Obudziłam się z katarem, bo w nocy trochę zmarzłam. Nie chciało mi się wychodzić spod kołdry, ale paradoksalnie uznałam, że na zewnątrz może być cieplej, a rześkie powietrze pozwoli mi oczyścić nos i zatoki. Co do pierwszego miałam rację, co do drugiego mniej, bo o ile faktycznie ciut lepiej mi się oddychało, o tyle dopadła mnie masakryczna alergia, więc kichałam na potęgę i zużywałam chusteczkę za chusteczką, aż dorobiłam się zaczerwienionego nosa.
Z Lubelskiej, gdzie spałam, przez Szkolną dotarłam do… Gminnego Zespołu Szkół w Kazimierzu Dolnym. Przy murze znajdowała się tablica upamiętniająca istniejący w tym miejscu (?) od XVI wieku do lat 50. XX wieku cmentarz żydowski. Tymczasem na skrzyżowaniu u szczytu kolumny mieściła się kapliczka z Jezusem Frasobliwym. Osobiście wędrowałam dalej ulicą Szkolną i tam, wykorzystując wczesną godzinę (około ósmej rano) i zaciszność prywatnych domów (niejednokrotnie z wyglądu kojarzących się z architekturą w pasie polskich gór) w towarzystwie eleganckich latarenek, rozpoczęłam swoje nagrania. Przywitała się ze mną także kotka, mieszkająca na jednej z posesji.
Bez większych przygód dotarłam do skrzyżowania z ulicami Kwaskowa Góra i Doły. Ruszyłam w lewo, w stronę Wąwozu Korzeniowy Dół. Wedle drogowskazu zostało mi jeszcze do pokonania 900 metrów, zatem niewiele. Wiedziałam, że po drodze znajdowała się jeszcze tzw. Stara Chata i nie chciałam jej przegapić, choć nie sprawdziłam wcześniej po zdjęciach w sieci, jak wyglądała. Tymczasem dróżki odchodzące po prawej od głównej ulicy nosiły nazwy Dróg Jaśminowej i Akacjowej.
Gdy przebyłam pierwsze 400 metrów, zobaczyłam budynek pasujący do mojego wyobrażenia drewnianej chaty z XVIII wieku, pokrytej strzechą. Jednocześnie tuż za nią rozciągał się jakiś wąwóz, ale czułam podskórnie, że nie mógł to być jeszcze ten, do którego zmierzałam. Z wąwozu wyszedł starszy mężczyzna z psem, więc zapytałam go o drogę. Pokierował mnie dalej główną ulicą, informując przy tym, że sam spacerował Wąwozem Czarnym i bardzo chwalił sobie to miejsce. Chata natomiast okazała się wspomnianym obiektem, a według przewodnika zakupionego później nawet udostępniano ją do zwiedzania i zawierała oryginalne wyposażenie, ale nie byłam w stanie tego sprawdzić. Zresztą wcale na to nie wyglądało, bo wokół odgrodzono ją palikami i sznurkiem, na którym zawieszono informacje, iż teren był prywatny.
Niedługo później skręciłam z głównej ulicy we właściwy wąwóz, ale już na wejściu było kilka rozwidleń, także oznaczonych jako własność prywatna, a tabliczki były pośrodku tychże rozgałęzień, więc zdarzyło mi się wejść, po czym cofać do rozdroża, by jednak wypróbować drugiej ścieżki. Ostatecznie się udało i Wąwóz Korzeniowy Dół stał przede mną otworem. Mogłam zachwycać się nim w pojedynkę, nieniepokojona niczyją obecnością, delektując się (pomiędzy seriami kichnięć) lokalną fauną czy florą. A było co oglądać, że wymienię tylko sporofity mchów, bluszcze i koniczyny czy kwiaty różnorakiej barwy, m.in. białej, różowej, żółtej i fioletowej. Nazwa wąwozu nie wzięła się znikąd, bo w jego głównej części z obu ścian wgłębienia mocno wystawały korzenie, jakby ktoś je tam specjalnie wyeksponował 😉 Co ciekawe, tam gdzie ziemna ściana była niższa niż mój własny wzrost, dopatrzyłam się po prawej czegoś na kształt dolinki, a więc obszaru położonego na jeszcze niższej wysokości. Wąwóz często meandrował, ale obiecałam sobie, że dojdę do widocznego na mapie ostrego zakrętu i wówczas zawrócę. Było to tuż za sadem, wedle moich podejrzeń z jabłoniami. Wkrótce zatem zawróciłam, uświadamiając sobie przy tym, że pokonałam parę lekkich wzniesień, więc teraz miałam z górki.
Główną ulicą szłam tym razem dalej niż do skrzyżowania z ulicą Szkolną. Minęłam także Wąwóz Kwaskowa Góra, co sugerowała zarówno nazwa ulicy, jak i stosowna tablica. Ściany wąwozu były tu znacząco wyższe, ale choć było to dla mnie ciekawe, obrałam jednak inny cel. Kolejny wąwóz zagospodarowano i biegła tędy asfaltowa droga, a zabudowa mieściła się nieco wyżej. Czerniawy – tak nazywała się zarówno ulica, jak i wąwóz. Miejsce to było dla mnie ważne, bo po przejściu niespełna kilometra dochodziło się do kirkutu czyli cmentarza żydowskiego. A właściwie tego, co po nim zostało, bo choć mieścił się tu od połowy XIX wieku, został zdewastowany w okresie hitlerowskim. Był to drugi z kazimierskich cmentarzy żydowskich.
Macewy tworzyły obecnie pomnik w formie ściany z symbolicznym pęknięciem pośrodku. Podobno z jednej strony były to macewy żeńskie, z drugiej męskie, ale z powodu bariery językowej nie mogłam tego zweryfikować. Tylko fragment informujący o autorze projektu pomnika został zapisany po polsku. Jedne z macew zachowały się tylko w skąpych fragmentach, inne były w niesamowicie dobrym stanie i można było obejrzeć zdobiące je motywy. Dość częsty stanowiły dwa lwy, niczym w Gdańskim herbie, a przynajmniej takie było moje pierwsze skojarzenie. Wypatrzyłam także dużo świeczników czy dłoni, a niektóre macewy wykończono tak, że przypominały zwój Tory. Czasem zdarzały się wyrzeźbione okna bądź drzwi.
Kojarzyłam też cmentarze żydowskie z kamyczkami leżącymi na szczycie płyty, którego motywu nie rozumiałam, ale zapamiętałam go z oglądanego lata temu filmu, którego tytułu niestety też nie pamiętałam. Leciał na TVP1, gdy byłam jeszcze w gimnazjum czy liceum, w serii a la „z życia wzięte”. Bohaterka, osadzona we współczesności, znalazła się w okresie II wojny światowej, co dla niej samej było czymś abstrakcyjnym, ale pozwoliło jej poznać lepiej swoje korzenie i historię rodziny. Z tej produkcji dowiedziałam się też, że Żydzi inaczej liczą czas, więc obecnie mają rok cztery czy pięć tysięcy któryś, a nie jak my dwa tysiące z hakiem (w filmie wciąż 19__). Tym razem pod jednym z większych kamyczków znajdowała się kartka z kilkoma zapisanymi w obcym języku, ale znanym nam alfabetem, tekstem. Na jednej z macew ustawiono jeszcze świeczki-podgrzewacze.
Po przejściu przez pęknięcie, rozpościerał się przede mną rozrzedzony lasek, a gdzieniegdzie pośród drzew mieściły się pojedyncze nagrobki. Próbowałam zrobić sobie także zdjęcie w pęknięciu, ale pomimo użycia selfie-sticka efekt nie do końca mnie zadowolił.
Po zwiedzeniu resztek nekropolii zawróciłam do poprzedniego skrzyżowania i ruszyłam ponownie ku Lubelskiej. Weszłam do swojej kwatery na drugie śniadanie, po czym kontynuowałam zwiedzanie. Zatrzymałam się przy kościele św. Anny i św. Ducha oraz kapliczce bogatej w detale architektoniczne, którą zaczęłam fotografować i wówczas zostałam zagadana przez mieszkańca Kazimierza. Miałam mikrofon podpięty do telefonu i to zainteresowało mężczyznę. Myślał, że teraz robią takie gadżety wraz z telefonami i przeszedł na moją stronę ulicy, żeby zobaczyć. Wyjaśniłam mu, że mam zwykły telefon i podpięłam mikrofon, bo zdarza mi się nagrywać.
– Młode to wszystko wiedzą – powiedział pan. – Ja kiedyś też kombinowałem, a teraz mi zdrowie nie pozwala. Skąd Pani jest?
– Z Gdańska.
– Gdynia jest daleko od Gdańska?
Zaprzeczyłam.
– A Sopot?
– Pomiędzy nimi leży.
– A Sopot jest dużym miastem? Bo ja mam turystów stamtąd.
Odpowiedziałam na pytania mężczyzny, po czym on ruszył dalej, a ja sfotografowałam, co chciałam i poszłam podobnie jak on, trzymając delikatny dystans, w kierunku rynku. Przeszłam pod arkadami, ale nie zatrzymałam się na samym rynku, lecz podeszłam do studni miejskiej II, na wejściu w ulicę Zamkową. Stał tu też głaz upamiętniający oddział cichociemnych, a murek przy studni ozdabiał mozaikowy kot, podobny do bursztynowego odpowiednika z ulicy Mariackiej w Gdańsku (nim go skradziono).
Kierując się w stronę kościoła farnego św. Jana Chrzciciela i Bartłomieja Apostoła, przystanęłam przy kramiku ze słynnymi kogutami. Nawiązywało to do legendy, jakoby diabeł zasmakował w kogutach i dopiero, gdy ostał się ostatni, interweniowali ojcowie reformaci i pogonili diabła z pomocą święconej wody. Dziś po legendzie zostały smakołyki. Te miały formę pierniczków. Sprzedawca oferował też kartoniki z krówkami.
Sfotografowałam kościół i ruszyłam ulicą po jego lewej stronie, by obejrzeć go lepiej. A było co oglądać – pilastry, przepiękna oprawa okien, wieża zegarowa… Oczywiście weszłam także do wnętrza świątyni. Miała piękne sklepienie, w jednej z części pokryte malowidłami. Generalnie wewnątrz było dużo obrazów, rzeźbionych elementów, nie zabrakło także tablic pamiątkowych. Detalem, który jak dla mnie był subtelnym dopełnieniem całości, był fakt, iż na barierce przed organami stały malutkie figurki aniołów. Ale chyba żaden element nie urzekł mnie tak, jak wspomniane sklepienie. Kościół stał tu od XIV wieku, ale pierwszą budowlę strawił pożar, więc około 200 lat później postawiono kolejną.
Wyszłam na zewnątrz i dotarłam do drogowskazu. Miałam stąd 200 metrów do zamku lub 100 metrów do Góry Trzech Krzyży, gdzie postanowiłam skręcić. Pokonałam pewnie kilkaset schodków, nim wspięłam się na szczyt, wznoszący się na wysokości 190 metrów n.p.m. Po uiszczeniu opłaty weszłam na wypłaszczenie, z którego rozciągała się niesamowita panorama miasta i okolicy. Rozpoznałam niektóre budynki i uśmiechnęłam się, mogąc przyglądać się z góry błękitnej wstędze Wisły. Nie zabrakło też trzech krzyży, od których pochodziła nazwa wzniesienia. Legenda mówiła, że krzyże ustawiono po epidemiach z początku XVIII wieku, ale dane historyczne wspominały o nich już w XVI wieku.
Kolejnym punktem na mojej trasie był zamek. Okazał się mniejszy niż się spodziewałam, więc i zwiedzanie nie trwało bardzo długo, ale pozwoliłam sobie zmniejszyć tempo i postanowiłam zajrzeć w każdy z możliwych zakamarków. Przyjęłam taktykę „według wskazówek zegara”. Po zakupie biletu znalazłam się na dziedzińcu, po którego lewej stronie rozstawiono wystawę plenerową poświęconą konkursowi fotograficznemu, w którym pokazywano atrakcje województwa lubelskiego, zarówno przyrodnicze, jak i architektoniczne. Następnie podeszłam do stalowej rzeźby bez tytułu, którą z oddali wyobrażałam sobie jako zilustrowanie postaci króla Kazimierza Wielkiego. Choć słyszałam, że sama nazwa Kazimierz pochodziła od imienia lokalnego księcia, a została nadana przez norbertanki, w podzięce za fundację ich tutejszej siedziby. Gdy pod Krakowem powstał również Kazimierz, tutejszy nazwano Dolnym, ze względu na położenie względem pierwszego. Natomiast powstanie zamku i umieszczenie tam siedziby starostwa faktycznie należałoby umiejscowić w okresie panowania króla).
Schodząc poniżej poziomu dziedzińca, mogliśmy zobaczyć instalacje artystyczne. Nie wszystkie były dla mnie zrozumiałe, ale znalazłam też parę inspiracji obrazem. Jednocześnie z wyższych przestrzeni dało się zajrzeć do niedostępnych z dołu przestrzeni. Do jednego z pomieszczeń turyści nawrzucali sporo monet. Chwilę później, zwiedzając następny fragment, usłyszałam radosny okrzyk może 8-letniej dziewczynki:
– Musimy tam wejść, będziemy bogaci!
Zeszłam zarówno do najniższej dostępnej części zamku, jak i weszłam na taras widokowy, skąd rozpościerały się niesamowite widoki. Można powiedzieć, że przestrzeń była mimo swej skromności różnorodna i inspiracji fotograficznych nie brakowało. Ponadto w jednej salce zaprezentowano także historię wzgórza zamkowego. W salce panowała jednak sporo niższa temperatura niż na zewnątrz oraz wysoka wilgotność, co skończyło się kolejnym napadem kichania.
Do zespołu zamkowego przynależała także wieża, zwana Basztą Esterki. Gdy wystarczająco obfotografowałam już zamek, nacieszyłam oko panoramą, w której jasny kamień kontrastował z nasyconym błękitem nieba, skierowałam się właśnie tam. Pokonałam kolejną serię schodów. Bilet z zamku tylko wystarczyło tu okazać, bo sprzedaż prowadzono tylko tam, a ja wykupiłam pakiet.
Wspinając się krętą klatką schodową, mogłam zapoznać się również z historią baszty. Murowana wieża miała na celu stanowić dodatkowy punkt obrony, gdyby padły drewniane umocnienia zamku. Na samym dole mieścił się loch. Kolejne kondygnacje pełniły funkcje magazynowe oraz były mieszkaniem obsady wieży. Tam widziałam m.in. kociołek do gotowania, pod którym leżały monety, co przypomniało mi dziewczynkę z zamku. Szczyt stanowił taras widokowy. I on miał dawnie funkcje obronne. Dziś można było przyjrzeć się stąd wspaniałej panoramie, a tablice z rysunkami pomagały rozeznać się w przestrzeni.
Po zejściu ku drodze, zdecydowałam się odpuścić sobie dom Tadeusza Pruszkowskiego, który widziałam już z obu punktów widokowych. Wróciłam niemal na sam początek ulicy Zamkowej i zrobiłam sobie przystanek koło pomnika psa Werniksa. Był on według legendy królem wśród tutejszych psów i pokonywał co dzień drogę od Janowca do Kazimierza, posiłkując się czasem przejażdżką autostopem bądź płynął promem.
I ja zbliżałam się ku rzece, po drodze kupując także pocztówkę w kolorze (wcześniej udało mi się nabyć dwie z widokami historycznymi zamku i Kamienic Przybyłów z XIX wieku). Szłam sobie ulicą Podzamcze i szybko zorientowałam się, że mijam właśnie dworzec, z którego pod wieczór będę jechała dalej. Podpytałam mijanych mężczyzn, z których jeden pracował obok, a drugi tylko przechodził i go zagadał, bo najwidoczniej się znali. Ów drugi mężczyzna przeszedł się ze mną kawałek, szukając wraz ze mną Dworu z Gościeradowa. Cóż, czasem można i lokalnego mieszkańca uświadomić.
Kolejnym punktem były spichlerze przy nabrzeżu. W jednym z nich, zwanym spichlerzem Ulanowskich, mieściło się muzeum przyrodnicze, ale tym razem nie było mi dane go zwiedzić. Ten spichlerz wraz z sąsiednim należały kiedyś do braci Przybyłów, których kamienica na rynku tak mnie urzekła już dzień wcześniej.
Przy wejściu na bulwar minęłam figurę Kazimierza Wielkiego. Korona na jego głowie nie pozostawiała wątpliwości, że tym razem chodzi o króla. A gdyby ktoś jeszcze nie wierzył, ten odcinek głównej drogi nazwano aleją Kazimierza Wielkiego. Tymczasem ja szłam na południe dość długim odcinkiem bulwaru. Minęłam i przystań, i zielony skwerek, i drogę prowadzącą do rynku. Temperatura wzrosła do 20˚C, a na zielonej trawce opalali się już pierwsi turyści. Dalej minęłam też miejsce, które nazwałam „Boiskiem Sześciu Bramek”, bo rzeczywiście tyle ich było na sporej połaci zieleni, choć część przybrała pozycję leżącą.
Pierwotnie miałam zamiar iść tędy aż do punktu widokowego w okolicy Albrechtówki, ale zajęłoby mi to dodatkowe 40 minut, a głupio byłoby nie zdążyć zjeść obiadu i przede wszystkim zobaczyć samego rynku dłużej niż przez 5 minut poprzedniego wieczoru. Zwłaszcza, że miałam jeszcze zamiar obejrzeć Park Miliona Róż i Zabytków Kresowych, o ile byłoby to możliwe. Tuż przed nim zobaczyłam jeszcze jeden spichlerz, w którym mieściła się restauracja. Następnie podeszłam do kasy, podpytałam o sposób zwiedzania i przewidywany czas, po czym zakupiłam bilet i katalog.
Powiedzieć tyle, że miejsce to stworzyli prawdziwi pasjonaci, to jak nie powiedzieć nic. Pani nie poznałam, ale to ona odpowiadała za tę botaniczną część, dobór gatunków róż i zaaranżowanie ich w przestrzeni. Pan, z ogromną wiedzą historyczną, choć niestroniący od dzielenia się swoimi opiniami w kontekstach historycznych i geopolitycznych, poświęcił mi godzinę, by oprowadzić mnie po ich włościach. Z pewnością była to podróż niezwykła, a ja czułam się bardzo „zaopiekowaną” turystką. Jeśli stanowili tak dopasowane małżeństwo, jak paradoksalnie odległe tematy utworzyły spójną całość, to tylko pozazdrościć 😉
Nie byłam w stanie, mimo uważnego słuchania, spamiętać wszystkich informacji od przewodnika, bo zarówno faktów, jak i innych bodźców, było tutaj co niemiara. Najlepiej po prostu jest się tam wybrać i chłonąć.
Na początku zwiedzania, nim doszliśmy do pierwszej z miniatur, stanęliśmy na dłuższą chwilę pod tablicą. Tutaj zrozumiałam, że mówiąc o Kresach Wschodnich, nie myślimy o dawnych ziemiach polskich i obecnie tworzących wschodnią część kraju, w jakim przekonaniu żyłam wcześniej, ale tylko o tych, które dawniej były w granicach II Rzeczpospolitej, natomiast obecnie już nie stanowią obszaru Polski. Są to ziemie dzisiejszej Łotwy, Litwy, Białorusi, sporej części Estonii i Ukrainy, ale też fragmenty Rosji, Mołdawii czy Rumunii. Patrząc na mapę kontynentu, był to naprawdę spory obszar od morza do morza.
Z Kresami związane są też znane w polskiej kulturze postaci, m.in. Mickiewicz, Słowacki, Paderewski czy Moniuszko, jak również zapisani na kartach historii Sobieski, Chodkiewicz, Kościuszko czy związani z Konstytucją 3 Maja Julian Ursyn Niemcewicz i Hugo Kołłątaj. Z Kresami mi osobiście najbardziej kojarzyły się zawsze Wilno i Lwów, które to miasta oba widziałam jako nastolatka, ale moje ówczesne podróżowanie mocno różniło się od obecnego, dlatego pamiętam stamtąd raczej urywki, aniżeli wszystko, co zwiedziliśmy.
Pierwszym obiektem, w strefie makiet w skali 1:25, była katedra łacińska we Lwowie. Trudno było, w kontekście toczącej się wojny Rosji z Ukrainą, nie czuć niepokoju, czy zabytki przetrwają konflikt zbrojny i w jakim stanie. Ich tutejsze makiety mogły być cennym substytutem w razie niedostępności właściwych obiektów do zwiedzania. Informacje tu spisane czerpałam zarówno z narracji przewodnika, jak i tablic informacyjnych przy każdej z makiet, których treść okazała się tożsama z tą w katalogu. Świątynia była związana z dwoma Kazimierzami: Wielkim, który ją ufundował oraz Janem Kazimierzem, który podczas potopu szwedzkiego złożył tam tzw. śluby lwowskie. Ponoć niemal wszyscy polscy władcy zdołali ją odwiedzić, co może świadczyć o jej randze. Obiekt nazywano też Katedrą Polską.
Już przy pierwszej makiecie było widać, że każdy detal został wykonany z niezwykłą starannością i mój przewodnik, wykorzystując parametry swojego telefonu, był w stanie z miniaturowej wersji uzyskać lepsze zdjęcia (łącznie z mikroskopijnymi, wydawałoby się, napisami na naściennych tablicach) niż gdyby podziwiał zabytek na żywo, szczególnie jeśli mieścił się wysoko ponad linią wzroku. Praca nad każdą makietą mogła trwać nawet lata i z dużą dbałością o zachowanie proporcji, co było także widoczne przy wszelkich pomnikach, figurach czy płaskorzeźbach.
Drugi obiekt również pochodził z Lwowa i pierwszym, co zwróciło moją uwagę, była figura Św. Jerzego, który walczył ze smokiem. Przez swojego gdańskiego fisia rozpoznam go już wszędzie 😉 Katedra unicka pochodziła z późniejszego okresu, co było widoczne na pierwszy rzut oka. Zbudowano ją w XVIII wieku na miejscu dawnej cerkwi prawosławnej z fundacji biskupów unickich, po wojnie znów przejęli ją prawosławni i dopiero od lat 90. XX wieku znów wróciła do kościoła grekokatolickiego. Święci, imiennicy biskupów-fundatorów, też mieli tu swoje figury, ale ze względu na świętego Jerzego zapozowałam właśnie przy tej makiecie, a mój przewodnik ustawiał mnie niczym modelkę, przy czym traktując w tej roli również samo odwzorowanie katedry.
Nie tylko kościoły znalazły się na trasie zwiedzania. Idąc ciut bardziej na wschód, zarówno w rzeczywistości, jak i na mapie Kresów, przemieściliśmy się w stronę zamku w Podhorcach. Nazwę tę słyszałam po raz pierwszy w życiu, choć była związana m.in. z Sobieskimi. Na makiecie ustawiono tu także postaci obrońców na obwarowaniach, a przewodnik opowiadał o nich tak, jakbyśmy sami przeżywali tę scenkę. Każdej z postaci nadał imię, nawiązując do usłyszanych ode mnie wcześniej rzeczy, dzięki czemu dodatkowo mnie rozbawił. Doceniałam, jak zindywidualizował swój przekaz tam, gdzie nie miało to wpływu na prawdę historyczną. Przy okazji przydała się moja wiedza z architektury militarnej z gedanistyki – kształt narożników nie dziwił mnie w kontekście eliminacji tzw. „martwych pól”.
Intrygujący, mimo pozornej prostoty, okazał się dla mnie zamek w Żółkwi. Pochodził z przełomu XVI i XVII wieku, więc był mniej więcej półwiecze młodszy od poprzednika. Ufundował go Stanisław Żółkiewski, co odzwierciedlała także nazwa, ale nie wiedziałam wcześniej, że jego prawnukiem był Jan III Sobieski i to tu przybywały poselstwa z gratulacjami dla króla po walkach z Turkami. Żółkiewski spoczął w nazywanej Małym Wawelem kolegiacie w Żółkwi (następna makieta, z pięknym płaskorzeźbionym gzymsem), ale na wejściu do głównej części zamku ostała się pamiątka po nim w postaci pomnika. Innymi przedstawionymi tu postaciami byli: król Jan III Sobieski, jego ojciec Jakub Sobieski, dziadek ze strony matki – Jan Daniłowicz oraz dwóch Radziwiłłów: Hieronim i Karol (wnuk i syn pierwszego z Radziwiłłów, który przejął posiadłość po Sobieskich). Tych informacji doszukałam się już później.
Natomiast z wiedzy posiadanej wcześniej mogłam skorzystać podczas oglądania makiety Kamieńca Podolskiego, którą (podobnie jak ostatnią) wykonano już w skali 1:30. Nazwa brzmiała znajomo, ale dopiero po chwili skojarzyłam, że w Muzeum Emigracji w Gdyni jest część wystawy mu poświęcona, bo było to miasto wielokulturowe, gdzie obok siebie mieszkali Polacy, Rusini i Ormianie. Miasto miało w związku z tym trzy dzielnice, trzy rynki i trzy ratusze. Co ciekawe, twierdzę współfinansowali także papieże, widząc w niej ostatni bastion chrześcijaństwa z powodu ekspansji tureckiej. Makieta była naprawdę spora, a wzgórze, na którym się znajdowała, wysypano białymi kamieniami. Całość wyglądała bardzo klimatycznie i mój przewodnik ponownie ustawił mnie do zdjęć, sugerując, że mam się poczuć jak zdobywca 😉 Spojrzeliśmy też na miasto z góry i przyjrzeliśmy się ponownie figurom jego obrońców.
Ostatnie miejsce kojarzy raczej każdy, kto kiedyś już uczył się historii. Chocim był miejscem bitew z 1621 roku i z 1673 roku. Pierwszym dowódcą był hetman wielki litewski Chodkiewicz, natomiast drugim hetman wielki koronny Jan III Sobieski, co wsparło jego kandydaturę na polski tron po śmierci poprzedniego króla. Makieta była również dość wysoka, dlatego ustawiono mostek, z którego wnętrze twierdzy dało się obejrzeć w pełnej krasie.
U szczytu wzniesienia cały Park Miliona Róż i Zabytków Kresowych prezentował się w całości, co wykorzystałam na nagraniu oraz zrobiłam sobie pamiątkowe zdjęcie z panem przewodnikiem, zastrzegając zachowanie go dla siebie, tak jak mu na tym zależało. Filmik obiecałam podesłać w momencie publikacji. Schodząc ku bramie, skupiliśmy się na roślinach. Nie tylko róże, ale także (jeśli nie przekręciłam nazwy) dziewięćsił, były obiektem dumy właścicieli. Kolorowa roślinność oraz jej kompozycje wraz z makietami, stały się pięknym tłem do sesji zdjęciowej, ale też zamykałam je w kadrach, na których mnie nie było.
Gdy wyszłam, naprawdę zadowolona ze zwiedzania, skierowałam się żwawym krokiem w stronę rynku. Nim jednak tam dotarłam, zobaczyłam zaciszny fragment ulicy Krakowskiej, którą szłam aż do wzgórza, na którym mieściły się Sanktuarium Matki Boskiej Kazimierskiej i Klasztor Ojców Franciszkanów. Obejrzałam go z zewnątrz, bo akurat coś działo się we wnętrzu. Zobaczyłam kilka ciekawych architektonicznie kamienic przy Senatorskiej. Następnie udałam się do Piekarni Sarzyński przy ulicy Nadrzecznej, by zobaczyć, jak wyglądają te oficjalne wypieki kogutów i okazało się, że są to sporych gabarytów bułki, więc kupując jednego koguta, podskubując go ciut w międzyczasie, i tak miałam dwa syte i smaczne śniadania.
Chwilę później przeszłam nad rzeczką i znalazłam się na rynku, niemal pod wybudowaną na koniec XVIII wieku Kamienicą Gdańską 🙂 Tutaj z kolei koguciki na stoiskach miały formę figurek bądź magnesów. Wahałam się, ale ostatecznie nie kupiłam. Mam ten problem z magnesami, że sama nie miałabym gdzie ich przykleić, a z pocztówkami wiązał się pewien mój pomysł na przyszłość, na własne M. Nawet, gdybym go nie zrealizowała, zawsze łatwiej zorganizować jako alternatywę choćby pocztówkowy album.
Na rynku znajdowała się też studnia, ale mnie momentalnie zajęły Kamienice Przybyłów. Zachwyciły tak jak i dzień wcześniej. Cieszyły oko. Mogłabym tam stać i się po prostu cieszyć 😉 Pochodziły z początku XVII wieku i należały do braci Mikołaja i Krzysztofa. Na każdej z nich zaprezentowany został patron właściciela, z czego płaskorzeźbiony Św. Krzysztof przenoszący na ramieniu małego Jezusa przez rzekę był zdecydowanie większy niż Św. Mikołaj, za to na tej kamienicy przedstawiono i ewangelistów, i cztery zwierzęta ilustrujące (jak twierdził przewodnik) cechy kupca (lotny jak gryf, waleczny jak lew, chytry jak lis, uparty jak kozioł), bo bracia dorobili się na handlu zbożem i dlatego było ich stać na budowę tych renesansowych perełek.
Dzięki wizycie w Informacji Turystycznej przeszłam się jeszcze przez ulicę Mały Rynek, oglądając z zewnątrz także budynek dawnej synagogi. Wyszłam tamtędy ku Lubelskiej i poszłam na obiad do Fabryki Naleśnika. Po posiłku zabrałam swoje manatki z miejsca noclegu i ruszyłam na dworzec autobusowy. Około godzinę później wjechaliśmy do Lublina, a miejsce noclegu pozwoliło mi w ciepełku zebrać siły na kolejne zwiedzanie miasta wojewódzkiego.
Bilans dnia wyniósł około 16,8 km.