Hałbów-Kamień – podchodzimy dwa razy pod ten sam szczyt

Następny dzień wyjazdu mogliśmy już w całości poświęcić na wyjście w teren. Gdy planowaliśmy wyjazd, na moim celowniku znalazły się głównie wyznaczone ścieżki przyrodnicze. Jedną z nich, dokładniej „Hałbów – Kamień”, Michał rozbudował o dojście do miejscowości Kąty, z przerwą na obiad na miejscu. Od tej właśnie trasy zaczęliśmy, ominęliśmy jednak początkowe punkty – Ośrodek Edukacyjny MPN oraz cmentarz z okresu I wojny światowej, bo planowaliśmy je obejrzeć bez pośpiechu innego dnia.

Zaczęliśmy zatem właściwie przy samym naszym noclegu. Weszliśmy piaskową drogą zgodnie z żółtymi znakami. Miejscami trzeba było być uważnym, szczególnie gdy droga miała niedługo się kończyć, a ścieżka przyrodnicza odbijała już chwilę wcześniej w lewo. Przeszliśmy nią jeszcze kilkadziesiąt metrów i natrafiliśmy na tabliczkę z numerem 2 oraz pieczątkę. Była to moja pierwsza pieczątka podbita na terenie Magurskiego Parku Narodowego. Michał wiedział, jak ich wyczekiwałam, więc sam mi ją wskazał, a potem uwieczniał każdą z nich na zdjęciu lub nagraniu 😉

Za mostkiem znaki żółte pojawiły się w dwóch opcjach – prostokątny jako wyznacznik szlaku i kwadratowy jako wyznacznik ścieżki przyrodniczej. Nas interesował ten drugi, ale przez spory odcinek biegły razem. Szliśmy przez dłuższy czas przez las, co jakiś czas napotykając schodki lub mostek. Zamknęłam w kadrze parę artystycznych wizji z przyrodą w roli głównej – paprociami czy przeciętymi pniami.

Nie widzieliśmy tabliczki z numerem 3, a już pokazała się czwórka. Miał to być ponoć punkt widokowy, a byliśmy w środku lasu, także widoki nie były szczególnie… widoczne 😉 Ale może trafiliśmy tam o niewłaściwej porze roku, bo nawet ustawiono tam ławeczkę. Droga była pusta, a szliśmy już chwilę i Michała zastanowiło:

– Ciekawe, za ile godzin spotkamy kogoś.

– W Kątach na obiedzie.

Kolejne punkty ścieżki były dość blisko siebie. Za mostem pojawiła się piątka czyli o martwym drewnie i dzięciołach. Zapowiedziałam Michałowi następny przystanek:

– Szóstka to będą mszaki.

– To gryzie? – zażartował.

Wyjaśniłam mu, że po prostu chodzi o mchy, ale czasami człowiek zapomina, że to co oczywiste dla biologa, dla niebiologa oczywistym być nie musi 🙂 Siódmy punkt opisywał z kolei całe zbiorowisko roślinne, jakim jest buczyna karpacka.

Za kolejnymi solidnymi schodami znalazł się punkt ósmy, najciekawszy pod kątem nie tyle przyrodniczym, co historycznym. To tu mieściła się mogiła 1250 Żydów zamordowanych w okresie okupacji hitlerowskiej, a dokładniej w 1942 roku. Było to dość nietypowe miejsce pamięci, bo w okolicy dominowały pamiątki z okresu I wojny światowej. Podczas zwiedzania cmentarza po raz kolejny w życiu zastanowiło mnie, dlaczego Żydzi kładą kamienie na macewach? Poczytałam potem na ten temat i znalazłam dwa możliwe wytłumaczenia – zwyczaj odnosi się do czasów, gdy kamieniami zabezpieczano groby na pustyni przed dziką zwierzyną albo jest to nawiązanie do Księgi Jozuego: „I wznieśli nad nim wielki stos kamieni, który jest aż do dnia dzisiejszego.” Tak czy inaczej, uznaje się je za symbol pamięci i odpowiednik zniczy na cmentarzach katolickich. Na tutejszych tablicach znalazły się napisy w kilku językach, nie tylko jidysz, ale także po polsku, a te w centrum, informacyjne, także po angielsku.

