Poleski Park Narodowy #4 Dąb Dominik

Gdy wychodziłam o 7.20 z domu, by obrócić z powrotem przed zapowiadanym na 14.00 deszczem, natknęłam się na gospodarza, który zaoferował podwózkę do Urszulina. Ruszyłam zatem ulicą Szkolną i to tak pewnym krokiem, że minęłam docelowe rozwidlenie, ciesząc się, że znów minę park i podejdę zobaczyć tego drewnianego ptaka, który z bliska okazał się chyba jednak pegazem 😉 A że była tam mapa, prezentująca gdzie jestem, cofnęłam się do przydrożnego krzyża naprzeciw szkoły i tam odbiłam we właściwą drogę czyli dopiero w ulicę Leśną.

Trochę zyskując na czasie, a trochę tracąc, dotarłam do celu wcześniej niż około oczekiwanej 9.30. Na trasie nie obyło się bowiem bez przygód. Nawet początkowo delikatnie mżyło, ale uznałam, że taki deszcz to żaden deszcz, a i tak jeszcze było chłodno i miałam kurtkę z kapturem. Przekraczając granicę Urszulina, pomyślałam sobie, że sfotografuję wszystkie mijane tabliczki z nazwami miejscowości. W Wiązowcu przywitała mnie głośnym muczeniem krowa. Dalej jednak dołączył do mnie inny kompan, choć też na czterech nogach.

Psiak wyszedł z jednej z posesji, nie byłam pewna z której. Przeszedł się kawałek, zatrzymując się pod drzewem tu i tam, aż wszedł przez ogrodzenie. Myślałam, że na tym przygoda się skończy. On jednak wrócił na drogę, obejrzał się za mną i ruszył przodem. Nie byłam pewna, kto tu kogo wyprowadza na spacer. I nie byłam pewna, co właściwie miałam z tym zrobić, że on nie miał zamiaru zawrócić. Pomyślałam, że jak oddali się bardziej od domu, to znudzi mu się i zawróci, więc po prostu dalej szłam. Tymczasem on się oglądał za mną, co jakiś czas znikając lub znacząc krzaczki po drodze, ale jednak wciąż sobie dreptał dalej i się za mną oglądał. Miałam nadzieję, że nie będzie za mną szedł całą trasę, bo wybierałam się na kolejną ścieżkę przyrodniczą i zwyczajnie bałam się o zwierzaka, że jeszcze spadnie z jakiejś kładki i nawet nie będę umiała mu pomóc.

Przysiadłam na przystanku w Babsku, żeby wytrzepać buty. Pies wówczas poszedł i ze spokojem uznałam, że chyba stwierdził, że się wyprowadził sam na spacer, więc może zawrócić. Nie widziałam go na horyzoncie. Chwilę później znów pokazał się z przodu, poczekał na mnie i prowadził, zachowując określoną odległość. Na tym etapie naprawdę pomyślałam, że to się może źle skończyć, że się tak na mnie zapatrzył. Coraz częściej też zmieniał stronę drogi lub szedł jej środkiem.

Minęliśmy cmentarz na pograniczu z Wolą Wereszczyńską, za którym skręciłam ku kapliczce. Psiak nawet ruszył tamtejszą, boczną drogą, ale gdy zawróciłam, od razu wybiegł na główną. Pierwsze auto zwolniło i pani ominęła zwierzaka. Drugie zatrzymałam ja. Wyjaśniłam panu sytuację i zapytałam, czy mogę się z nim zabrać, to może wtedy psiak zawróci. Czułam, że mężczyzna jest niegroźny i w ten niekonwencjonalny sposób złapałam stopa. Psiak nie biegł za autem, a my zastanawialiśmy się, czy aby nie uciekł jakimś turystom. Mieliśmy nadzieję, że wrócił bezpiecznie, bo szedł za mną ponad pół godziny!

Pan jechał na swoją działkę, a docelowa Łomnica była dla niego po drodze. Opowiedział mi o swojej pasji, że wypala obrazy w drewnie i pokazywał na telefonie swoje prace. Gość naprawdę miał talent. Dla bezpieczeństwa jednak początkowo pokazywałam, jak super się orientuję w terenie, dopiero potem przyznałam, że jestem na wakacjach 😉 Start ścieżki Dąb Dominik był przy wiacie turystycznej z toaletą obok, z której jednak korzystałam z duszą na ramieniu, gdy zorientowałam się, że pod dachem jest minigniazdo os…

Tymczasem szlak rozpoczynał się odcinkiem leśnym, gdzie apetytu na mnie nabrały komary. Wypsikałam się sprayem na owady, ale przede wszystkim starałam się podkręcić tempo i jak najkrócej zatrzymywać się do zdjęć. Wystartowałam 9.20. Pierwsza atrakcją na trasie był 300-letni Dąb Dominik, nazwany tak jak i cały szlak na cześć Dominika Fijałkowskiego, profesora, który starał się o utworzenie parku narodowego na tym obszarze. Za dębem był jeden z najciekawszych punktów czyli tzw. las na wyspach. Ponoć ten teren upodobały sobie żółwie błotne, ale tym razem żadnego nie spotkałam.

Dalej znalazło się drzewo ze specjalnie przygotowaną chatką dla leśnych pszczół, bo na tym terenie brakowało drzew z dziuplami. Las przechodził w torfowisko, a trasa odtąd przebiegała po kładkach. Chroniły one zarówno roślinność torfowiskową przed zadeptaniem, jak i turystów przed niespodziewanym podtopieniem. Dawniej już tu mieścił się brzeg jeziora Moszne. Obecnie dzielił nas jeszcze kawałek. Po drodze znalazły się tablice na temat splei, złożonej głównie z mchów, między którymi można było wypatrzeć rosiczkę, a także mszaru, gdzie rosły karłowate sosny.

Wówczas wyszłam już na pomost nad samym jeziorem i to było miejsce, którego potrzebowałam. Cisza przetykana tylko odgłosami ptaków. Malowniczy krajobraz wodny pośród roślinności. Delikatne słońce. I brak komarów. Usiadłam na pomoście, delikatnie wychyliłam dłoń, by dotknąć chłodnej wody. Spędziłam tam około kwadransa w sielankowej atmosferze. Potem wstałam i zrobiłam krótką sesję zdjęciową. Dopiero wówczas zawróciłam do miejsca, gdzie ścieżka, którą przyszłam, łączyła się z kontynuacją trasy.

Niedługo później minęłam wiatę, a za nią na rozstaju ścieżek turysta mógł dokonać wyboru między krótszym wariantem szlaku, prowadzącym do punktu startu, a dłuższym, kończącym się ponad 1,5 km od startu, bo we wsi Jamniki. Biorąc pod uwagę, że była to jedyna ścieżka, którą planowałam na ten dzień, preferowałam dłuższy wariant.

Szłam głównie przez bór z dominacją sosny, ale rosło tu też całkiem sporo brzozy. Generalnie rosło tu sporo malowniczej roślinności, choć moja wiedza botaniczna nigdy nie była wybitna i bardziej poruszały moje poczucie estetyki niż jakieś zakamarki pamięci na temat gatunków.

Ścieżka miała uchyłek wyprowadzający na moment ponownie na torfowisko przejściowe. Na szczęście nie widziałam opisanych tu węży, w tym jadowitej żmii zygzakowatej i na nieszczęście nie miałam okazji ani zobaczyć, ani usłyszeć żurawia.

Stamtąd dzielił mnie już tylko kilometr do końca. Warto było zachować ostrożność, bo spora część terenu wokół kładek była pokryta wodą. Znajdowały się tu tzw. torfianki czyli śródleśne oczka wodne powstałe w przestrzeniach po wydobytym torfie. Udało mi się też wypatrzeć opisaną na jednej z tablic roślinę – czermień błotną. Wokół roztaczał się ciekawy zapach.

Gdy wyszłam w miejscowości Jamniki, przywitała mnie tablica z napisem: „Łąka prywatna. Wybieg dla koników polnych” 😉 W drodze powrotnej przespacerowałam się przez Jamniki, Łomnicę i Wolę Wereszczyńską, gdzie zatrzymałam się, by sfotografować kościół. Niedługo później znalazłam się przy kapliczce, gdzie łapałam stopa. Dalszą trasę już znałam. Nazajutrz czekał mnie powrót przez Lublin (który zwiedziłam rok wcześniej) do Gdańska.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *