze pierwotne plany. Nie było tam żadnej plaży miejskiej ani nic w tym stylu, jak zakładał Michał. Kilkanaście zdjęć później 😉 ruszyliśmy dalej asfaltową drogą.








W dole po lewej biegła rzeczka Krempna, a uwagę Michała skupiała wielka, niejednorodna chmura w górze po tej samej stronie. Wyjaśnił mi, że ma w sobie potencjał na burzę, ale sprawdził, że raczej powinna biec w przeciwną stronę niż szliśmy. Jednak gdzieś na dalszym odcinku zauważył, że się zmieniła i sytuacja była już mniej przewidywalna. Na szczęście tego dnia deszcze i burze nas ominęły.


Idąc dalej, trafiliśmy na sporo znaków drogowych. Nie kojarzyłam takiego z trąbką, ale ewidentnie ktoś nie chciał używania tu klaksonów. Wkrótce minęliśmy stację badawczą Magurskiego Parku Narodowego, opuściliśmy Krempną i trafiliśmy na następne ciekawe znaki.
– Uwaga, mieszczuchu. Zwierzęta – zinterpretował Michał.
– Takie zwierzęta – na tablicy były same dzikie – a tu krowy.
Po drugiej stronie znajdowało się stado brązowo-białych krów.
– I to te ładne krowy – podkreślił Michał, bo już takie widzieliśmy z busa i się nam spodobały.
Obowiązkowo były też wspólne zdjęcia z tablicą Magurskiego Parku Narodowego.
– Chcesz mieć [zdjęcie] osobiste? – zapytał Michał, dobrze mnie znając.
– Mogę chcieć.
Ustawiłam się zatem, naprawdę mając radochę, że tu jestem. Usiadłam pod znakiem, wystawiając dla równowagi nogi do przodu.
– I nóżki.
– Nie muszą być.
– Ale ładne masz nóżki – skomplementował mnie po raz kolejny, co skończyło się uśmiechem w kadrze 😉
Minęliśmy zejście z docelowej ścieżki przyrodniczej Kiczera, ale postanowiliśmy jednak przebyć ją w kolejności nadanej przez twórców, więc przeszliśmy jeszcze kawałek, zachwycając się przyrodą wokół.






Dalej trafiliśmy na wiatę, przy której zrobiliśmy sobie przerwę regeneracyjną. Można było tu skręcić szlakiem zielonym, ale idąc przez most dochodziło się do cmentarza łemkowskiego w Żydowskim, pierwszego punktu ścieżki przyrodniczej Kiczera. Urzekł nas model dawnej cerkwi i zachowany krzyż z jej dachu. W dole znajdowały się nagrobki, niektóre z napisami w cyrylicy, skąpane w całych połaciach ciekawej, fioletowej rośliny. Zagadkę rozwikłał przewodnik, w którym napisano, że był to chaber miękkowłosy – roślina charakterystyczna dla łemkowskich cmentarzy.
– Ma pączki jak małe jajka – skojarzyło się Michałowi.












Ścieżka miała oznaczenia w kolorze czerwonym i była przewidziana na dwie godziny. Drugi punkt znajdował się nieopodal i nawiązywał do samej wsi Żydowskie, dziś nieistniejącej, a będącej jedną z pierwszych w okolicy.




Dalej szliśmy nieco przez łąki, nieco przez las. Natrafiliśmy na małą żabkę / ropuszkę. Za kolejnym malowniczym mostkiem znajdowało się jeszcze oczko wodne i wsiąkliśmy na pomoście, patrząc jak traszki wynurzają się, by zaczerpnąć powietrza i znów kierują się w stronę dna. Było ich naprawdę sporo, więc nie był to odosobniony przypadek i można by naprawdę długo tam stać.
– Nie dziwię się, że ludzie idą dwie godziny, jak 15 minut obserwują traszki – zażartowałam, bo poza tym nasze tempo nie wskazywało, byśmy potrzebowali aż tyle czasu.










Szlak prowadził dalej do numeru 5, gdzie mieścił się punkt widokowy. Teren był odsłonięty, właściwie przypominał łąkę. Ustawiono tu tablicę, na której podpisano wszystkie widoczne na horyzoncie góry. W oddali prawdopodobnie przeleciał orlik.




Dalej ponownie wchodziliśmy w las. Najbliższy przystanek dotyczył przebudowy drzewostanu, a jeszcze kolejny nosił nazwę „Martwe drzewo”. Porównaliśmy mapki – moją papierową i tę Michała – w aplikacji, aby rozeznać, ile jeszcze przed nami.





Za mostkiem znajdował się już punkt ósmy czyli „Dawna granica rolno-leśna”. Świadczyła o tym ponoć zmiana składu gatunkowego drzew, moją uwagę jednak zwracały obecne gdzieniegdzie paprocie, bo ładnie dopełniały kadry 🙂 Później przechodziliśmy przez buczynę karpacką, ale nie było to zbiorowisko złożone wyłącznie z buka. Po pokonaniu dłuższych schodów, przy punkcie dziesiątym, próbowano zwrócić uwagę na geologię terenu. Było tu wilgotno, nie na wszystkich odcinkach strumienia woda płynęła wartko, ale jego koryto było wyraźnie zaznaczone. Finalnie wpadał do rzeki Krempna.



Kawałek za kolejnymi schodami natrafiliśmy na drzewa pokryte nie tylko symbolami ścieżki, ale również odciskami dłoni. Wkrótce wyszliśmy stamtąd na polanę. Ustawiono tam wiaty, a w porozumieniu z władzami Parku możliwe było rozpalanie ognisk w wyznaczonych miejscach. Zrobiliśmy tam sobie przerwę przed drogą powrotną.







A ta upłynęła szybciej, pewnie dlatego, że nie potrzebowałam tyle fotografować i naddaliśmy tempa. Szybko dotarliśmy do granic Krempnej, a tam natrafiliśmy na kolejne ptaki. Były daleko w trawie, obserwowaliśmy jednak ich ruch ku sobie. Jeśli mnie wzrok nie mylił, mogliśmy podziwiać dzięcioły zielone, dla mnie osobiście nie lada gratka, bo przedstawiciel tego gatunku był stałym bywalcem Góry Gradowej i raz nawet znalazłam piórko.

Zeszliśmy nad Wisłokę na wysokości zalewu, a Michał wskazał mi nawet miejsce, gdzie wpadała do niej rzeka Krempna. Przycupnęliśmy na kamieniach i zanurzyliśmy dłonie w przyjemnie ciepłej wodzie. Zrobiliśmy sobie przystanek w punkcie gastronomicznym przy głównym skrzyżowaniu w Krempnej, po czym ruszyliśmy do bazy w świetle zachodzącego słońca.




