W niedzielne przedpołudnie ruszyłam w drogę do Poleskiego Parku Narodowego. Bagaż był ciut cięższy niż ostatnio, bo wyszło mi w sumie 14 kg. Na peronie w Gdańsku Oliwie zobaczyłam pociąg do Wiednia i pomyślałam sobie, że skoro to takie proste się tam dostać, może pokuszę się w przyszłości o taką eskapadę. Tymczasem pociąg dowiózł mnie do Lublina.
Tam musiałam przejść się około 40 minut w kierunku dworca PKS. Nie szłam przez zabytkową część miasta, bo liczył się czas, ale wiedziałam, że będę miała go więcej w drodze powrotnej. Jednocześnie poznałam parę charakterystycznych punktów, bo odwiedziłam już Lublin rok wcześniej, co ułatwiło mi pokonanie tego odcinka, z lekkimi problemami natomiast odnalazłam swojego busa i około godzinę później znalazłam się w Urszulinie.
Stamtąd dzieliło mnie około 25 minut do mojej bazy w Andrzejowie. Po drodze przywitali mnie panowie ucinający sobie pogawędkę pod Urzędem Gminy i siedzibą Ochotniczej Straży Pożarnej, tymczasem gdy mijałam grupkę młodzieży, dziewczyna, widząc mój cień, wskazała chłopakowi, by zszedł na bok. Ten przez chwilę nie łapał o co chodzi, po czym rzucił:
– A! Człowiek.
– Niewątpliwie człowiek – zasalutowałam im z uśmiechem.
Niedługo później dotarłam do bazy. Okazało się, że dosłownie tego dnia wyjechali inni goście z Gdańska, a aktualnie miałam cały domek dla siebie. Wybrałam bardziej słoneczny pokój i próbowałam nabrać sił na pierwszą wędrówkę.
Ruszyłam dość późno jak na siebie, bo około 8.45. Już na moście nieopodal moich gospodarzy bluza wylądowała w plecaku. Znaną sobie drogą szłam do skrzyżowania ulic Pocztowej i Kwiatowej w Urszulinie, gdzie odbiłam w tę drugą w prawo. Trasa do pierwszego tego dnia celu miała mi zająć do dwóch godzin od bazy. Cieszyłam się ciepełkiem, fotografowałam głównie krajobrazy, kapliczki i drogowskazy, w jednym miejscu natknęłam się na konie, ale zdecydowanie dominowały krowy. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że na tym odcinku mijałam więcej krów niż ludzi… Nawet przyglądałam się dwóm, które miały wystawioną wannę jako poidło. Jedna była kasztanowej maści:
– Piękna jesteś.
Idąc na Michałów, a może już będąc tam, zauważyłam, że na ulicznych latarniach znajdowały się panele słoneczne i dodatkowo małe wiatraki. Byłam ciekawa, na ile to rozwiązanie się sprawdza, a na ile wymaga zewnętrznego wsparcia, ale miałam w sobie dużo poparcia dla takich inicjatyw. Na dachach i w ogrodach też widziałam w okolicy sporo paneli słonecznych. Tymczasem skoncentrowałam swoją uwagę na mnogości bocianich gniazd i to zamieszkałych. Udało mi się też podpatrzeć boćka w locie.
Gdy wyszłam ku głównej drodze, trzymałam się lewej strony, za wyjątkiem chwili, gdy natrafiłam na pierwszą (i o dziwo nie ostatnią) tabliczkę z napisem Wytyczno. Kierowcy mijali mnie raczej z ostrożnością, ale ciężarówki wywoływały ruch powietrza, który sugerował przytrzymać czapkę. Gdy usłyszałam klakson, stwierdziłam, że wystarczy ubrać szorty i już ludzie za Tobą trąbią. Na szczęście był to odosobniony przypadek.
Byłam już dość niedaleko, zostało mi jeszcze pół godziny drogi. Musiałam odbić w biegnącą na skos ścieżkę niemal na wysokości wiaty autobusowej, która natchnęła mnie myślą, że może zdołam złapać busa powrotnego z tej okolicy. Zgodnie z GPS-em kierowałam się na cmentarz ewangelicki. Minęłam drugi raz tabliczkę z nazwą miejscowości, potem przeszłam przez zamieszkałą część Wytyczna, a potem chodziłam kilka razy w te i nazad, bo znalezienie nekropolii graniczyło z cudem. Zeszłam w boczną ścieżkę już za nią, za kępą drzew zrobiłam cofkę i gdy zobaczyłam, że pośród roślinności jest delikatne przerzedzenie, intuicyjnie poczułam, że tu trzeba wejść. Zieleń była tu jednak tak gęsta, że wypatrzyłam jeden nagrobek i nic więcej. Uznałam nazywanie tego cmentarzem za dość szumne.
Wiedziałam też, że to się skończy ucztą owadów. Pierwsze ugryzienie zaliczone. Stopa ucierpiała, ale druga bardziej, bo zawracając przez Wytyczno zorientowałam się, że pierwszy odcisk też już mam 😉
Stawiałam stopę delikatniej, ale szłam dalej. Zatrzymałam się na moment przy budynku zajmowanym m.in. przez bibliotekę i koło gospodyń wiejskich, bo obok znajdowały się tablice informacyjne i mapa. Szłam dalej aż do skrzyżowania z kapliczką. Wcześniej przybyłam z lewej strony, dlatego teraz odbiłam w prawo. Nim dotarłam do szosy, zatrzymało się auto. Państwo chcieli spytać o drogę i choć początkowo miałam obawy, czy pomogę jako turystka, na Urszulin umiałam nakierować bez problemu. Sama doszłam do głównej drogi i przez pasy przeszłam w stronę kościoła. Był drewniany, obok stała drewniana dzwonnica, a na ścieżce wiodącej ku świątyni znajdowała się figura Matki Boskiej na hełmie wikingów. Zrobiłam sobie przystanek na ławce obok i korzystając z podręcznej apteczki i wody oczyściłam z grubsza piętę i zabezpieczyłam odcisk plastrem. Dzięki temu niemal do końca trasy wędrowało mi się całkiem znośnie. Zajrzałam do wnętrza świątyni, na ile to było możliwe. Szczególnie spodobały mi się malowane filary.
Następnie szosą kierowałam się jak na Urszulin, zatrzymując się przy wiacie przystankowej i sprawdzając odjazdy busów. Wydawało się osiągalne, bym zdążyła na ten najsensowniejszy, aczkolwiek bliżej miałabym na kolejny przystanek – ten, który widziałam wcześniej.
Tymczasem szłam z GPS-em, szukając w połowie długości jeziora wejścia na ścieżkę ornitologiczną. Piaskową dróżkę w oczekiwanym miejscu znalazłam, ale prowadziła do budynku z urządzeniami hydrotechnicznymi, prawdopodobnie przepompowni. Wejście na jej teren było zabronione. Zobaczyłam jednak, że chaszcze wzdłuż ogrodzenia po prawej stronie są jakby przerzedzone i coś mnie podkusiło, żeby ruszyć tamtędy. A właściwie przebiec, żeby nie pożarły mnie znów owady. I tak znalazłam się na wale wokół jeziora, wołając przy tym:
– Na pewno musi być jakieś bardziej oficjalne przejście…
Z tej perspektywy jezioro nie wyglądało, jakby wyznaczono na nim jakąś ścieżkę, a obejście go wokół uznałam za niemożliwe w założonym czasie. Po chwili zastanowienia skierowałam się w lewo, by jednak zbliżać się choć trochę do wybranego przystanku. Uznałam, że dojdę do miejsca oznaczonego na Google Maps jako plaża i stamtąd łatwo wrócę do głównej drogi.
Gdy ruszyłam, nagle przeleciał ptak, prawdopodobnie żuraw. Słychać było w trzcinach dźwięki natury, ptasie odgłosy, ale i rechot żab. Widziałam latające ważki, niektóre naprawdę spore, a przy jednym z zejść żabki skaczące do wody z brzegu. Przystawałam w co bardziej malowniczych miejscach, gdzie między szuwarami było widać więcej jeziora 😉 W jednym punkcie uznałam, że warto zamoczyć nogi i to była dość dobra decyzja, bo na kąpielisku zastałam nieco ludzi. Choć może pokusiłabym się o wejście na pomost, gdyby nie czas. Z dwojga wybrałam wieżę widokową i zdecydowanie dało mi to więcej radości. Od plaży ruszyłam ścieżką ku tej wiodącej do szosy. Zdążyłam na busa, a kierowca (ten sam, co dzień wcześniej) się śmiał, że moje machanie było widać z daleka 😉
W Urszulinie poszłam do pizzerii i najadłam się aż nadto, choć wzięłam najmniejszą możliwą pizzę. Wówczas nabrałam sił na kilka ostatnich punktów i powrót do bazy. Najpierw odwiedziłam Dyrekcję Poleskiego Parku Narodowego, ale nim weszłam po pamiątki, przespacerowałam się wokół budynku i każdy kto mnie zna, jest w stanie wyobrazić sobie moją radość na widok żółwi. Co prawda żywe miałam nadzieję zobaczyć nazajutrz, ale duży kamienny żółw i mniejsze do odkopywania z podłoża dały mi masę frajdy. Planowałam też z wyjazdu przywieźć selfie z żółwiem, więc pokusiłam się i tutaj. Poza tym na ścieżce znajdował się żuraw (ptak z logo Parku) i łoś, a także liczne tablice prezentujące wyznaczone w parku ścieżki i jego przyrodę. W sklepiku utknęłam relatywnie długo i wykupiłam sporo z tego, co mieli z żółwiami 😉 Pani wykazała dużo cierpliwości, prezentując mi naprawdę mnogość rzeczy do wyboru.
Ostatnim punktem był kościół zlokalizowany niemal naprzeciwko. Gdy podeszłam, wybiła 15.00 i zaczęły bić kościelne dzwony. W środku trwał remont, ale udało się zobaczyć większość świątyni. Nadszedł czas, by wrócić do bazy.