Poleski Park Narodowy #3 Spotkanie z żółwikami

Trzeci dzień w Poleskim Parku Narodowym był tym najbardziej wyczekiwanym. Planowałam odwiedzić Ośrodek Dydaktyczno-Muzealny w Starym Załuczu oraz dwie pobliskie ścieżki dydaktyczne: Żółwik oraz Spławy. Mogłoby się wydawać, że to park narodowy stworzony dla Marty 😉 Nie dość, że powstał w roku mojego urodzenia (choć pierwsze pomysły na to były już w 1933 roku), to jeszcze moje ukochane zwierzę czyli żółw, zamieszkiwało właśnie te tereny. Żółw błotny, bo o nim mowa, to jedyny gatunek rodzimy.

Ruszyłam żwawym krokiem z Andrzejowa do Urszulina, na skrzyżowaniu z Kwiatową idąc dalej prosto. Wiodła tam ulica Szkolna, gdzie rzeczywiście znajdowała się szkoła oraz szkolne schronisko młodzieżowe. Dlatego szeroki, ogrodzony teren nieopodal wzięłam za boisko, tymczasem był to plac, na którym rozkładał się ryneczek. Do granicy Urszulina minęłam kilka bocznych ulic i kapliczkę, a już na pograniczu znajdował się park z zadbaną infrastrukturą i roślinnością.

Dalszy odcinek pokonywałam w większości po ścieżce rowerowej, bo nie przewidziano chodnika. Widziałam zresztą, że lokalsi tak samo ją wykorzystywali. Od czasu do czasu przyglądałam się bliżej roślinności. Podobnie jak dzień wcześniej, trafiłam na krzaczki czarnej porzeczki.

Zdawało się, jakbym najdłużej szła przez miejscowość Dębowiec. Trafiłam tam i na przydrożne krzyże, i na kolejną nekropolię, która ponoć była, ale w przeciwieństwie do spaceru z pierwszego dnia, tym razem jej nie znalazłam i też szkoda mi było na nią energii, bo plany miałam ciekawsze, a ją chciałam zobaczyć tylko przy okazji. Zgodnie ze znakiem ostrzegawczym z krową, na krowy też trafiłam. Znalazł się też starszy pan o badawczym spojrzeniu, idący z naprzeciwka, specjalnie podnoszący okulary przeciwsłoneczne, by mi się przyjrzeć i młody mężczyzna, który ze swojej posesji rzucił do mnie „dzień dobry”.

Na rozwidleniu można było odbić na Grabniak, ja jednak kierowałam się lekko w prawo na Stare Załucze. Mijałam znów krzyże, kapliczki i dla odmiany konie, niemal wszelkiej maści. Kolejne rozdroże pozwalało odbić na Nowe Załucze. Dreptał tamtędy bocian, a choć kierowca jechał obok niego ostrożnie, ptak ostatecznie poderwał się do lotu. Kawałek za mostem nad rzeczką pojawiła się tablica Stare Załucze i właściwie od razu znalazłam się u celu, bo muzeum mieściło się po lewej stronie.

W informacji pracowała bardzo miła pani. Uzupełniłam pamiątki o dwa foldery, w tym jeden z opisem muzeum. Dostałam audioprzewodnik i zostawiłam plecak, by go nie nosić. Zwiedzanie zaczynało się od sali o tematyce geograficznej. Przybliżono samo pojęcie, czym jest właściwie Polesie. Nie miałam świadomości, że obejmuje obszary na terenie dzisiejszej Polski, Białorusi, Ukrainy i Rosji. Opowiedziano o glebach występujących na obszarze Poleskiego Parku Narodowego, zaprezentowano planszę z etapami powstawania torfowisk i profil glebowy z torfowiska, jak również znajdowane tu skały i minerały. Pośród skamieniałości najbardziej zainteresowały mnie jeżowiec, amonit i łodzik z okresu kredy. Ciekawe były też informacje o aktualnej sieci wodnej. W sumie wody było sporo, jak na pierwszy chroniący obszary wodno-błotne park narodowy przystało, ale tak naprawdę liczyły się trzy jeziora (Łukie, Moszne, Długie), dwie rzeki (Mietiułka, Piwonia) i dwa kompleksy stawów (Stawy Pieszowolskie i Bruskie), a poza tym mnogo tu było od rowów melioracyjnych. W tej sali opowiedziano jeszcze o zbiorowiskach roślinnych oraz zaprezentowano w akwariach ryby takie jak płoć, lin, karaś, strzebla i sumik.

W korytarzu najpierw opisano historię Parku i pokazano w gablotach stroje ludowe. Dalej natomiast opowiedziano historię regionu, począwszy od prehistorii z modelem szałasu łowców reniferów, naczyniami i narzędziami. W średniowieczu przedstawiono pod pewnymi względami podobne kategorie przedmiotów, ale na szczególną uwagę zasługiwał model grodziska z Andrzejowa. Kolejna część obejmowała okres aż do XIX wieku i tu zaprezentowano posiadłości magnackie, szlacheckie i chłopskie. Audioprzewodnik opowiadał o nieszczęśliwej miłości Kościuszki, bo zakochanych złapano, gdy uciekli, aby wziąć ślub i ojciec dziewczyny ponoć rzucił do Kościuszki, że „synogarlica nie dla wróbla”. W tej części uwagę zwracały także pieniądze z okresu zaborów. Dalej można było poznać historię związaną z powstaniem styczniowym, gdzie dominowała broń, a także I wojną światową, gdzie uwagę przykuwała kolekcja guzików wojskowych. Przy sekcji związanej z dwudziestoleciem międzywojennym znajdowała się makieta gospodarstwa. Kluczowe dla jego pracy było pozyskiwanie wody, stąd studnie z żurawiem. Tu pojawiła się też postać hydrobiologa Lityńskiego, o którym słyszałam w Wigierskim Parku Narodowym. Przy opisie II wojny światowej również dominowała broń, a przy okresie PRL-u w formie makiety ukazano sposób wydobywania torfu, który ostatecznie pokrojony w równe kosteczki kończył jako materiał opałowy.

Korytarz zdobiły też zdjęcia lokalnych zwierząt. Myślę, że nie przegapiłam żadnego żółwia 😉 Nadszedł czas odwiedzić sale w kierunku przeciwnym od dotychczasowego.

Na początek był tam dział etnograficzny, stanowiący wnętrze chaty poleskiej, podzielonej na komorę i izbę. Komorę wypełniały różnorakie narzędzia, np. sieci do połowu ryb i kosze na już złowione ryby i raki oraz warsztat tkacki. Eksponaty z izby pochodziły od tutejszych mieszkańców. To izba była najważniejsza, bo często stanowiła jedyne pomieszczenie do zamieszkania. Piec chlebowy ogrzewany był torfem, a pieczenie chleba stanowiło ważne zajęcie. Zapiecek był miejscem odpoczynku seniorów, a tak to spano, wykorzystując ławy lub na podłodze, bo łóżko było luksusem. Z tyłu sali lektor zwracał uwagę na narty do wędrówek zimą, łyżwy czy łapcie z łyka lipowego jako podeszwę przyczepianą sznurkiem do stóp. Opisano także kącik modlitewny i krzyże, uświadamiając przy tym, że różne wyznania żyły w zgodzie. Do tej pory nie wiedziałam też, że na macewach prezentowano cechy zmarłego Żyda. Ostatnim eksponatem w sali była skóra niedźwiedzia, choć te od dawna tu nie mieszkają. Pochodziła od straży granicznej, gdyż ktoś chciał wwieźć ją nielegalnie do Polski.

Wreszcie dotarłam do części przyrodniczej. Pierwszą salę wypełniały kręgowce – głównie ptaki i ssaki. Znalazłam też jednak żółwia błotnego 😉 Zaprezentowany bliżej został żuraw, ptak z parkowego logo. Ponoć od niego pochodziła nazwa żurawina, nadana jednej z jagód rosnących na torfowiskach. Żuraw to najwyższy polski ptak, bo mierzy 130 cm, a rozpiętość jego skrzydeł wynosi 2 metry. Jednak jak usłyszałam na nagraniu, największy zwierz w parku to łoś. Spośród ptaków bliżej opowiedziano o krukowatych i o sowach.

Bezkręgowce zgrupowano w kilku gablotach na ścianach. Były tam motyle, chrząszcze, modliszka, ale też raki i wiele, wiele innych. Dziwić mogła prezentacja w tej sali jeża, gryzonie czy nietoperza, ale biorąc pod uwagę ich dietę, był jakiś punkt zaczepienia. Pokazano też rodzaje zbiorowisk leśnych: grąd, ols, brzezinę i bór. Mi osobiście najbardziej w tej sali podobały się terraria pośrodku z żywymi zwierzętami. Zaskrońca nie widziałam, skacząca nagle żaba nieco mnie zaskoczyła, ale przy żółwiach wsiąkłam, choć były to akurat gatunki inwazyjne. Pierwszy żółw czerwonolicy musiał być wypuszczony z jakiejś hodowli, ale poradził sobie w środowisku lepiej niż błotny, a do tego jako bardziej agresywny stanowi zagrożenie dla jego przetrwania. Tym niemniej osobiście uwielbiam wszystkie żółwiki i wsiąkłam na dobre kilka minut, obserwując te dwa, które zamieszkiwały terrarium.

Ostatnią część muzeum stanowiła wiata wystawiennicza, gdzie znalazły się m.in. pługi, brony, tzw. sąsiek do magazynowania zboża, powozy, sanie, warsztat kowalski czy stolarnia.

Po obejrzeniu muzealnej wystawy udałam się na krótką ścieżkę edukacyjną Żółwik z tyłu posesji. Po drodze natrafiłam na hydrofitową oczyszczalnię ścieków, której też nadano kształt żółwia 🙂 Sama ścieżka była króciutka. Na kilku tablicach opowiedziano o lokalnej faunie i florze, zaprezentowano różnice między samcem a samicą żółwia, a także podstawowe informacje, jak np. ta, że żółw błotny może żyć ponad 100 lat i ważyć nawet 1,5 kg, poluje w wodzie na bezkręgowce i drobne ryby, ale najchętniej wyleguje się na brzegu, na słoneczku. Udało mi się podpatrzeć takie trzy przy oczku wodnym i rzeczywiście niewiele się przemieszczały, głównie leniuchowały, ewentualnie odpędzając od siebie natrętne owady. Ponownie wsiąkłam na dłużej, mając niemały zaciesz wypisany na twarzy. Osiągnęłam swój cel, zobaczyłam na żywo tutejsze żółwie, a tego gatunku nie miałam okazji dotąd oglądać z tak bliska, o ile w ogóle. Pośrodku oczka znajdowało się jeszcze kacze gniazdo, a dalej budki dla ptaków. W wolierze była sowa, chyba pustułka i zatrzęsienie bocianów, z których jeden nagle sobie poleciał. Ścieżka zaczynała się i kończyła przy dobrze zaopatrzonej wiacie turystycznej i miejscu na ognisko, tylko jakby po dwóch stronach pola.

Opuściłam teren muzealny i na drodze skręciłam w lewo. Według drogowskazu do drugiej ścieżki dzieliło mnie 500 metrów. Gdy skręciłam zgodnie z tablicami, miałam jeszcze 400 metrów do właściwej części ścieżki Spławy, ale już mi się podobało. Latało dużo motyli i ważek, a nawet przez moment miałam pięknego czarno-żółtawego motyla na nogawce 🙂

Na początku właściwego szlaku znajdowała się tablica o rybitwach i rzeczywiście podczas całego pobytu widziałam te ptaki kilkukrotnie. W tym miejscu zaczynały się wąskie kładki, gdzieniegdzie z czymś na kształt parawanu z patyków. Kolejna tablica opisywała łoziny, a za nią schyliłam się, by sfotografować ślimaka, bo było ich sporo tego dnia, a do tamtej chwili przechodziłam zawsze dalej. Żeremia nie widziałam, za to opisane łąki kośne tak. Na następnej tabliczce kierunek wskazywał rysunkowy żółw, a ja poszłam w jego ślady i pstryknęłam taką fotkę. Przy hotelu dla owadów była informacja o zapylaczach. Za drugim zakrętem widziałam traszkę. Przechodziłam, według tablic, przez łąki turzycowe, las bagienny (gdzie roiło się od paproci) oraz torfowisko przejściowe. Najciekawszy wydał mi się las skrzypowy.

Wreszcie minęłam zadaszenie turystyczne i dotarłam nad jezioro Łukie, ale nie było mi dane zanurzyć tu nóg, bo pomost był ogrodzony. Tym niemniej miejsce było fotogeniczne i napawało spokojem. Zastałam tam pana, który obserwował ptaki przez lornetkę, a gdy ja skończyłam swoją sesję, na pomost weszła dwójka dzieci z mamą i zapewne babcią. Urzekły mnie dawno niewidziane grzybień biały i grążel żółty. Zaskoczył mnie tymczasem widok zanurzonej w błocie… ekierki. Po kwadransie kontemplacji cofnęłam się do wiaty i posiliłam.

Spacerując dalej, minęłam najpierw wspomnianą rodzinę, a parę minut później pana od lornetki, którego spytałam:

– Mogę Pana wyprzedzić?

Na kilku tablicach w tej okolicy opowiedziano historię szlachcica Olesińskiego, który miał tu swoje posiadłości, ale był skłócony z lokalną ludnością. Zajmował się chociażby hodowlą ryb. Poruszono jeszcze tematykę olsu, łosia i życia w martwym drewnie. Przy kolejnej wiacie odbiłam w prawo na Stare Załucze. Te ostatnie dwa kilometry powinny być pozornie proste, bo leśna droga była szeroka, ale pozostały na niej spore kałuże, niektóre szerokości prawie całej drogi. Udało mi się jednak nie umoczyć butów. Wyszłam przy kapliczce naprzeciw muzeum. Znaną już sobie trasą wróciłam do Urszulina.

W Dębowcu mijałam pana, z którym widzieliśmy się rano:

– Rano to też Pani była.

– Tak.

– A ja znów w drugą stronę.

A w samym Urszulinie szła pani z dwiema dziewczynkami i obie powiedziały mi „dzień dobry” 🙂 Wypatrzyłam też pominięty z rana pomnik poświęcony powstańcom styczniowym, a gdy po obiedzie dla odmiany wracałam do bazy przez Chełmską, natknęłam się na posesję z lwami i żółwiem (oraz licznymi innymi samorobnymi ozdobami) oraz na pomnik ku czci polskiego oficera i jego żołnierza.

Tym razem wróciłam do bazy naprawdę zmęczona, ale miałam nadzieję zregenerować się na tyle po prawie 22 km, aby nazajutrz dotrzeć pieszo do jeszcze jednej ścieżki przyrodniczej Poleskiego Parku Narodowego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *