Lublin – na ziemi i w podziemiu

Gdy wysiadłam w Lublinie poprzedniego wieczora, najpierw zobaczyłam górujący nad miastem zamek, co zrobiło na mnie wrażenie. Później zauważyłam różnice wysokości, idąc ulicami do miejsca noclegu. Trzecią myślą, jaka mi towarzyszyła, to jak Lublin wygląda staro, jakby świat o nim zapomniał.

Tak samo zapomniany i stary wydał mi się zaułek prowadzący do Folk Hostel, gdzie miałam spędzić najbliższe dwie noce. A jednak miał on swój urok, gdy przyglądałam mu się z okna. Wczesnym wieczorem, po zapadnięciu zmroku i po przebudzeniu rano.

Z miejsca swojego noclegu byłam bardzo zadowolona. Cisza, komfort cieplny, bliskość zaplanowanych do zwiedzenia atrakcji. Kościół Św. Jozafata miałam zresztą niemal naprzeciwko i mijałam go poprzedniego wieczora.

Zaczęłam tymczasem nie od samego Starego Miasta, ale okolic Placu Litewskiego. To miejsce tętniło życiem nawet o dziewiątej rano! Ludzie spieszyli do pracy, ale też bawili się z dziećmi czy po prostu spacerowali. Dzieciaki niezwykle ekscytowały się pluskającą wodą w fontannach. Po drodze moją uwagę zwrócił budynek na rogu. Dalej za skwerkiem z ławeczkami mieścił się Pałac Czartoryskich. Z kolei przed Pałacem Lubomirskich, obecnie muzeum, obejrzałam wystawę plenerową dotyczącą Polaków w Lipawie, a wśród wymienionych z nazwiska postaci znalazł się np. Gabriel Narutowicz. Kolejnym budynkiem w serii był Pałac Rządu Gubernialnego.

Minęłam największą fontannę, by dojść do pomnika upamiętniającego unię lubelską, ale w międzyczasie dopatrzyłam się figury marszałka Piłsudskiego na koniu, a gdy podeszłam tam – Pomnik Nieznanego Żołnierza i taki upamiętniający datę 3 maja. Na pobliskim skrzyżowaniu urzekła mnie architektura.

Zawróciłam i przy tej okazji minęłam pomnik ku pamięci poety Józefa Czechowicza oraz instalację artystyczną „Portal”, która w formie filmu w czasie rzeczywistym miała łączyć Wilno i Lublin. Wówczas dotarłam do Pomnika Unii Lubelskiej. Był prosty w formie, ale zdobienia złotego koloru na czarnym kamieniu i tak przykuwały wzrok. Obok ustawiono napis „I ❤ Lublin”.

Podeszłam pod kościół, który skojarzył mi się swą estetyką z gdańskim kościołem im. Ignacego Loyoli, a tu był siedzibą kapucynów i nosił wezwanie Św. Apostołów Piotra i Pawła. Wewnątrz nie były do siebie nijak podobne. Przed kościołem krążył pan i robił zbiórkę na chłopca z porażeniem mózgowym. Jestem sceptyczna wobec zbiórek, których prawdziwości nie mogę sprawdzić, ale wrzuciłam panu parę drobniaków, mając jednak określony budżet wycieczkowy, a pan zaczął narzekać, jak to od siódmej rano jestem pierwszą osobą, która cokolwiek dała i to tak mało. Dodał jeszcze, że wszyscy mu mówili, że mają tylko kartę, a ja, że jestem przyjezdna. Cóż, nie powiem, żebym poczuła się lepiej po takim komentarzu, choć pomogłam, na ile sytuacja mi pozwalała. Uznałam, że pan zachował się niegrzecznie, ale wychodziła z niego frustracja, więc po prostu ruszyłam dalej i nie dałam sobie popsuć humoru. Włączyłam tryb odkrywcy, a w nim przeważnie jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi 😉

Przeszłam się Krakowskim Przedmieściem, przez co potem pół dnia nuciłam: „Krakowskie Przedmieście zalane jest słońcem…”, choć wcale nie było. Temperatura doszła tego dnia ostatecznie do 20 stopni, ale bywały pochmurne momenty i nie czułam tego słońca jak dzień wcześniej w Kazimierzu.

Na deptaku zachwycały mnie kamienice, z pięknymi detalami. Zajrzałam także do wnętrza kościoła Św. Ducha. Niemal naprzeciwko mieściła się informacja turystyczna. Przemiła pani, słysząc o moich planach, zorganizowała mi podręczne mapki Lublina, Zamościa, foldery z Roztoczańskiego Parku Narodowego, a wśród darmowych materiałów znalazłam również ulotkę Poleskiego Parku Narodowego w kształcie żółwia. Na ten park jeszcze przyjdzie pora, ale czy to nie niezwykłe, że ten park, w którym są moje ukochane żółwie, założono dokładnie w roku mojego urodzenia? Przypadek? Nie sądzę 😉

Po wyjściu znalazłam się naprzeciw Bramy Krakowskiej. Dzieliła mnie od niej jednak dość ruchliwa ulica i miałam kilka podejść do zdjęć i nagrań w tym miejscu. Jedna z prób została przerwana trąbieniem… za moimi plecami. Okazało się, że w tym miejscu mogły z okolicy deptaka wyjeżdżać samochody zaopatrzenia, choć wciąż wyglądało to jak chodnik. Pan kierowca był młody i posłał mi miły uśmiech, jakby chciał pokazać, że nic się nie stało, więc i mi nie było przykro, że próbuję się z tym ujęciem po raz czwarty 😉

Wreszcie odniosłam sukces na tym polu, przeszłam ku Bramie Krakowskiej, a potem nawet przez nią. Niniejszym znalazłam się na terenie Starego Miasta. I paradoksalnie tu poszły w kąt i lista obiektów do zobaczenia, i mapka, a zdominował je głos w mojej głowie, by dać się prowadzić sercu przez tajemnicze zakamarki ulic, gdzie wzrok co i rusz przykuwał inny element architektury.

Tak wiedziona kolejnymi odkryciami przeszłam się Jezuicką. Na jej końcu intrygowała mnie wieża, której nazwy jeszcze nie znałam, a okazała się Wieżą Trynitarską. Obok mieścił się ogromny gmach – Archikatedra Lubelska pw. Św. Janów: Chrzciciela i Ewangelisty. Weszłam do środka i zachwyciły mnie malowidła pokrywające niemal całą świątynię. Mogłabym je pewnie jeszcze długo chłonąć, ale czekały na mnie kolejne obiekty, a poza tym części kościoła nie dało się przejść, bo trwała próba dzieci pierwszokomunijnych i nie chciałam przeszkadzać.

Po wyjściu sfotografowałam budynek tzw. Domu Słów, a na ścianie zobaczyłam wiersz wspomnianego wcześniej poety, w formule podobnej jak naścienne wiersze w Poznaniu.

Po krótkiej przerwie, gdy podjadłam, ruszyłam ponownie przez Wieżę Trynitarską i odbiłam w prawo. W tamtejszych zaułkach było niezwykle cicho i nie mówię tego nawet w kontraście do grupy dziecięcej, którą oprowadzał pan przewodnik, bo miał fajne triki na spożytkowanie dziecięcej energii i widać było, że dzieciaki chętnie go słuchają, ale o dźwiękach codziennego życia.

W ten sposób dotarłam do Teatru Starego, ale moją uwagę pochłonął kolejny kościół – bazylika ojców dominikanów pw. Św. Stanisława BM. Weszłam na moment. I tutaj moją uwagę zwróciły obrazy, ale zamknięte w drewnianych ramach, a nie pokrywające ściany. Te były białe, co kontrastowało z ołtarzami bocznymi – złoconymi lub z kolorowego kamienia (np. ciemnozielonego). Jednocześnie na tyle, na ile z odległości zobaczyłam prezbiterium, jego zabudowa wydała mi się drewniana.

Idąc dalej, natrafiłam na Plac po Farze. Podobnie jak przed kościołem sprzed chwili, tak i tu stała makieta, tylko dla odmiany… brakowało fary Św. Michała. W połowie XIX wieku kazały go rozebrać władze carskie, a był najstarszą świątynią w mieście! To, co po nim zostało, poza nazwą placu, to zarys fundamentów, który dawał wyobrażenie, jak obiekt wyglądał w tej przestrzeni. Zaskoczyło mnie niezmiernie, jak dużo biegało tam dzieci. Na moje oko była to 4-6 klasa i chyba rzeczywiście biegały pod okiem nauczycielki. Ciekawa byłam, czy pochodzili z Lublina, czy była to wycieczka szkolna spoza miasta.

Z tego miejsca całkiem nieźle było widać zamek, do którego powoli zmierzałam. Uwieczniłam jeszcze kamienicę obok i w ten sposób znalazłam się na Grodzkiej, kierując się ku bramie tej samej nazwy. Przy tej okazji mijałam kolejne kamienice, z których jedną ozdobiono… kotami. Tu mieszkał bowiem rysownik Andrzej Kot.

Za Bramą mogłam iść na wprost, ale zeszłam najpierw na dół ku kościołowi Św. Wojciecha. Było tu dużo zieleni. Zahaczyłam jeszcze o łazienkę i w życiu nie widziałam tak optymistycznej osoby w okienku w takim miejscu.

Później wspięłam się wyżej i zobaczyłam tę samą grupę dziecięcą z przewodnikiem. Kończyli tu swoją wspólną wędrówkę, po dzieci podjechał autokar i machali sobie serdecznie na do widzenia. Tymczasem ja podeszłam najpierw do rzeźby lwa, a później wróciłam na główne schody. Przed wejściem ma zamek, będący obiektem Muzeum Narodowego w Lublinie stała ogromna walizka. Była to reklama wystawy czasowej poświęconej Tamarze Łempickiej, pod hasłem „Kobieta w podróży”. W sumie i ja czułam się taką kobietą, więc hasło bardzo mi się spodobało, podobnie gadżety powstałe na tę okoliczność (śliczne notatniki np. na zapiski z podróży ;)), aczkolwiek kupiłam karnet na wszystkie stałe atrakcje, postanawiając, że jeśli starczy mi czasu, wrócę jeszcze po bilet na wystawę czasową.

Przeszłam przez bramki i odbiłam w lewo ku wystawom stałym. Pierwsza była archeologiczna. Startowała w epoce kamienia, przez epoki brązu i żelaza prowadząc aż do wczesnego średniowiecza. Prezentowała wytwory ludzkie w różnych okresach, zarówno tak praktyczne jak narzędzia i naczynia, jak i biżuteryjne. Na dłużej zatrzymałam się przy filmiku o bursztynie. Ze szczególnym zaciekawieniem oglądałam treści dotyczące grzebania zmarłych i jak zwyczaje grobowe ewoluowały na przestrzeni epok. Zresztą, generalnie podobały mi się makiety i scenki rodzajowe, także te prezentujące np. myśliwych.

Drugą wystawę poświęcono umundurowaniu i broni, ale nie do końca czułam, że to moje klimaty. Nie zabrakło tu wizerunku marszałka Piłsudskiego, a także sylwetek żołnierzy Wojska Polskiego z 1939 roku. Dominowała jednak broń biała.

Trzecia część dotyczyła malarstwa europejskiego oraz sztuki zdobniczej aż do XX wieku. Poza obrazami z niemałą przyjemnością oglądałam meble i zegary, a w szczególności szafę gdańską. Na pierwszy rzut oka czułam, że jest jakaś „swojska”. Oglądałam ją i fotografowałam tak detalicznie, że pani, która przysiadła na pufie pośrodku patrzyła na mnie z totalnym niezrozumieniem w oczach 😉 Wśród ozdobnej porcelany urzekły mnie i rozbawiły jednocześnie figurki roześmianych babeczek.

Niedługo później trafiłam do Kaplicy Trójcy Św., pokrytej właściwie w całości naściennymi i nasufitowymi (na gwiaździstym sklepieniu) malowidłami, ufundowanymi jeszcze przez Władysława Jagiełłę. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po wejściu spotkałam kolegę przewodnika z Gdańska. Aczkolwiek spacerował z kolegą i w towarzystwie przewodniczki, więc przywitaliśmy się z uśmiechem pełnym niedowierzania i już im nie przeszkadzałam. W międzyczasie weszła grupa, głównie seniorów, więc fotografowanie było utrudnione, ale zrobiłam co w mojej mocy i ruszyłam dalej. Zresztą żadne zdjęcia nie zastąpią tego widoku na żywo!

Następnie ruszyłam zgodnie z kierunkiem zwiedzania i jakie było moje zaskoczenie, że czekało mnie jeszcze kilka wystaw plus jedna w korytarzu na dole, którą ominęłam, kierując się ku górze z myślą, że będę pewnie zaraz zawracać.

Na początek trafiłam do sali pełnej ikon. Zaintrygował mnie święty o imieniu Charłampiusz. Doceniałam elementy, które przedstawiały charakterystyczne postaci, np. Jezusa z apostołami. Ale nie mniej ucieszył mnie, znów kojarzący mi się gdańsko św. Jerzy.

Na korytarzu były obrazy dwóch malarzy o nazwisku Lis, pochodzące z XX wieku, a dalej wystawa poświęcona ludowej sztuce lubelskiej. Co wydało mi się ciekawe, sztuka sakralna ostała się w tej tematyce do teraz. Sporo było też obrazów prezentujących przyrodę. Najciekawsze wydały mi się rzeźbione scenki rodzajowe, o różnej tematyce, ale ujęte w określonych ramach przestrzennych, np. biblijnego raju, zwykłego pomieszczenia w domu czy scena weselna sprzed kościoła, na której wszystkie postaci wydawały się mieć identyczną twarz.

Mniej uwagi poświęciłam sali pełnej tkanin, strojów ludowych, instrumentów muzycznych i wyrobów garncarskich. Zrobiłam sobie też chwilę przerwy nim ruszyłam dalej, bo czułam, że moje plecy po tych wszystkich wyjazdowych kilometrach są już trochę zmęczone.

Kolejną z sal poświęcono Trybunałowi Koronnemu, w związku z czym na obrazach dominowały wizerunki wielu ważniaków 😉 a pośrodku stał stół, na którym odbiła się czarcia łapa, co wiązało się z legendą o niesprawiedliwych wyrokach tutejszego sądu. Ponoć uboga wdowa przegrała proces z bogatym magnatem przez przekupstwo wydających wyrok, na co zareagowały czarty, naprawiając ten błąd. Legenda głosiła, że Jezus na Krzyżu odwrócił wzrok, widząc, że czarci wyrok był sprawiedliwszy od ludzkiego, a podpis z czarciej łapy ostał się na stole do dziś. Zaciekawił mnie tu jeszcze obraz prezentujący pożar Lublina z 1719 roku.

Piętro wyżej znajdował się najważniejszy z obrazów tutejszego muzeum. Była to „Unia Lubelska” pędzla Jana Matejki. Wieńczył salę dotyczącą malarstwa polskiego z XIX i XX wieku. Naprzeciwko wystawę poświęcono grupie „Zamek” i Awangardzie. Obie sale przeszłam dość żwawo, zatrzymując się po prostu przy co ciekawszych dla mnie obiektach. Bardzo fajnym motywem edukacyjnym były też sześcienne pufki, które można było układać w obrazy.

Wkrótce zeszłam na dół, by nadrobić salkę z monetami i medalami. Pani opiekująca się nią, powiedziała nawet, że mnie pamięta. Zresztą podobnie jak wyżej jedna z turystek, idąca dzień wcześniej z rodziną tak jak ja przez bulwar w Kazimierzu. I kolejny raz spotkałam wspomnianego znajomego. Przedstawił mnie koledze, pytał, co robię w tych stronach i okazało się, że on przyjechał specjalnie dla wystawy o Tamarze.

Nadrobiłam monety i medale, szczególną uwagę poświęcając tym z okresu panowania króla Sobieskiego. Jakże miłą niespodzianką była dla mnie obecność na drugim końcu Polski monet w okresu II Wolnego Miasta Gdańska! 🙂 Na jednej nawet dopatrzyłam się herbu miasta z dewizą Nec temere, nec timide, tyle że powyżej lwów.

Wyszłam na dziedziniec, gdzie na stałe zlokalizowana była studnia, a czasowo auto związane z podróżami Tamary. Została mi jeszcze do odwiedzenia wieża. Wewnątrz było zdecydowanie chłodniej, a klimat sprzyjał tematyce tutejszej wystawy, bowiem w wieży w różnych okresach historycznych mieściło się więzienie. I to zarówno od średniowiecza do wybuchu II wojny światowej, podczas okupacji hitlerowskiej i w okresie komunizmu. Mimo tej historii wspinaczka naokoło ceglanym korytarzem była dla mnie przyjemnością, bo wystarczą cegły i buzia Marty już się cieszy 😉 A na górze mogłam zobaczyć Lublin jak na dłoni.

Po wyjściu z zamku, zeszłam ulicą Zamkową w stronę skrzyżowania z wielkim masztem flagowym. Przeszłam na światłach i weszłam do galerii handlowej. Zepsułam jeden z kabli do telefonu, a nie chciałam zostać tylko z jednym na resztę wyjazdu. Wolałam mieć zapasowy, zwłaszcza, że nie spodziewałam się już na swojej trasie sklepów z elektroniką, a tu miałam na to czas. Przy okazji uzupełniłam zapas chusteczek i poszłam zjeść obiad. Makaron z kurczakiem i suszonymi pomidorami okazał się całkiem smaczny.

Wyszłam w pełne słońca miasto z klimatyzowanej galerii, wzdłuż głównej drogi pod zamkiem i otoczyłam go spacerowym tempem tak, by ostatecznie wejść w Grodzką. Przy tej okazji natrafiłam na tablice upamiętniające dawny kompleks synagogalny.

Przez Grodzką szłam aż do Rynku, minąwszy jednak, dla odmiany opustoszały, Plac po Farze i Muzeum Zakładu Historii Farmacji w starej aptece, o którego zwiedzeniu też myślałam, ale nie wyrobiłam się czasowo.

Tymczasem na 16:00 miałam wykupiony bilet na Lubelską Trasę Podziemną, do której wchodziło się bocznym wejściem do budynku Trybunału Koronnego, stojącego pośrodku Rynku. Nim wybiła określona godzina, obeszłam Rynek dookoła, podziwiając tutejsze kamienice. Później pani przewodnik zabrała nas do środka. Do pokonania mieliśmy około 300 metrów. Choć pomysł na trasę zrodził się jeszcze w latach 70., uroczyste otwarcie nastąpiło w 2006 roku.

Pierwsza makieta cofała nas w czasie do średniowiecza. Osadę usytuowano na terenie obecnego Starego Miasta, ale nie była to jedyna osada w okolicy. Już z wcześniejszej wizyty w Muzeum Narodowym kojarzyłam Wzgórze Czwartek, a takich centrów było kilka. Nie było wtedy jeszcze mowy o zamku, ale z makiety można było wnioskować, dlaczego powstał w takim, a nie innym miejscu. Niemal z każdej strony były wody, co stanowiło dodatkowa ochronę.

Pani przewodnik opowiadała z humorem i aktywizowała nas, zadając chociażby pytania, np. jak myślimy, ilu w danym okresie miasto mogło mieć mieszkańców. Okazało się, że w XVI wieku, w okresie świetności, Lublin był miastem dużym z 7-10 tysiącami mieszkańców. Ten moment w jego dziejach prezentowała druga makieta. Portal między nimi posunął nas naprzód nie tylko przestrzennie, ale też o kilka wieków. Zabudowa znacznie zgęstniała, pojawił się zamek, a miasto znalazło się jakby na podgrodziu. Do miasta prowadziły dwie bramy: Grodzka od strony zamku oraz Krakowska jakby po drugiej stronie naprzeciw. To, co dziś znamy jako Krakowskie Przedmieście też miało już pewną zabudowę. Ponad domami mieszkalnymi wyróżniały się dwie bryły: kościoła farnego i dominikanów. Ten pierwszy, jak już wspomniałam, dziś nie istnieje.

Po obejrzeniu bardziej panoramicznej formy przedstawienia miasta, z ciut późniejszego okresu, mieliśmy do pokonania dłuższy odcinek korytarzami z cegieł. Pani zdradziła, że te najstarsze piwnice przeważnie pokrywa tynk, a tam, gdzie widzimy odsłonięte cegły, to zwykle dobudowana na potrzeby trasy część tuneli.

Absolutnie najciekawszą i nie do opisania w pełni, była część a la teatrzyk. Ruchoma makieta prezentowała historię pożaru z 1719 roku, wprowadzając nas uprzednio w klimat wielokulturowej przestrzeni, gdy narracja zabiera nas w różne zakamarki. Poza granicami miasta, nieopodal zamku, mieszkali również Żydzi. Pożar zaczął się zresztą właśnie u nich, na Podzamczu, a gdy dotarł do Starego Miasta, dominikanie ruszyli w procesji z relikwiami Drzewa Krzyża Św.

Aż trudno było uwierzyć, jak szybko minęło te 40 minut. Dzięki uprzejmości pani przewodnik miałam okazję cofnąć się jeszcze raz korytarzami, bo na końcu trasy nie było folderów, które wypatrzyłam na początku, ale w ferworze sprawdzania biletów nie chwyciłam swojego egzemplarza, a nie przemyślałam, ze punkt końcowy będzie może gdzie indziej. Ucięłyśmy sobie przy okazji fajną pogawędkę i cieszyła się, że wie, kogo oprowadzała, bo zwykle ludzie są anonimowi.

Po wyjściu ponownie na Rynek (choć trasa zwiedzania zakłada okolice dawnej fary) udałam się znanymi sobie ścieżkami ku Bramie Krakowskiej, ale odbiłam w prawo tuż przed nią, będąc ciekawa, gdzie wyjdę. A wyszłam na Lubartowskiej, której widok był mi znany z wczorajszej przechadzki od przystanku autobusu do hostelu. Poznałam kościół Św. Józefa Oblubieńca NMP, ale tym razem poszłam prosto w Staszica. Tutejsze narożne kamienice były niezwykle ciekawe, więc je sfotografowałam, co nie uszło uwadze dwóch młodych mężczyzn. Nawet nie kryli się z tym, że się na mnie patrzą i zamiast iść dalej, co chwilę przystawali i się oglądali, co coraz bardziej mnie bawiło. Wreszcie nie wytrzymałam i zagadałam:

– Chcą Panowie o coś zapytać?

Zapytali, czy robiłam zdjęcia parkingu, myśląc, że wlepię im mandat za nieprawidłowe parkowanie.

– Z mikrofonem bym nie chodziła. Nie mam takich uprawnień – uspokoiłam ich, puszczając przy tym oczko.

Kierowca ewidentnie odetchnął z ulgą, drugi rzucił mu: „mówiłem” i poszliśmy każdy w swoją stronę, życząc sobie miłego dnia. I tak nagrałam sobie najpierw tę sytuację na dyktafon, a potem nagrywałam się przyjaciółce na Messengerze, jak to zwracam na siebie uwagę tym mikrofonem. I dosłownie w tej chwili koło mnie przejechało auto z młodymi mężczyznami, którzy zaczęli mi machać i wołać „miłego dnia” 😉

Już bez przygód dotarłam do kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. Uwieczniłam także budynek naprzeciw (szpitalny?), na którym widniały daty 1908 i 1910, po czym wróciłam do hostelu.

Bilans dnia wyniósł około 7,3 km, ale po trzech dniach chodzenia i wyginania się celem wykonania zdjęć wszelakich, uznałam, że wystarczy. Koło 17:30 byłam już w pokoju i przebimbałam resztę dnia 😉

Kilka ostatnich obiektów zobaczyłam nazajutrz w drodze na dworzec kolejowy: Teatr im. Juliusza Osterwy, kościół Wniebowzięcia NMP Zwycięskiej, gmach Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej, kościół pw. Nawrócenia Św. Pawła, Szkoły im. Vetterów oraz Pałac Sobieskich i browar.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *