Tuż po majówce otworzyłam sezon na dalsze podróże, zresztą podobnie jak rok wcześniej, na co zwrócił mi uwagę kolega, który wcielił się wówczas w rolę przewodnika po Szczecinie. Tym razem wybrałam się w pojedynkę, by odwiedzić Roztoczański Park Narodowy, a przy tej okazji kilka miast z województwa lubelskiego.
I muszę przyznać, trochę biłam się z myślami. Już w styczniu wiedziałam, które parki narodowe będą na celowniku w tym roku (2022), aczkolwiek ze względów osobistych zamieniłam kolejnością Wigierski i Gorczański. Roztoczański w tej puli miał się znaleźć na początku.
I wtedy przyszedł luty. Wszyscy wiemy, co wydarzyło się w lutym. Wojna. W XXI wieku i to tuż za naszą wschodnią granicą. Dla mnie było to coś niewyobrażalnego i nikt nie wiedział, w którą stronę pójdą wydarzenia. A jakby nie patrzeć, wybierałam się wcale nie tak daleko od granicy.
Aż w kwietniu nadszedł ten dzień, że postawiłam się własnym strachom. Zaczęłam planować wyjazd tak, jakby miał się odbyć. Sprawdzałam pociągi i nagle zorientowałam się, że na pierwsze przejazdy bilety były już dostępne. A że pierwszy odcinek, Gdańsk-Warszawa, planowałam przejechać pendolino, wiedziałam, że taniej niż teraz już nie będzie. To był impuls. Kupiłam pierwszy bilet. Postanowiłam nie szukać towarzystwa, zaplanować wyjazd pod siebie, pokonać własne lęki.
W majowy poranek wsiadłam w pociąg w Oliwie, po czym dojechałam do Warszawy Wschodniej. Tutaj już słoneczko przyjemnie grzało, choć ranek w Gdańsku był chłodny. Drugi pociąg dowiózł mnie do Puław. Co ciekawe, na obydwu odcinkach miejsca obok mnie zajęli panowie, którzy wsiadali na tej samej stacji co ja. Pierwszy był młody, niepolskojęzyczny, o jakby hinduskiej urodzie. Pożegnał mnie miłym „dziakuje” 😉 Drugi dojrzalszy, krajan, zapytał, czy nie wrzucić mi plecaka na górną półkę. Mając jednak świadomość zawartości bagażu i jego wagi, wolałam zostawić rzeczy u siebie w nogach.
Znów nie udało mi się zejść poniżej upragnionych 10 kg. Sam plecak ważył 9,5 kg, a przepakowywałam go wieczór wcześniej na iks sposobów, aż uznałam, że lepiej nie będzie 😉 Do tego brałam nerkę 0,5 kg, co okazało się wygodnym rozwiązaniem, bo zmieściłam w niej tych parę kluczowych rzeczy. A poza tym w plecak-worek, który miał mi potem służyć na mniejsze wędrówki, zgarnęłam jedzenie. Z tym pewnie jak zwykle przesadziłam, bo z płynami wyszło mi 4,5 kg. Jakbym jechała na pustynię 😉
Kiedy dotarłam do Puław, zauważyłam jak tam spokojnie (poza głównymi ulicami) i zielono. Kilka godzin później moja alergia też zauważyła, że mamy wiosenną aurę i sporo pyłków w powietrzu, a ja spaceruję sporo wśród zieloności 😉
Już na dworcu zaczęłam pierwsze nagrania, żeby złożyć je potem w filmik na Youtube. Moje obfite fotografowanie zwróciło również uwagę jakiegoś pana, który nawet przez moment zdawał się mnie śledzić (choć może po prostu szedł w tym samym kierunku, ale obserwował ewidentnie, co robię). Blisko dworca zwróciłam uwagę na mistrzów parkowania, zastawiających całe chodniki, a nawet jeden zmieścił się w przejściu między ławką a tablicą informacyjną.
Dalej ruszyłam dość długą aleją Partyzantów. Kilka obiektów mieszkalnych zwróciło po drodze moją uwagę swoją architekturą. Zaciekawił mnie też śnieżnobiały balkon z ładną balustradą, aczkolwiek ze względu na kolor wyglądał trochę jak doklejony do pomarańczowego budynku. Kolorami cieszyły oko także puławskie autobusy.
Gdy doszłam do ulicy Wróblewskiego, najpierw ucieszyłam się z takiego naukowego patrona, po czym zorientowałam się, że to chyba oznacza, że minęłam pomnik Adama Jerzego Czartoryskiego. Zapytałam przechodzącą rodzinkę i pan pokierował mnie delikatnie wstecz, wskazując przy tym drugą stronę ulicy. Ten Czartoryski okazał się patronem tutejszego liceum. I rzeczywiście miał swój pomnik, ale z bliska trudny do sfotografowania. Ponadto na terenie szkoły mieściła się tablica upamiętniająca zamordowanych w 1940 roku, m.in. w Katyniu, nauczyciela i absolwentów.
Przy Miejskim Ośrodku Sportu zatrzymałam się, bo dostrzegłam logo Puław. Doczytałam w folderze, jeszcze w pociągu, że każdy z pięciu kolorów symbolizuje coś innego: niebieski Wisłę, zielony bujną zieleń miejską, różowy przyjaźń i optymizm, czerwony i pomarańczowy aktywność i potencjał ludzki. W pobliżu umieszczono także tablicę informującą, że mamy 17 stopni, 1002 hPa i tylko data się nie zgadzała, bo zdecydowanie nie był to 18 września 2020 roku, choć rzeczywiście 13:21.
Jeszcze przed dużym skrzyżowaniem natrafiłam na pomnik upamiętniający zabitych przez urząd bezpieczeństwa. A gdy pokonałam wreszcie trójkątne przejście na pieszych, trafiłam przez aleję na Skwer Niepodległości. Pierwszym akcentem był pomnik Waryńskiego, który ma też w Gdańsku swoją ulicę. Ale nie był to ostatni gdański akcent tego dnia. Obok rósł Dąb Niepodległości, posadzony w 10. rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. Na drugim końcu skweru stał jeszcze krzyż. Tutaj też swoją siedzibę miała Informacja Turystyczna.
Za budynkiem była kolejna oaza zieleni. Trwały tam akurat prace porządkowe przy ścieżkach, ale spacer i tak cieszył oko. Zrobiłam też sobie zdjęcia z fontanną. Wychodząc w stronę założenia pałacowo-parkowego Czartoryskich, minęłam Krzyż Niepodległości. Naprzeciw bramy też dopatrzyłam się ciekawego z mojej perspektywy, bo ceglanego, budynku.
Wchodząc na dziedziniec przedni, minęłam dwa budynki zwane kordegardami. Do jednej z nich potem weszłam po pocztówki, kupując te z wizerunkami parkowych obiektów. Tymczasem jednak moim celem było muzeum zlokalizowane w pałacu Czartoryskich. Nim jednak dobudowano skrzydła i za czasów Czartoryskich uległ przebudowie wg projektów Chrystiana Piotra Aignera, prezentował się w pierwszej formie, za którą odpowiadał Tylman z Gameren, ten od Kaplicy Królewskiej w Gdańsku.
Na dziedzińcu pałacowym, poza samym jego urokiem, moje serce skradły pawie. Nie spodziewałam się ich tutaj, a tym bardziej podchodzących tak blisko i też wylegujących się, wcale nie uciekając od człowieka. Jedynie żałowałam, że żaden nie rozpostarł ogona. Na dziedzińcu również było pięknie zielono, a pośrodku mieścił się zbiornik z fontanną. Poza detalami architektonicznymi uwagę zwracały także umieszczone tu i ówdzie niebieskie zwierzaki, w tym pawie i wiszące na drzewie małpki, będące dodatkowym elementem wystawy czasowej poświęconej podróżom, o czym miałam się jeszcze przekonać.
Na wejściu znajdowała się makieta pałacu. Kasy były w pierwszej sali przeznaczonej do zwiedzania: Sali Tradycji. Tutaj można było poczytać o związanych z posiadłością rodach Sieniawskich, Lubomirskich i Czartoryskich oraz zobaczyć ogromne drzewo genealogiczne. Wszystkie te rody były ze sobą powiązane przez małżeństwa, stąd zmiany właścicieli. Jednocześnie okazało się, że Izabela wyszła za mąż za Adama Kazimierza Czartoryskiego, ale jej matka też pochodziła z tego rodu. Jej dziadek i ojciec Adama byli braćmi. Pośród licznych obrazów i pamiątek rodzinnych najbardziej zaciekawiły mnie trzy wielkie klucze o ciekawych kształtach, służące do otwarcia Świątyni Sybilli, Domu Gotyckiego oraz Kaplicy Pałacowej.
Przez absolutnie przepiękną żeliwną klatkę schodową przechodziło się na kolejne dwa piętra. Na pierwszym z nich mieściły się dwie sale. W pierwszej królowała zastawa stołowa, ale chyba moją uwagę bardziej zwróciły ściany z pilastrami i płaskorzeźbionymi motywami muzycznymi. Z tej sali, zwanej Kamienną od marmurowej posadzki lub właśnie Muzyczną, przechodziło się do kolejnej, Gotyckiej. Tu prezentowano głównie broń białą, zbroje i tym podobne rzeczy. Sala miała też ciekawe sklepienie. Pierwotnie była to sala balowa, jako najbardziej reprezentacyjne z pomieszczeń.
Na samej górze znów najpierw moją uwagę przyciągnęły zdobienia architektoniczne Sali Rycerskiej, a dopiero potem treść wystawy czasowej, poświęconej podróżom. Ileż rzeczy zabierano kiedyś w podróż, jak wielkie były do tego potrzebne walizki i meble! Ale że podróże nierzadko wiązały się z poznawaniem i sprowadzaniem nowych gatunków roślin i zwierząt, to tu mieliśmy kumulację figurek przeróżnych zwierzaków, które witały zwiedzających już na dziedzińcu i jeszcze wielokrotnie na trasie zwiedzania. Z żółwiami nawet zrobiłam sobie zdjęcia, ale kameleony też były zacne 🙂
Sali towarzyszyły dwa mniejsze pomieszczenia, w jednym tematyka była funeralna, w drugiej do obejrzenia dano animację na temat Izabeli Czartoryskiej i jej idei założenia pierwszego w historii polskiego muzeum.
Po obejrzeniu wystaw ucięłam sobie jeszcze pogawędkę z przemiłą panią w kasach o walorach podróżowania po naszym pięknym kraju. Następnie objuczyłam się ponownie jak wielbłąd i opuściłam pałac.
Po wyjściu z muzeum przyszedł czas na park. Zaczęłam przy wieży ciśnień, wykonanej z cegły. Dalej pokierowałam się według mapy w moim folderze ku Świątyni Sybilli. Tutejsze hasło „Przeszłość Przyszłości” oddawało przeznaczenie obiektu. To tutaj w 1801 roku Izabela Czartoryska założyła pierwsze polskie muzeum. Zwieńczeniem schodów zostały figury lwów, dar od cara Aleksandra. W dole biegła Łacha Wiślana, wzdłuż której planowałam przejść się później.
Tymczasem przeszłam się w stronę Domu Gotyckiego. Powstał jako siedziba dozorcy. Dopatrzyłam się lapidarium na ścianach, a założeniem księżnej Izabeli było gromadzenie tu elementów różnych znanych budowli. Obok stała rzeźba Tankreda i Kloryndy.
Przespacerowałam się następnie w kierunku Bramy Rzymskiej, z jednej strony pomazanej przez grafficiarzy, z drugiej strony mogłam ją jednak sfotografować bez tych dodatków. Musiałam w tym celu przejść przez most, a właściwie wiadukt, bo w dole biegła droga. W pobliżu był też Domek Grecki, obecnie siedziba biblioteki.
Wróciłam do Parku i dotarłam do Sarkofagu Augusta Czartoryskiego i Zofii z Sieniawskich. Ostatnim obiektem w tym kierunku był Pałac Marynki, córki Adama Kazimierza i Izabeli, z hasłem po łacinie: „Ten zakątek ziemi najbardziej ze wszystkich się do mnie uśmiecha”.
Wówczas zawróciłam i przespacerowałam sie wzdłuż Łachy Wiślanej. Pierwszymi obiektami, na jakie natrafiłam, były groty. Przy pierwszej z nich bardzo ciekawie układały się korzenie drzewa. Przy drugiej, położonej wyżej, widziałam jeszcze dzieciaki, kombinujące czy i jak zejść ze skarpy. I czy w razie czego można zadzwonić na 112, nie mając nic na koncie na telefonie.
– Pani nam chyba robi zdjęcie – zasugerował dziewczynce chłopiec.
– Nie, nie Wam. I jak, mam nadzieję bezpiecznie, zejdziecie na dół, to zobaczycie jakie tu są ładne korzenie i jaka grota tutaj jest.
– Dobrze – odpowiedział mi grzecznie chłopiec.
Dalej ścieżka doprowadziła mnie do schodów tarasowych, zwanych serpentynowymi. Było tam trochę spacerowiczów. Niedługo później przeszłam pod pałacem, po czym doszłam do Altany Chińskiej. Była jednak ogrodzona i do tego pod słońce. Za to w pełnej krasie mogłam podziwiać Pasaż Angielski, który okazał się czymś na kształt krótkiego, ceglanego tunelu, także można sobie wyobrazić, jak cieszyłam się na widok cegieł. Po jego przejściu skręciłam w lewo w stronę Żółtego Domku zwanego Aleksandryjskim.
Wówczas wyszłam na ulicę Księżnej Izabelli, a z niej na Moniuszki i dalej Aignera. W ten sposób trafiłam pod dawną kaplicę pałacową – kościół Wniebowzięcia NMP. Miała zostać mauzoleum rodzinnym Czartoryskich, ale ostatecznie tak się nie stało.
Spod świątyni ruszyłam zgodnie z nawigacją przez Piłsudskiego w stronę dworca autobusowego przy Lubelskiej. To co mnie zaciekawiło po drodze (poza kilkoma naprawdę ładnymi budynkami) to fakt, iż zarówno Czartoryscy mieli w mieście swoją ulicę, jak i osobno Izabela, aczkolwiek na drogowskazie zapisano imię z podwójnym L. Skręciłam w jedną z bocznych uliczek do pizzerii, żeby jednak zjeść coś na ciepło tego dnia. Zamówiłam zwykłą margheritę, a w międzyczasie weszła rodzinka z małą dziewczynką. Rozalka, bo tak miała na imię, miała zwiewną spódniczkę, była roztańczona i wygadana. Zapytała:
– Pani je pizzę serową?
– Tak.
– Jest najlepsza.
Mama myślała, że dziewczynka mi przeszkadza, ale zasugerowałam, że wszystko jest w porządku. Zajadałam dalej, co jakiś czas goszcząc małą przy swoim stole. Pytała, czy smakuje mi „to zielone” i co robię, wskazując na to, iż używałam sztućców, krojąc na mniejsze kawałki wciąż ciepłą pizzę. Gdy zostawiłam ostatni kawałek, zapytała:
– Czemu Pani nie je?
– Bo mam już pełny brzuszek. Zobacz, ile już zjadłam – wskazałam na wolną przestrzeń drewnianej podkładki.
Dziewczynka wydała się usatysfakcjonowana tą odpowiedzią. Gdy dojechałam busem do Kazimierza Dolnego i kierowałam się do miejsca swojego noclegu, nie mogłam nie ulec urokowi jednego z budynków na rynku, dlatego od razu tam podeszłam. Przy okazji mijałam ogródek restauracyjny. I może jestem magnesem na dzieci, ale kolejna mała dziewczynka zaczepiła mnie sama z siebie i rzuciła radosnym:
– Dzień dobry, proszę pani!
Tymczasem nastał już jednak wieczór, więc dotarłam na miejsce noclegu, gdzie postanowiłam naładować akumulatory i dać odpocząć plecom. Właściciel okazał się na tyle miły, że pozwolił mi trzymać rzeczy do następnego wieczora, gdy miałam w planie opuszczać Kazimierz, więc zapowiadało się dużo lżej i przyjemniej.
Bilans dnia wyniósł około 8,5 km.