Miałam na drugi dzień pobytu w Poleskim Parku Narodowym bardziej ambitne plany, ale popsuła je pogoda, bo od rana lało tak, że nawet sam odcinek do Urszulina gwarantował przemoczenie do suchej nitki. Postanowiłam zatem przeczekać ulewę i ruszyć popołudniu na pobliską ścieżkę Czahary. Według prognoz czekało nas pięciogodzinne okienko pogodowe bez opadów, więc postanowiłam je wykorzystać.
Na początek przeszłam przez niemal cały Andrzejów w kierunku południowym. Po drodze spodobało mi się szczególnie kilka domów. Skręcałam w prawo przy stawie i placu zabaw. Robiąc zdjęcie przy kapliczce, a potem drodze, którą zamierzałam iść, zwróciłam na siebie uwagę dwóch panów. Jeden podjechał rowerem do drugiego, który schodził po drabinie z piętra jakiegoś budynku gospodarczego. Gospodarz zagaił:
– Zrób zdjęcie dla dziadka jak stoi na drabinie.
Tymczasem drugi mężczyzna wszedł w rolę przewodnika i zasugerował mi, jak mam iść:
– Tam zaraz skręcisz (…) i tam jest jezioro ładne.
– Właśnie zmierzam na Czahary.
– No dzisiaj komarów nie ma.
– Wczoraj mnie pożarły.
– No to dzisiaj poprawią.
Minęłam panów i gdy ruszyłam dalej, moim oczom ukazały się całe stada ptaków, przelatujące nad polami. Mogłam skręcić kawałek dalej w lewo dwiema równoległymi ścieżkami. Pomiędzy nimi przysiadł dziwnie zamyślony psiak, który tylko przez moment na mnie spojrzał.
Zdecydowałam się na wcześniejszą ścieżkę, która po deszczu miała kilka trudniejszych do przejścia miejsc, a piasek w paru punktach był dość grząski. Zostawiałam ślady ja, zostawiały i ptaki. Szłam głównie między uprawami. Moją uwagę zwróciły jakieś fioletowe roślinki, bo cała ich połać wyglądała niezwykle malowniczo. Tuż za nimi miałam do pokonania krótki, ale nieco straszny leśny odcinek. Oblazły mnie tam owady, które początkowo wzięłam za komary, tak uporczywie latały wokół, ale gdy zobaczyłam je masowo siedzące na moich spodniach, raczej wzięłabym je za jakieś muchówki, choć bardziej byłam zajęta ich odpędzaniem i zrzucaniem z siebie niż oznaczaniem do gatunku 😉 To było nieprzyjemne doświadczenie, a mimo długich nogawek wróciłam tego dnia z kilkoma ugryzieniami więcej.
Dalej droga skręcała i w tym miejscu z dwóch równoległych ścieżek robiła się jedna. Byłam już blisko i uznałam, że może będę wracała tą drugą i będzie lepiej. Zmieniłam jednak zdanie tuż przed skrętem ku wieży widokowej, na starcie ścieżki edukacyjnej Czahary. Drogowskaz poza samą ścieżką prezentował też alternatywną drogę na Andrzejów. Można byłoby przejść ku szosie i wtedy co prawda nadłożyłabym drogi, ale nie zmagałabym się tak bardzo z kałużami i żądnymi krwi stworami 😉
Tymczasem odwiedziłam wieżę widokową. Zorganizowano tu także wiatę, gdyby ktoś chciał odpocząć. Przy parkingu znajdowała się tablica z mapą. Na szczycie wieży posiliłam się, wytrzepałam buty i popatrzyłam na rozlewisko w oddali. Leciały nad nim liczne ptaki. Następnie zeszłam, cofnęłam się do drogowskazów i skręciłam w prawo. Szłam tak aż do kolejnego drogowskazu. A ten wskazywał, że pokonałam 600 m, a następny punkt będzie za 900 m. Zrobiłam sobie również zdjęcie z tablicą z nazwą Parku. Na tym odcinku droga była dość szeroka. Minęłam także krzewy z czarną porzeczką i uśmiechnęłam się na wspomnienie dzieciństwa.
Przy parkingu należało skręcić w prawo. Ścieżkę wyznaczono na terenie Bagna Bubnów, dlatego cały odcinek nad torfowiskiem prowadził przez kładki. Spacer tędy był lajtowy i przyjemny. Pomyślałam wręcz, że więcej trudności sprawiła sama droga, by dotrzeć do ścieżki. Szybko uznałam, że szacowanie czasu przejścia na 2,5h jest mocno przesadzone. Wieżę Kulczyn miałam zobaczyć za 350 m.
Roślinność na całej trasie była zmienna, bo ścieżka zaczynała się i kończyła w lesie, tymczasem poza tym był to właśnie czahar czyli mokradło z niskimi drzewami i krzewami. Gdzieniegdzie przebijała się tafla wody. Przewidziano ławeczki także między wieżami i platformami widokowymi. Co jakiś czas pojawiały się tablice, np. na temat tutejszych płazów, ptaków i ssaków. Bohaterką tej, do której zmierzałam najpierw była przeplatka aurinia czyli motyl.
Widoki były tu również całkiem przyjemne. Po zejściu zobaczyłam na drogowskazie, że do pierwszej platformy widokowej dzieli mnie 600 m. Na tym odcinku roślinność była niższa niż dotąd, więc docierało więcej słońca i kolory były jakby intensywniejsze. Za to uparcie przez kilkaset metrów leciał za mną jakiś owad, więc zarzuciłam na głowę kaptur, żeby zminimalizować odkryte części ciała. Za to moją uwagę zwrócił padalec, który żwawo pełzał, aż znalazł odpowiednią dziurę w deskach.
Platformy przystosowano do potrzeb osób z niepełnosprawnością i poza schodami (choć niskimi) był też podjazd. Przy pierwszej z nich można było skręcić w lewo, jeśli kogoś interesował krótszy wariant ścieżki, bądź w prawo, co wybrałam, chcąc ją przejść w całości. Przy następnej platformie ścieżka się kończyła i ku mojemu zaskoczeniu kładka skończyła się chwilę szybciej, a niepozorny teren okazał się kumulować wodę pod warstwą zieleni i umoczyłam buty.
Stąd mogłam się nieco cofnąć prostą leśną drogą jakby w kierunku mijanych parkingów, by gdzieś odbić ku szosie. Najlepszym rozwiązaniem wydała mi się jednak ścieżka kawałek po prawej, bo wychodząc szybciej na szosę, mniej ryzykowałam, że znów umoczę buty. Szybko okazało się jednak, że była solidnie podmyta. Dlatego ruszyłam jeszcze dalej, za to asfaltową drogą, która na szczęście w całości prowadziła „suchą stopą” do szosy. Gdy się tam znalazłam, na nawigacji pokazało mi trochę ponad godzinę do bazy. Asfaltowa droga była dość zwyczajna, przez co dłużyła się, ale równym tempem, nie musząc już omijać żadnych przeszkód, wróciłam do miejsca noclegu.