Po krótkiej regeneracji ruszyliśmy w dalszą wędrówkę. Wreszcie trafiliśmy na szlaban, za którym biegła droga asfaltowa. Odbiliśmy w lewo i natrafiliśmy na tablicę z drogowskazami. Pod numerem dziewiątym trafiliśmy bowiem na Przełęcz Hałbowską, mieszczącą się na wysokości 540 m n.p.m. W tym miejscu z żółtego szlaku przechodziliśmy na czerwony. I również tutaj trafiliśmy na idącego z naprzeciwka pana z plecakiem, kapeluszem turystycznym i kijkami, rasowego włóczykija. Uciął sobie z nami pogawędkę, ewidentnie ciesząc się, że jest do kogo się odezwać. Zobaczył koszulkę Michała, z motywem gdańskim i przyznał, że sam jest z Tczewa. Postanowił w 19 dni przejść cały czerwony szlak czyli Główny Szlak Beskidzki. Szedł od Wołosatego i chciał dojść do Ustronia. Tymczasem zmierzał do Bartnego do bacówki PTTK. Podziwiałam, że dawał radę z takim bagażem, bo sama przymierzałam się w przyszłości do podróży z plecakiem i codziennym noclegiem w innym miejscu, ale pan przyznał bez bicia, że połowę już odesłał do domu 😉 Spotkanie było naprawdę fascynujące i dało nam takiego pozytywnego kopa do dalszego działania 🙂

Za asfaltówką znajdował się schron turystyczny, a niedługo później natrafiliśmy na punkt dziesiąty. Mieścił się tam Obszar Ochrony Ścisłej Kamień. Był to najmniejszy z trzech takich obszarów na terenie Parku. Tymczasem numerem jedenastym oznaczono rumowisko skalne i rzeczywiście teren był tu bardziej kamienisty, ale wyglądało to naprawdę fajnie. Pod dwunastką kryły się jeszcze widłaki, ale zdecydowanie ginęły w natłoku mchów. Wypatrzyłam je paradoksalnie dopiero na zdjęciach po powrocie. Mniej więcej na tej wysokości znajdowała się Góra Kamień, ale nie było na nią bezpośredniego podejścia bez zejścia ze szlaku. Doszliśmy zatem do punktu trzynastego, nazwanego zgodnie z faktami „Skrzyżowanie szlaków”, bo musieliśmy tu dokonać wyboru między wspólnym szlakiem czerwonym i zielonym a ścieżką przyrodniczą po szlaku zielonym.

W tym miejscu wcieliliśmy w życie plan Michała. Po krótkiej przerwie (stojąca tu ławeczka aż się o to prosiła) poszliśmy w kierunku Kątów za czerwonymi znakami. W pewnym momencie przy drodze pojawiło się sporo omszonych głazów, ale pośrodku znajdował się jeden pomalowany ewidentnie ręką człowieka:

– To wygląda jak arbuz. I ma serduszko – zauważyłam.

Parłam dalej do przodu tak bardzo, że nie wypatrzyłam zza drzew widoczku, ale Michał mnie zatrzymał, by mi to nie umknęło. Niedługo później ponownie zachwyciłam się paprociami. Aż trafiliśmy na znaki z wykrzyknikiem. Od tego punktu zaczęło się robić stromo. Zwolniliśmy tempa odpowiednio, nabraliśmy większej uważności i patrzyliśmy, gdzie stawiamy stopy.

– To jest jak szachy – zauważyłam. – Trzeba przemyśleć każdy ruch.

– Dwa kroki do przodu – potwierdził Michał.

Wiedzieliśmy, że zejście jest wymagające, ale za czas jakiś będziemy tędy wracać i podejście może stanowić większe wyzwanie.

Gdy nieco się wypłaszczyło, pośród roślinności wypatrzyłam także skrzypy. Wkrótce wyszliśmy na piaskową drogę, a nią trafiliśmy na szlaban, za którym czekał nas jeszcze krótki leśny odcinek. Minęliśmy także wieżę obserwacyjną, prawdopodobnie dla leśników lub myśliwych.

Niedługo za nią las się kończył i dalej szliśmy przez pola i łąki. Za sobą zostawiliśmy Górę Kamień (mającą 714 m n.p.m., przy czym my na pewno przekroczyliśmy 700 m n.p.m.), pod którą mieliśmy później podejść po raz drugi, więc zrobiliśmy sobie zdjęcie na jej tle. Zatrzymywaliśmy się po drodze dla różnych widoczków – jednym była pszczoła na koniczynie, innym strach na wróble, który (ubrany w marynarkę) w mojej wyobraźni zdawał się tańczyć. Minęliśmy także krzyż ustawiony w podziękowaniu za jedną z papieskich pielgrzymek.

Już niedaleko Kątów znów znaleźliśmy się w lesie, podłoże zrobiło się ciekawe, bo jakby ze skał ułożonych wzdłuż ścieżki, szliśmy jakby w wąwozie, a finalnie trafiliśmy nawet nad strumyczek. W samej miejscowości przeszliśmy jeszcze kawałek asfaltem i mostem nad rzeką Wisłoką. Gdy dotarliśmy do wybranej restauracji, okazało się, że otwierają ją o 17:00. Tymczasem była 12:30! Jedyne, czego się tam dowiedzieliśmy, to że Kąty, położone na wysokości 314 m n.p.m., stanowiły najniższy punkt Głównego Szlaku Beskidzkiego.

Cóż było robić. Wypatrzyliśmy sklep, więc zorganizowaliśmy sobie prowiant. A że przed nim był stolik z ławeczkami, to rozsiedliśmy się na, jak to ujął Michał, „obiad turystyczny”. Na deser wzięliśmy jeszcze lody (ten dzień wyjazdu był najcieplejszy) i ruszyliśmy w drogę powrotną. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy strumieniu, po czym zaczęliśmy dreptać „wąwozem”.

– Zaczynamy górę – rzucił Michał.

– Tak, ale aura jest przyjemna, bym powiedziała.

Etap trasy, który powtarzaliśmy, szedł naprawdę szybko. Zatrzymaliśmy się na foteczki przy stadzie krów, za którym rozciągały się piękne widoczki.

– Zdjęcie jak z okładki masła – zauważył Michał, bo na wyjeździe rzeczywiście trafiliśmy na takie z krową na opakowaniu.

Tym razem trochę turystów jednak mijaliśmy. Wychodzili z naprzeciwka, ale bardziej szli obładowani i z karimatami, nie tak na lekko jak my.

Gdy wróciliśmy w las, teren wciąż jeszcze był znany, ale zmiana perspektywy też pozwalała dostrzec nowe rzeczy:

– W ogóle jaki uroczy pień. Wygląda jak paszcza – wskazałam Michałowi.

Ostre podejście rzeczywiście było strome, ale sprawiło nam mniej trudności niż przewidywaliśmy. Sama wypatrzyłam jeszcze huby, a Michał na skrzyżowaniu szlaków (wspomniany punkt trzynasty), podczas przerwy regeneracyjnej na ławeczce, pod okolicznym drzewem dostrzegł kamyk, na którym namalowano wizerunek czarownicy. W tym miejscu zagadał nas jeszcze jeden długodystansowy piechur, ale potem szliśmy w innych kierunkach.

Trzymaliśmy się odtąd szlaku wyłącznie zielonego, bo po nim biegł dalszy ciąg ścieżki przyrodniczej. W sumie dość szybko trafiliśmy na tabliczkę z numerem 14. Ten punkt poświęcono bukowi i jodle. Obok drogi leżały także spore gałęzie, pozbawione liści, co stało się przyczynkiem do kolejnych artystycznych fotografii. Bohaterem punktu piętnastego był modrzew, a szesnastego lasy MPN ogólnie. Pomiędzy nimi zrobiliśmy sobie zdjęcie naszych dłoni z oznaczeniami szlaków. Lubiłam przywozić takie kadry z mniejszych i większych wędrówek 🙂 Z kolei już za punktem nr 16 zaintrygowało mnie drzewo z poziomymi prążkami na korze.

Dalej czekały nas większe przygody. Trafiliśmy na ogrodzenie po prawej od ścieżki, zza którego docierało do nas więcej światła i tego byśmy się spodziewali, bo mieliśmy mieć lada moment pod siedemnastką „Widok na Krempną”, choć po lewej stronie. Jednak po przejściu kilkudziesięciu metrów zaniepokoił nas brak znaków i aplikacja Michała wskazała, że musimy się cofnąć do początku ogrodzenia. Skręt w lewo był doprawdy ledwo widoczny, znaki były kilka metrów dalej, częściowo zasłonięte innymi drzewami. Na tym jednak się nie skończyło. Szlak biegł przez pola i łąki, faktycznie widoczki były bardzo ładne, ale teren rozgrodzono świeżo rozstawionymi pastuchami, które parę razy musieliśmy pokonać. Finalnie nic nam się nie stało, cali i zdrowi trafiliśmy na ostatnią prostą do Krempnej, zatrzymując się właśnie tuż nad nią i delektując widokiem <3

W drodze do punktu osiemnastego, dawnej cerkwi w Krempnej, zostałam zdobywcą ostatniej tego dnia pieczątki. Kościół został odnowiony lub postawiony w miejscu innego, którego ślady pochodziły z XVIII wieku. Po akcji Wisła, gdy wysiedlono większość Łemków, stał się świątynią rzymskokatolicką, aczkolwiek obecnie obok stał już inny działający kościół, do którego też potem zajrzeliśmy. Tymczasem w cerkwi im. Kosmy i Damiana dało się wejść tylko do przedsionka, skąd jednak był widok na ikonostas oraz gdzie można było zakupić pamiątki w postaci pocztówek, magnesów i książek. Obok znajdował się cennik i skarbonka. Kupiłam pocztówki dla siebie i magnes na prezent. Najciekawsze książki (o akcji Wisła oraz o Łemkach plus jedną przyrodniczą dla dzieci) były po prostu za ciężkie, by je tu kupować i wieźć pociągiem.

Potem szliśmy już do bazy, po drodze dostrzegliśmy jeszcze owce i bociany. Wróciliśmy i zaczęliśmy się regenerować, planując nazajutrz również wymagający dzień.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *