Wigierski Park Narodowy #1 szlakiem muzealno-klasztornym

Ten dzień zaplanowałam jako najambitniejszy podczas całego pobytu. Z rana zameldowałam się u panów z Parku. Postanowiłam bowiem na początek przejść się po wystawie przyrodniczej Wigierskiego Parku Narodowego. Na wstępie przyjrzałam się osi czasu, rozpoczynającej się podczas epoki lodowcowej. Kolejne etapy dotyczyły rozwoju osadnictwa na tym obszarze. Wydarzenia zagęszczały się w połowie XVII wieku, gdy ufundowano klasztor w Wigrach, który miałam nadzieję zobaczyć tego popołudnia. Nieco młodsza była historia Suwałk, a jeszcze później powstała śluza na Kanale Augustowskim. Po kilku zdjęciach z okresu I i II wojny światowej, na krańcu osi czasu upamiętniono założenie Wigierskiego Parku Narodowego w 1989 roku.

Przyjrzałam się strefie dla maluchów z kolorowankami, po czym podeszłam do przeciwległej ściany. Był tam interaktywny eksponat, imitujący słój Weissa, służący do inkubacji ikry. Mnie bardziej zainteresowała wisząca obok grafika z przekrojem zbiornika wodnego i pogrupowanymi gatunkami według zamieszkiwanej przez nie strefy jeziora oraz zależności pokarmowych. W wizjerach poniżej dało się również przyjrzeć organizmom w skali mikro. Filmiki były ciekawe, bo nie były formą statyczną. Czułam się, jakbym podglądała życie pod wodą.

Przystanęłam także na chwilę przed akwarium, próbując skonfrontować przepływające ryby z gatunkami prezentowanymi na sąsiedniej ściance w formie modeli. Tymczasem na głównej ścianie, w obrębie grafik, ukryły się malutkie nisze z opisami widocznymi po otwarciu. Tematyka była różnorodna, bo i gradacje owadów, i odchody zwierząt, i nietoperze, i kształty szyszek. Jedno ze stanowisk pozwoliło mi także rozwikłać zagadkę z którejś z poprzednich wypraw – tajemniczy układ linii „w jodełkę” na odsłoniętym z kory pnia drzewa, służyły do pozyskiwania żywicy.

Wreszcie podeszłam do dioramy, którą obeszłam z każdej możliwej strony. Przypatrywałam się każdemu z gatunków, a było ich pewnie zaprezentowanych kilkadziesiąt. Często w muzeach przyrodniczych osobno przypatrujemy się roślinom i zwierzętom, tutaj wszystko było razem. Tabliczki z nazwami drzew i gatunkami ptaków mieściły się po sąsiedzku. Szczególnie zaciekawiło mnie, że nazwa pustułka nie była zarezerwowana tylko dla ptaka, ale tu dotyczyła porostu. Z mniejszych organizmów poświęciłam chwilę gablocie z motylami nocnymi Wigierskiego Parku Narodowego. Lupa umożliwiała przyjrzenie się im bliżej. Z większych gatunków ssaków przykucnęłam chętniej przy lisach i borsukach. Oczywiście nie mogłabym odpuścić sobie foteczki z bobrami – zwierzę to bowiem znalazło się w logo Parku.

Osobna, okrągła gablota, prezentowała płazy i gady zamieszkujące te tereny. Ze względu na zaokrąglony kształt szyby trudniej było ją obejrzeć i tym bardziej fotografować, ale udało mi się skraść parę kadrów 😉 Przed opuszczeniem wystawy przystanęłam jeszcze przy grze polegającej na dopasowywaniu z każdego walca obrazków prezentujących gatunki danego środowiska.

Przepakowałam się, po czym przyszła pora ruszyć w teren. Na początek opuściłam Krzywe i ruszyłam w las w miejscu, gdzie biegły razem czerwony i niebieski szlak. Jakaś pani z panem wysiedli z auta i ewidentnie szykowali się na wypoczynek nad wodą, więc gdy przekroczyłam szlaban i ruszyłam leśną ścieżką, byłam zupełnie sama. Chyba, że wliczałabym inne gatunki, szczególnie owadów – z naciskiem na komary. Przystawałam jednak także, by podziwiać motyle czy ślimaki, a ciekawie wyglądały również paprocie.

Szłam Bindasową Drogą do punktu, gdzie szlaki obu kolorów się rozchodziły i skręciłam wówczas zgodnie z czerwonymi znakami. Roślinność zrobiła się gęstsza, więc i komary były bardziej dokuczliwe, ale zwiększyłam po prostu tempo marszu. Przystanęłam właściwie raz na dłużej, by sfotografować wypatrzonego chrząszcza. Tuż przed zakrętem na szlaku moją uwagę zwrócił jeszcze wykrot.

Tymczasem ta część ścieżki doprowadziła mnie do asfaltówki. Po jej drugiej stronie stał pomnik upamiętniający dwóch polskich ułanów poległych w walkach o Suwalszczyznę w 1920 roku. Nieopodal mieścił się jeszcze cmentarz wojenny z okresu 1914-1915. Ponoć spoczywało tu 74 żołnierzy niemieckich i 39 żołnierzy rosyjskich, natomiast nie było tu aż tylu nagrobków. Cmentarz miał formę płyty z informacją oraz dwóch krzyży – katolickiego i prawosławnego.

Niedługo później znów weszłam na ścieżkę po południowej stronie drogi. Drogowskazy mówiły, że w tym miejscu rozpoczynał się Leszczewek, tymczasem droga prowadziła na Cimochowiznę. Przy drodze mieścił się bunkier, ale ze względu na bliskość zabudowy mieszkalnej pokusiłam się tylko, by tam zajrzeć, ale nie wchodziłam do środka. Na pierwszy rzut oka wydał mi się nieduży, ale mogło to być tylko złudzenie. Nawet wracając tych parę kroków do drogi, na widok przejeżdżającego auta poczułam się, jakbym wyglądała podejrzanie 😉

Na kolejnym skrzyżowaniu drogowskaz kierował w lewo do Muzeum Wigier, które było i moim celem, natomiast mi zależało na podejściu wcześniej do pewnego punktu widokowego, dlatego odbiłam jednak w prawo. Droga była asfaltowa i nieskomplikowana, mniej zadrzewiona, a bardziej wyeksponowana na ciepełko słonecznych promieni. Kilka razy przy drodze, po swojej prawej stronie, mijałam nieduże zbiorniki wodne. Obserwowałam też przylatujące tam ważki i niesamowicie szybko dreptającą biedronkę.

Droga zawijała łukiem w lewo, prowadząc do kolejnych zabudowań. Część wykonano z drewna, co aż prosiło się o zdjęcie, bo miałam poczucie wędrowania kilkadziesiąt lat wcześniej. Wypatrzyłam nawet studnię. Gdy ponownie natknęłam się na rozwidlenie, tuż za tablicą „Cimochowizna”, podążałam dalej na wprost. Asfaltowa droga między polami wiodła właściwie niemal do linii brzegowej Jeziora Wigry. Tam mieściły się kolejne zabudowania gospodarcze, przy polu leżały maszyny, do których widoku nie byłam przyzwyczajona, więc i nie wiedziałam, do czego służą, za to widok bocianich gniazd był czymś swojskim i naturalnym. Swoją drogą, jadąc przez Podlasie kilka dni wcześniej, miałam poczucie, że jest ich tu znacznie więcej niż na Pomorzu. Ale może było to tylko moje wrażenie.

Stąd kierowałam się już jak na Stary Folwark, idąc początkowo wzdłuż zielonego szlaku rowerowego, który na dalszym odcinku łączył się z końcówką czerwonego szlaku pieszego, na którym tego dnia startowałam. Ten etap rozpoczynał się malowniczo, kładką na jeziorze, ale częściowo zalesioną. Dalej, gdy szlaki się już połączyły, znalazłam się na kładce między dwoma jeziorami. Po prawej stronie miałam Wigry, z widocznym już w oddali Pokamedulskim Zespołem Klasztornym. Po lewej stronie mieściło się Jezioro Leszczewek, przy którym zacumowano kilka łodzi.

Wkrótce znalazłam się w Starym Folwarku. Zaplanowałam odwiedzenie Muzeum Wigier im. Alfreda Lityńskiego – hydrobiologa, limnologa i pioniera ochrony Wigier, związanego wcześniej również z Zakopanem. Przed placówką widniała tablica upamiętniająca patrona oraz leżały dwie płyty prezentujące geologiczną przeszłość Suwalszczyzny.

Sam obiekt był dawniej stacją hydrobiologiczną, w drugiej lokalizacji (pierwszą było Płociczno). Powstał w latach 20. XX wieku celem badania Wigier, nie tylko pod względem biologicznym, ale Lityński ze współpracownikami (których nawet w najbardziej obfitych pod tym względem okresach było maksymalnie czterech) zajmowali się również pomiarami meteorologicznymi i parametrami fizyko-chemicznymi wód. W okresie II wojny światowej przejęli ją Niemcy, dobudowali piętro i zorganizowali tu wojskowy ośrodek wypoczynkowy, a Lityński za działalność w Armii Krajowej został skierowany do łagru i zmarł w drodze (pod Smoleńskiem, w 1945 roku).

Pierwsza część wystawy dotyczyła właśnie stacji hydrobiologicznej i samego Lityńskiego, dlatego wzbudziła moje największe zainteresowanie. Ostały się zarówno pamiątki po naukowcu (w tym jego życiorys napisany jego własną ręką, ale dla mnie dużym mankamentem był fakt położenia dwóch kartek jedna na drugiej), jak i zapiski naukowe. Nie brakowało rysunków i wydawanych czasopism. Znalazł się także egzemplarz napisanej przez Lityńskiego „Hydrobiologii ogólnej”. Ośrodek naukowy nad Wigrami, jak i dorobek Lityńskiego, były znane w Polsce i za granicą. Stanęłam na dłuższą chwilę przed ekranem z prezentacją o Lityńskim, Stacji Hydrobiologicznej i dowiedziałam się m.in., że Lityński był nie tylko patronem tutejszego muzeum, ale też ulicy w Suwałkach, szkoły w Urszulinie, a w przeszłości także statku.

Kolejną salę wystawową stanowiło dawne wiwarium, stąd też na ścianach mieściły się tablice prezentujące różne grupy systematyczne organizmów związanych z wodą. Porównując współczesną salę z archiwalnymi zdjęciami, zauważyłam duże zmiany, ale wydawało się, że ostała się dawna posadzka. Nie było już laboratoryjnego sprzętu (natomiast na ścianach podwieszono taki do poboru prób), ale umieszczono eksponaty zwierząt i akwaria z żywymi rybami, m.in. węgorzem, który miał dla siebie odrębny zbiornik, podczas gdy pozostałe gatunki umieszczono razem. Nawet tutejszy zegar miał tarczę ozdobioną rysunkami ryb.

Kolejne pomieszczenia stanowiły dosyć „typowe” muzeum przyrodnicze. Najpierw cofnęliśmy się w czasie do epoki lodowcowej. Mogliśmy dzięki scenografii poczuć się, jakbyśmy szli pomiędzy bryłami lodu. Osobiście zainteresował mnie szczególnie cios mamuta oraz obozowisko łowców reniferów. Ciekawe było także stanowisko, w którym po sztucznej skale spływała prawdziwa woda.

Część geologiczna była aktualnie w remoncie, dlatego weszłam w strefę jeziorną. Ponownie najbardziej zainteresowały mnie gatunki wodnych organizmów, aczkolwiek ukłonem w stronę najmłodszych, w której i ja znalazłam parę rzeczy dla siebie, była przestrzeń zaaranżowana na kształt batyskafu. Przystanęłam także na chwilę przed ekranem prezentującym jeziora regionu, z którego ku swojemu zaskoczeniu dowiedziałam się, że zbiorników o nazwie Suchar było więcej niż poznałam na ścieżce edukacyjnej. Tu numeracja doszła do VII. Przy dioramie z rybami znajdowała się jeszcze łódź. Jeszcze przed wejściem na piętro mijałam ciekawą mapę Jeziora Wigry, uświadamiającą różnice głębokości.

Na piętrze zajęto się fauną i florą wokół jeziora. Nie mogło oczywiście zabraknąć bobra – symbolu Wigierskiego Parku Narodowego. Zaprezentowano gatunki ptaków i ssaków związane z tym obszarem, można było zajrzeć, kto mieszka pod ziemią, a kto wznosi się w nadwigierskich przestworzach. Opowiedziano także o historii osadnictwa nad Wigrami i kolejny raz przekonałam się, że motorem napędowym była fundacja klasztorna dla kamedułów. Dzięki temu właśnie powstały lokalne osady, a także same Suwałki. Budowano tartaki i zakładano folwarki – co miało odzwierciedlenie w obecnych nazwach wiosek.

Miałam okazję odwiedzić także wystawę czasową „Martwe drewno pełne życia”. Tytuł mówił sam za siebie. Na wystawie można było się przekonać, dlaczego warto zostawiać w lesie z pozoru martwe, padłe drzewa. Stawały się miejscem życia wielu organizmów, od bakterii czy grzybów po całą rzeszę bezkręgowców, a także kręgowców, które wykorzystują je, by zaaranżować je na swoje dziuple lub nory. Z wystawy czasowej wychodziło się jeszcze do ostatniej salki, gdzie w gablotach zaprezentowano minerały świata.

Po wyjściu ruszyłam w prawo czarnym szlakiem. Miałam do pokonania prawie 4 kilometry do Wigier, miejscowości z zabytkowymi obiektami poklasztornymi. Wyciągnęłam ciastka owsiane i podjadając, ruszyłam żwawym krokiem przed siebie. Zastanowiło mnie, czy gdziekolwiek uda mi się podejść, by zanurzyć nogi w Jeziorze Wigry, bo duże obszary były ogrodzone bądź oznaczone tabliczkami, że „nieupoważnionym wstęp wzbroniony”, bo „teren prywatny”…

Tymczasem opuściłam Stary Folwark i niedługo później trafiłam na główną szosę, którą jeździły autobusy. Byłam na wysokości wsi Tartak i podeszłam nawet na przystanek, by zorientować się, czy będę miała jak wracać, czy będę musiała pokonać kilkanaście kilometrów w drodze powrotnej (ale trzymałabym się już wtedy głównej drogi). Mając w perspektywie jeszcze godzinę bądź trzy do autobusu powrotnego, uznałam, że wykorzystam ten czas maksymalnie, ale postaram się wrócić jednak nie na własnych nogach, ale na cudzych kółkach.

Przeszłam przez most na rzece Piertówce. Z góry dało się zobaczyć zarówno śluzę, jak i kamyczki na dnie w płytszych miejscach. Zeszłam ścieżką ku tablicom informacyjnym. Okazało się, że to miejsce było jednym z przystanków szlaku dotyczącego działalności kamedułów. Z pomocą turbiny pozyskiwano energię na potrzeby tartaku. Obecnie miejsce to było związane z wylęgarnią ryb.

Wróciłam do głównej drogi i w stronę miejscowości Wigry zmierzałam cały czas ścieżkami najbliżej jeziora. Czasem były to asfaltowe uliczki, częściej piaskowe dróżki. Wydawało się, że pomiędzy domami i drzewami nie znajdę przestrzeni, by nacieszyć się bezpośrednim kontaktem z wodą, ale gdy już totalnie się tego nie spodziewałam, zobaczyłam pomost. Zakrywały go trzciny, ale mieścił się po przeciwnej stronie drogi niż domy, nie było ani ogrodzenia, ani tabliczek z zakazem, więc postanowiłam zaryzykować. Na skraju pomostu była nawet ławeczka. Udało mi się tam posiedzieć, zrobić zdjęcia i nagrania, ale przede wszystkim zdjęłam buty i przysiadając na skraju pomostu, zamoczyłam nogi w Jeziorze Wigry <3 Delektowałam się tą chwilą, prawdopodobnie niedostrzeżona przez nikogo, więc i nikt mnie tam nie niepokoił. Było na tyle ciepło, że właściwie stopy obeschły momentalnie i gdy uznałam, że czas ruszać dalej, nie miałam problemu od razu założyć sandałów.

Wkrótce znalazłam się już w miejscowości Wigry. Minęłam przydrożny krzyż, a nieopodal mieściła się tablica z drogowskazami. Do klasztoru miałam stąd jeszcze kilometr. Natrafiłam na kolejny pomost, ale był zajęty. Dalej było kilka drewnianych budynków i kolejny krzyż, tym razem na słupie. Stamtąd było już widać zabudowania klasztorne. Rozglądałam się też w poszukiwaniu lokalnej gastronomii. Jednocześnie zastanawiałam się, którędy wejść, aby zwiedzać zespół poklasztorny i zapytałam o to panią sprzedającą pamiątki.

Pokierowana przez nią zmierzałam do recepcji, jednak weszłam pierwszymi schodami i zamiast odbić w prawo, zaciekawiona lewą stroną, właśnie tam ruszyłam. Okazało się, że po swojej prawej mijam dawny refektarz (coś w stylu klasztornej jadalni), ale to w kolejnym budynku, już za ścieżką, drogowskaz kierował do kawiarni. Tymczasem naprzeciw niej, przy samym murze zabudowań klasztornych, stał nieduży budynek, w którym można było zakupić bilety (podobnie jak w recepcji), pamiątki (pokusiłam się o pocztówki i folder z planem obiektu), dewocjonalia i ponoć nawet lody. Bilet stanowiła opaska, w moim przypadku zielona, ale nosiłam ją w ręku i okazywałam w paru miejscach, nie zaś na przegubie dłoni, skąd musiałabym ją później zdjąć, zapewne ją uszkadzając.

Na początek szłam w stronę świątyni. Kościół pw. Niepokalanego Poczęcia NMP był otwarty i opustoszały, więc zwiedzałam go w osamotnieniu (ogółem minęłam kilkoro turystów na terenie całego dawnego klasztoru). Przeszłam się zarówno w stronę prezbiterium, jak i obeszłam nawę główną wokół, tak, by przyjrzeć się wszystkim bocznym ołtarzom, a tych było sześć. Zejście do katakumb było niestety niedostępne. Z tablicy przy wejściu dowiedziałam się, że kościół zaczęto budować pod koniec XVII wieku i zajęło to mniej więcej półwiecze. Zainteresowało mnie też nazwisko na innej z tablic – Koźmiński był adiunktem Stacji Hydrobiologicznej i jednym ze współpracowników Lityńskiego.

Na zewnątrz rozstawiono wystawę plenerową, prezentującą w formie fotografii przebieg wizyty papieża Jana Pawła II w Wigrach w 1999 roku. Za budynkiem Domu Królewskiego (gdzie zawczasu obczaiłam restaurację i postanowiłam wrócić właśnie tutaj) mieściła się zresztą dawna Kaplica Kanclerska, obecnie z Muzeum Papieskim. W korytarzach wiodących do restauracji przystanęłam zarówno przy gablotach wypełnionych dokumentami, jak i przy makiecie całego pokamedulskiego zespołu klasztornego.

Apartamenty papieskie miały kilka pomieszczeń. Była tam zarówno sypialnia z łazienką, jak i jadalnia, gdzie ustawiono także biurka do pracy. Ponadto papież miał swoje odrębne pomieszczenie z ołtarzem, gdzie mógł pogrążyć się w modlitwie. Tablica na ścianie głosiła, że papież nocował tu w dniach 8-10 czerwca, więc w sumie niedługo.

W kolejnych częściach Kaplicy Kanclerskiej były różne wystawy. Sama zajrzałam do Pracowni Św. Romualda, która wyglądała właściwie jak kaplica, miała bardzo prosty wystrój, ale dodano tam tablice dotyczące historii. Poza postacią samego św. Romualda, dostrzegłam dzięki nim, że i św. Benedykt miał z kamedułami coś wspólnego. Przedstawiciele zakonu współcześnie byli w dziewięciu miejscach na świecie, z czego w dwóch eremach w Polsce.

Po wyjściu i podejściu do murku, zorientowałam się, gdzie umieszczono recepcję. Zeszłam szerokimi schodami i przeszłam wjazdem koło recepcji, przy okazji fotografując elementy wtopione w mur na kształt lapidarium. Przeszłam spory odcinek do wspomnianego już sklepiku, gdzie odbiłam w prawo, tym razem nie celem obejrzenia kościoła, ale skierowałam się bramą przy figurach świętych Benedykta i Romualda. Za nią znajdował się erem z domami dla pustelników z niewielkimi ogródkami, oddzielonymi murami od „posesji” współbraci. Do niektórych domków udało się wejść.

Zwieńczeniem zwiedzania było wdrapanie się na wieżę zegarową. Stamtąd mogłam podziwiać widoki w czterech kierunkach świata, jak również zobaczyć, jak pokamedulski zespół klasztorny wyglądał z góry. Była to niewątpliwa przyjemność i uświadamiające doświadczenie. Spędziłam tam chwilę, po czym poszłam na obiad. Zjadłam najgrubsze w życiu placki ziemniaczane, ale były bardzo smaczne ze śmietaną. Dobrałam do tego buraczki i w zupełności się najadłam.

Posilona podeszłam na przystanek i upewniłam się, że mam jeszcze godzinę, dlatego poszłam do recepcji, by zasięgnąć języka. Nie chciałam tu przesiedzieć tego czasu, dlatego interesowało mnie, jaki jest następny przystanek autobusu – Ryżówka czy Tartak, żebym wiedziała, gdzie się kierować. Pani i pan w recepcji zasugerowali, bym odwiedziła jeszcze ogrody klasztorne oraz punkt widokowy na końcu drogi, zamiast w upale iść i iść na kolejny przystanek.

Uznałam, że była to w sumie ciekawsza opcja, więc ruszyłam w kierunku ogrodów, gdzie ponoć mogłabym nawet zerwać sobie ziółka, ale wolałam po prostu pospacerować i nacieszyć oczy. Na trasie mijałam także drewniane rzeźby, wcześniej trio z hasłem „Bóg, honor, Ojczyzna”, w samym ogrodzie przypominało to raczej stacje drogi krzyżowej i figury świętych.

Niedługo później podeszłam na skraj Półwyspu Klasztornego. Minęłam przy tym najpierw pomost, potem ponownie klasztor, a wreszcie głaz, gdzie lądował papież podczas swojej wizyty. Dalej stała platforma widokowa i rzeczywiście przyjemnie było tu przyglądać się jezioru, a z pomocą tablicy mogłam poznać lokalne gatunki ptaków.

Zgodnie z sugestią państwa z recepcji, postanowiłam odnaleźć nieoficjalną ścieżkę prowadzącą w prawo ku polanie, gdzie w maleńkiej zatoczce mogłam ponownie zanurzyć nogi. To miejsce też wyglądało jak zapomniane przez ludzi, dlatego śmiałam się sama do siebie, że „mam kawałek jeziora tylko dla siebie” i dało mi to niezmiernie dużo radości. Spędziłam tam właściwie resztę czasu, dając sobie dziesięciominutowy bufor na spokojne dojście na przystanek autobusowy.

Marsz zajął mi raptem pięć minut, więc jeszcze moment czekałam. Przy tej okazji minęło mnie parę osób, w tym dwie panie, jedna w habicie. Widać było, że szukają wejścia, więc je pokierowałam i powiedziałam, że „ja już wracam”. Zakonnica spytała, czy też byłam na rekolekcjach i odparłam:

– Nie, ja turystycznie.

Bez dalszych przygód, niemal pustym busem turystka wróciła do bazy, by nabrać sił na kolejny dzień. Bilans tym razem wyniósł 14,6 km pieszo.

Zajrzyj też do zakładki dotyczącej parków narodowych 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *