W drodze do Biebrzańskiego Parku Narodowego

Zapakowałam się rekordowo, bo wzięłam aż 19 kg, z czego połowę stanowił prowiant, bo i połowę wyjazdu miałam przebywać w Osowcu, gdzie nie było sklepów. Pocieszała mnie jednak myśl, że wrócę zaledwie z połową tego obciążenia 😉

W sobotni poranek podeszłam na przystanek autobusowy, aby podjechać na dworzec. Chwilę później pojawił się tam starszy pan:

– Czy ja dobrze widzę, że 8:34 będzie, bo bez okularów jestem.

– Tak. Ja też bez okularów w wielu sytuacjach miałabym problem.

– Jak moje córki. Teraz te komputery.

– Nie wiem, czy w moim przypadku też. Od dzieciaka mam okulary, to komputerów jeszcze tak powszechnie nie było.

Po krótkiej rozmowie pan przeszedł się na sam przód zatoczki autobusowej. Tymczasem ja, zwiedziona poranną mgłą, a następnie jednak czująca ciepełko letniego poranka, chowałam do plecaka kurtkę, a w zamian wyciągałam leciutką bluzę.

– Proszę Pani, autobus jedzie – zawołał do mnie mężczyzna.

Podziękowałam i wsiadłam w autobus. Dość długo musiałam czekać na pociąg przy sobotnich rozkładach ZTM. Wreszcie jednak, na szczęście punktualnie, wjechał pociąg Biebrza. Miły, młody pan pomógł mi część bagażu wrzucić na półkę, bo nie zmieściłabym wszystkiego „w nogach” jak zazwyczaj.

Ucięłam sobie dwie miłe pogawędki, bo najpierw jechałam koło pani z Gdyni, która jednak pomyliła miejsce i zastąpiła ją młoda dziewczyna z Gdańska. Przez okno nie było wiele widać we mgle. Dodatkową przygodą miała być zapowiadana przesiadka w komunikację zastępczą w Malborku, której jednak… nie było. Pozytywnie zaskoczyło mnie, że ludzie wokół byli dosyć wygadani, bo ostatnimi czasy obserwowałam raczej odwrotną tendencję – ludzie coraz rzadziej ze sobą rozmawiali w pociągach. Z przesympatyczną Weroniką przegadałam pół drogi. Pewnie przegadałybyśmy całą, gdyby nie fakt, że po prostu wysiadała wcześniej ode mnie 😉

W pociągu ze względu na panujący skwar rozdawali wodę, co urzekło młodego Niemca siedzącego tuż przede mną. Dziewczynę zastąpił pan, z którym już jednak nie rozmawiałam. Dalsza podróż przebiegła bez szczególnych przygód i przed 15:00 zameldowałam się w Osowcu. Siostra zakonna zapytała mnie:

– Z której strony jest przejście?

Odpowiedziałam z rozbrajającą szczerością:

– Nie wiem, jestem tu pierwszy raz.

Okazało się, że należało iść w drugą stronę, ale przynajmniej zrobiłam sobie zdjęcie z nazwą miejscowości i wypatrzyłam wieżę ciśnień. Ponadto sam budynek dworca, choć nieco zaniedbany, miał ciekawą bryłę.

W budynku dyrekcji Parku przyjęto mnie serdecznie, a mnie już na starcie korciło, żeby wykorzystać jakkolwiek resztę dnia. Na początek dokonałam formalności (miałam nocować w siedzibie Parku, podobnie jak w Wigierskim), a także zakupiłam pamiątki, w tym foldery stosownie do planu zwiedzania. Zasięgnęłam przy tym języka u pana w kasie. Zasugerował, ile kilometrów miałabym do pokonania na różnych nieoczywistych trasach.

Po drodze zobaczyłam głaz upamiętniający profesora Adama Pałczyńskiego, geobotanika i jednego z inicjatorów założenia Biebrzańskiego Parku Narodowego. Gdy odstawiłam bagaże, a część jedzenia znalazła się już w lodówce, wróciłam do pana i weszłam do salki z ekspozycją przyrodniczą. Zwiedzała ją akurat niewielka grupa dorosłych, więc dopiero po ich wyjściu pan uruchomił dla mnie dziesięciominutową projekcję o przyrodzie Parku i jej zmianach o różnych porach roku, zwieńczoną widokiem rozgwieżdżonego nieba oraz odgłosami przelatujących gęsi.

Wystawa zajmowała właściwie jedną salkę, ale była urozmaicona. Na jednej ze ścian mieściła się diorama z zamieszkującymi Park kręgowcami. Sporo było ptaków, postawny łoś, wypoczywający wilk, urocze bobry, wydra wyglądająca na niezłego cwaniaka i wiele innych 😉 Puszczony na okrągło filmik prezentował scenki z życia tych zwierząt. Były elementy scenograficzne tylko dla ozdoby, z fotografii, ale też takie aktywizujące zwiedzającego. Można było w piasku odbić tropy zwierząt, wyszukać elementy na obrazku czy nawet zagrać batalionami w wyścigową grę planszową. Fajna była też skrzynia ze skarbami pozostawionymi przez zwierzęta. Pod ramkami obok z fotografiami różnych gatunków, można było odkryć, które pamiątki które z nich zostawiło. Znalazły się tu m.in. wypluwka bociana, gniazdo zięby, domek chruścika, wylinka zaskrońca, a nawet odchody, np. łosia.

Po wyjściu podbiłam klasycznie już pieczątki w książeczce (zbieram tylko parkowe), a przy okazji zapytałam o wi-fi, bo nie miałam hasła. Okazało się, że akurat mają awarię, co potrwa i pan śmiał się, że można zrobić sobie detoks cyfrowy. Na wyjazdach często korzystałam niewiele z sieci w ciągu dnia, ale lubiłam wieczorkiem odezwać się do znajomych, robić szkice wpisów na blogu na bieżąco czy zwyczajnie posłuchać muzyki. Tak czy inaczej, urlop to zawsze fajna okazja, by w sieci być mniej, więc w tym musiałam się z nim zgodzić 😉

Opuściłam budynek i ruszyłam w prawo ku króciutkiej, niemal do ogarnięcia wzrokiem, ścieżce przyrodniczej „Las w zasięgu ręki”. Przy parkingu stały po dwie wiaty z każdej strony. Te po mojej prawej stanowiły początek ścieżki, te po przeciwnej – jej koniec. Najpierw mogłam poczytać o drzewach, a grozy dodawała tabliczka „uwaga pszczoły”, choć to z osami się nie lubiłam 😉 Dalej przymierzyłam się do skrzydeł różnych ptaków i miałabym rozpiętość ramion niczym bocian czarny albo prawie bielik 😉 Niestety to nie wystarczyło, by wychylić ramię za drugą planszę i zrobić sobie selfie jako któreś z leśnych zwierząt.

Dalej ścieżka wiodła po schodkach i tam atrakcji było co niemiara. Najdłużej pochłonęły mnie słupki z obrotowymi elementami, gdzie dopasowywałam obrazki do siebie. Przykładowo trzeba było podzielić gatunki według warstwy lasu, z którą są związane, rodzaju pożywienia albo ptaki według grupy, którą reprezentowały. Nieopodal znajdowały się stoliki, na których zaprezentowano pospolite w Polsce drzewa liściaste, iglaste, rośliny wykorzystywane przez człowieka, ssaki leśne czy jaja różnych ptaków według rozmiarów. Z pomocą tablic opowiedziano o owadach, życiu drzewa czy zaprezentowano budki lęgowe. Spodobała mi się szczególnie ta z prowadzącymi do niej tropami zwierząt.

Opuszczając polanę, warto było zobaczyć jeszcze obozowisko inspirowane takimi z epoki kamienia dla społeczności zbieracko-łowieckich. Tam znajdowała się tablica na temat krzewów i porostów. Zejście zaaranżowano ścieżką o zróżnicowanej strukturze dzięki użyciu różnych materiałów od cegieł i kamieni po pale i szyszki. Na koniec podeszłam do wiat, przy których mieściła się ostatnia tablica, prezentująca bogactwo lasu – co dzięki niemu mamy – od tlenu i pochłaniania zanieczyszczeń aż po „drzewoterapię” i olejki eteryczne.

Po powrocie do bazy (a daleko nie miałam) zjadłam i zabrałam się za pisanie oraz planowanie kolejnego dnia. Czułam, że dla odmiany to będzie dość lekki wyjazd, podczas którego spokojnie powinnam pisać na bieżąco (a tak lubię najbardziej, jeszcze pochłonięta tymi emocjami) i mieć też sporo czasu na chillout 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *