Ze względu na prywatne okoliczności, uznałam, że nic się nie stanie, jeśli następne dwa parki narodowe zamienię kolejnością. I tak Gorczański pozostał w planach na długi urlop sierpniowy, a Wigierski zaplanowałam wcześniej, przy okazji pobytu u rodziny.
Nim jednak tam dotarłam, z hotelu na południu Suwałk ruszyłam z plecakiem ulicą Wojska Polskiego na północ miasta. Miałam na jego zwiedzenie dość mało czasu, bo raptem dwie godziny, ale już to dało mi przedsmak, co mogłoby mnie zainteresować, gdybym miała jeszcze okazję być tu kiedyś na dłużej. Oko cieszyły nawet zwyczajne domy – drewniane bądź z żółtej cegły.
Gdy dotarłam nad rzekę zwaną Czarną Hańczą, odbiłam lekko w lewo. Pod mostem ukryłam się w cieniu, by lepiej widzieć na telefonie mapę online. Zdecydowałam się podejść nad Zalew Arkadia. Oczekiwałam malowniczej przestrzeni, może miejsca spacerowego, a okazało się, że całe rodziny chętnie spędzały tam czas, dając się dzieciakom wyszaleć nad wodą. Niekoniecznie chciałam tam kontemplować otoczenie, ale spodobała mi się fontanna na wodzie, a tłum ludzi być może zaważył na decyzji, by nie wracać do głównej drogi, ale raczej przejść się parkiem, który okazał się całkiem przyjemny.
Z parku wyszłam w pobliżu urządzeń hydrotechnicznych i mostka, po którego przejściu wyszłam na ulicę 24 Sierpnia, która nie była główną, jak sądziłam, lecz do niej prostopadłą. Kierowałam się na widoczny na horyzoncie kościół, jak się okazało na skrzyżowaniu dróg 24 Sierpnia i Kościuszki, z czego ta druga miała być dla mnie wiodącą podczas zwiedzania, skoro stanowiła oś miasta i (jak udało mi się wyczytać wcześniej) oferowała szereg ciekawych budynków w stylu klasycystycznym. Po drodze minęłam malowane hasło „Biało-niebieskie miasto” oraz mural powstały na rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości.
Przy skrzyżowaniu stał kościół ewangelicki pw. Św. Trójcy (jak w Szczecinie, przypadek?). Niestety, nie udało mi się zobaczyć świątyni w środku, a próba otwarcia wrót uświadomiła mi ciekawą rzecz. Klamka znajdowała się niesamowicie wysoko, bo mniej więcej na wysokości moich oczu! Kościół był według tablicy jedyną czynną świątynią tego wyznania w województwie.
Zauważyłam też, że zielone światło na przejściach dla pieszych zapalało się dopiero po kliknięciu guzika. Inaczej można by stać w nieskończoność, obserwując wymieniające się szeregi aut.
Przyszedł czas na przejście się ulicą Kościuszki i podziwianie wielu interesujących architektonicznie budynków. Część z nich pełniła funkcje publiczne bądź wiązała się z ważnymi dla miasta postaciami. Właśnie takie zobaczyłam jako pierwsze. Jeden (pod numerem 16) był związany z malarzem Alfredem Wieruszem-Kowalskim. Inny, dla którego (przy również ładnym budynku II Liceum Ogólnokształcącego) specjalnie przeszłam przez pasy, był siedzibą Muzeum im. Marii Konopnickiej. Pomnik poetki znajdował się naprzeciw wejścia, a po obu stronach drzwi stały dużo mniejsze rzeźby – krasnoludków. Później udało mi się poznać imiona małych strażników. Byli to Pakuła i Mikuła, choć nie wiedziałabym który to który. Pod numerem 45 mieściła się dawna poczta.
Choć nie miałam go w swoim wykazie atrakcji do zobaczenia, interesujący wizualnie wydał mi się także budynek ratusza i dawnego odwachu, mieszczący się pod adresem Mickiewicza 1. A stamtąd był już tylko krok do kościoła rzymskokatolickiego pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa. Tym razem weszłam do świątyni, choć obejrzałam ją tylko z przedsionka, bo trwała modlitwa. Zauważyłam jednak coś, co mnie zaciekawiło, bo były tam tabliczki z nazwiskami i latami życia jakichś ludzi (nie wiedziałam, jaka reguła tym rządziła) i pośród nich dopatrzyłam się imienia i nazwiska zbieżnego z jedną z krewnych mamy (choć mama nie miała rodziny w tych stronach).
Po wyjściu z kościoła szłam dalej ulicą Kościuszki aż do Parku Konstytucji 3 Maja. Zaciekawił mnie po drodze głaz z sercem i liczbami 13, 20, 05. Pomyślałam, że być może miały się układać w datę. Później zapytałam pochodzącą z Suwałk koleżankę i okazało się, że było to upamiętnienie trzynastej edycji WOŚP z 2005 roku. Z kolei na wejściu do parku upamiętniono w tej formie suwałczan poległych z rąk hitlerowców.
Żwawym krokiem, bo i czas się kurczył, skierowałam się do informacji turystycznej. Otrzymałam poręczną mapkę, która pomogła mi uporządkować nieco w głowie i drugą, na której pracownik informacji, przemiły młody mężczyzna, zaznaczył mi optymalną drogę do dworca PKS tak, bym zobaczyła te rzeczy, które jeszcze miałam na swojej liście. Po chwili rozmowy, z niesamowitym entuzjazmem snutej opowieści o tym, co warto zobaczyć w Suwałkach, udzielił mi się jego żal, że jestem tu tak po prawdzie tylko przejazdem. Pan Karol sprezentował mi również fajny, przejrzysty przewodnik, którego lekturę zostawiłam sobie jednak na później. W każdym razie wyszłam stamtąd z uśmiechem, bo udzieliła mi się jego energia i podejście do turysty tak, by zarazić ciekawością miasteczka.
Kontynuowałam swój spacer, mając już zaledwie 40 minut do autobusu, ale wszystkie punkty były na tyle blisko, że nie miałam obaw, czy zdążę. Wyszłam na ulicy Kościuszki i zobaczyłam jeszcze kilka wybranych z mojej listy budynków, nim skręciłam w Chłodną.
Tam na wejściu na latarni zawisł kolejny krasnoludek – Podziomek, łasuch. Droga miała klimat ewidentnie bluesowy. Zajrzałam tam zresztą ze względu na rzeźbę: Ławeczkę Bluesmana, gdzie i ja przystanęłam do zdjęcia. On miał atrybut muzyka – gitarę, ja atrybut podróżnika – plecak. Nie wiedziałam jednak, że w płytki deptaka wmurowano takie upamiętniające kolejne edycje Suwałki Blues Festival. Muzycznie czułabym się tam dobrze i wypatrzyłam kilka znanych sobie zespołów, w tym Cree, którego całą dyskografię do tego momentu znałam. Pomyślałam, że w sumie ciekawie byłoby się kiedyś wybrać, gdybym miała okazję.
Następnie wyszłam na Dawny Nowy Rynek, gdzie pierwsza w oczy rzuciła mi się fontanna, ale to nie ona była tu moim zdaniem najważniejsza. Suwałki ponownie pochwaliły się tu Konopnicką. Stała przedstawiająca ją rzeźba, były kolejne dwa krasnoludki (Król Błystek i Kocie Oczko), a nawet ławeczka recytująca jeden z wierszy poetki. Plac nazwano jej imieniem, a formalne nazwanie tego miejsca rynkiem, choć dziś nie pełnił takiej funkcji, wiązało się z przeniesieniem targowiska w pierwszej połowie XIX wieku z terenu obecnego parku.
Dalej podreptałam na północ ulicą Noniewicza, wypatrując przy tym dwa murale: „Leśne Stwory” i „Pogodne Suwałki”, choć ten drugi prezentował raczej różne osobistości, a hasłem tym opatrzono jak podejrzewam cały cykl graffiti, bo znalazło się na obu.
Przeszłam na drugą stronę i ruszyłam w stronę pomnika Janusza Korczaka, przy którym mieściło się wejście do Pasażu Grande Synthe. Okazało się, że to jedno z miast partnerskich Suwałk, czego dowiedziałam się najpierw z wyświetlacza, a potem z tablicy pod nim. Moim zdaniem to powielenie było niepotrzebne. Herb miasta i wymienione miasta partnerskie jako niezmienne super komponowały się w podstawie pod wyświetlaczem, a tam idealnie pasowały pozostałe wyświetlane informacje, z natury zmienne, jak temperatura (29°C!), data, godzina czy imieniny. Za Pasażem wyszłam już naprzeciw dworca autobusowego i wsiadłam w odpowiedni autobus, by po 14 zameldować się w Wigierskim Parku Narodowym.
Jego siedzibą było Krzywe. Tam znajdowały się biura, tam zlokalizowana była wystawa przyrodnicza, jak również sklepik z pamiątkami. Zarezerwowałam także nocleg w tym miejscu i był to wyśmienity pomysł. Najpierw weszłam do punktu informacji turystycznej, gdzie jednocześnie był sklepik. Przywitałam się z dwoma panami, którzy pracowali w środku, a oni bardzo miło mnie przyjęli. Po krótkiej pogawędce starszy z nich wskazał mi drogę do miejsca, gdzie miałam spać, jak również zakomunikował, że w razie czego, gdyby coś się stało, to mieszka w pokoju obok i mogę krzyczeć, choćby z balkonu.
– Jak się nie zatrzasnę na balkonie, to standardowo zapukam do drzwi – zażartowałam.
Tymczasem jednak rozpakowałam się z grubsza, podekscytowana swoim pokojem, bo miałam tu i lodówkę (w której momentalnie wylądowały ciasta z wesela), i małą kuchenkę, zlew i wszelkie naczynia, gdyby mi przyszło do głowy czy jeść zwieziony suchy prowiant, czy jednak gotować. Pokój był przestronny. z prywatną łazienką, a nawet z balkonem, choć byłam pewna, że wędrówki będą ciekawszą alternatywą dla balkonu.
Zgodnie z zapowiedzią wróciłam do młodszego z panów, który stacjonował jeszcze w informacji i zaczęłam oglądać asortyment sklepiku. Ku mojej uciesze znalazłam naklejkę z logo Parku, bo część parków narodowych już z nich zrezygnowała, a ja. zaczynając swój projekt, marzyłam, by zebrać wszystkie i wklejałam je we wnętrzu odpowiedniego segregatora. Nabyłam też pocztówki i mapkę. Ucięliśmy sobie dłuższą rozmowę i przeszliśmy z Adamem na ty. Wzięłam też mapki-zrywki ścieżek edukacyjnych, a na jednej z nich Adam rozrysował, jak najlepiej ogarnąć obie razem. Ponadto zgadaliśmy się, że jestem biologiem, że moja praca magisterska dotyczyła hydrobiologii i miło było powiedzieć komuś, kto wiedział, o czym mówię, że połowę próby stanowiły małżoraczki 😉 Opowiedziałam o podróżowaniu po parkach narodowych i blogowaniu oraz nagrywaniu na Youtube. Było mi niezmiernie miło, gdy Adam zauważył, jak jest to czasochłonne, doceniał, ile pracy musiałam w to włożyć i nawet przy mnie zajrzał na mojego bloga i podpytywał o różne rzeczy „od kuchni”. Ze swojej strony zasugerował mi modyfikację mojej trasy na następny dzień, wykorzystując wielką mapę, dopowiadając ciekawe rzeczy i przedstawiając mi postać hydrobiologa związanego z miejscowością, którą chciałam odwiedzić. Obaj panowie już wcześniej sugerowali mi wzięcie któregoś dnia roweru i przejechanie Jeziora Wigry naokoło, ale jak usłyszałam, że miałabym do pokonania ponad 50 km sugerowaną trasą, to czułam, że spasuję.
Żeby jednak nie marnować pięknej pogody, już po 16:00 ruszyłam na dwie ścieżki edukacyjne w jednej: Las i Suchary. Tuż za siedzibą Parku mieściło się wejście na pierwszą z nich. Następnie musiałam zejść schodkami na pomost i początek trasy przebiegał właśnie kładką. Szlak oznaczono zielonymi znakami, a prócz 12 stacji, z których się składał, mnogo tu było od tabliczek na temat poszczególnych gatunków.
Pierwsza z tablic dotyczyła grądu subkontynentalnego. Niedługo za nią natrafiłam na rozwidlenie. Według sugestii Adama powinnam iść w prawo, ale miałam jeszcze dróżkę w lewo, którą miałam wracać i inną na wprost. Postanowiłam zbadać tę ostatnią i doszłam do schodków łączących się z tablicą drugą: Obozowiskiem Łowców Reniferów. Wiedziałam, że będę tędy wracać, ale i tak sfotografowałam wysoki szałas z gałęzi.
Wówczas przeszłam już wedle sugestii na ścieżkę w prawo. Kolejne pomosty biegnące nad wodą doprowadziły mnie do furtki podobnej jak w Zwierzyńcu czyli obrotowej. Za łąką biegła ulica, zaś ja przeszłam na jej drugą stronę, dzięki czemu mogłam przyjrzeć się tablicom nr 12 i 11, poświęconych odpowiednio owadom i gadom. Nie dało się też nie zauważyć konstruktów, mi osobiście kojarzących się z ulami, co mogło być prawdą, biorąc pod uwagę, że tablica nr 10 dotyczyła bartnictwa, aczkolwiek mieściła się już w lesie.
Punkt 9 był niejako dodatkową odnogą ścieżki Las, ale totalnie było warto. Podchodziło się bowiem na pomost nad zbiornikiem Suchar I, co stanowiło przyjemną odskocznię od plagi pragnących mojej krwi komarów na odcinkach leśnych. Choć nie powiem, miło było obserwować innych przedstawicieli insektów, takich jak ważki (niektóre naprawdę duże) i motyle (mnie urzekł niebieski wlatujący wysoko na drzewo tuż przed moim ponownym wejściem w las).
Po odwiedzeniu kładki ruszyłam dalej i musiałam iść naprawdę żwawo, bo komarów było zatrzęsienie, a przy tablicy im poświęconej i mrówek nie brakowało. Sąsiednia wspominała o żeremiu bobrów, które to zwierzę znalazło się w logo Parku. W tych warunkach nagrywanie było niemal niemożliwe, a i robienie zdjęć niełatwe, bo trzymanie rąk nieruchomo przez choćby 3 sekundy, komary interpretowały jako zaproszenie i to pomimo wypsikania się repelentem. Mimo to wykradłam naturze kilka kadrów. Przytuliłam dłoń do drzewa, a rozmiar dość długiej szyszki porównałam, przystawiając obok własną stopę.
Przy kolejnej tablicy wyjaśniłam zagadkę z poprzedniej podróży, na Roztocze. Odsłonięte połaci drzew, nacięte „w jodełkę”, służyły do zbioru żywicy. Następna z tablic, opatrzona już numerem 5, opowiadała o borze rosnącym na torfie. W tym miejscu miałam po prawej łącznik do ścieżki Suchary, ale uprzednio odbiłam delikatnie w lewo, by sfotografować także tablicę nr 4. Dotyczyła boru mieszanego. Na trasie zobaczyłam kłodę, kojarzącą mi się kształtem ze zwierzęciem opartym na przednich łapach. Szybkie zdjęcia i nawrotkę sponsorowały oczywiście komary.
Po przejściu łącznika znalazłam się na drugiej ze ścieżek edukacyjnych – Suchary. Tutaj punktów do przejścia było 7, ale odległości między nimi były dosyć znaczące. Zagapiłam się na rozwidleniu, przez co poszłam dróżką równoległą do zamierzonej. ale wciąż oznaczonej kolorem niebieskim, tak jak miało być, bo szlaki zmieniały tu swoje oznaczenie.
Cóż było robić. Zorientowałam się niemal na kolejnym skrzyżowaniu, że chyba coś jest nie tak, więc zlokalizowałam się na mapce otrzymanej w Krzywem i skręciłam w lewo. Podeszłam jeszcze dalej, do tablicy nr 1, a nie chcąc krępować kąpiących się tam dziewcząt, zrobiłam tylko parę zdjęć i na niemal wyszeptanym nagraniu i tak pomyliłam numer zbiornika, bo tu był to już Suchar II. Nadrobiłam to, idąc pomostami ku tablicy nr 2 (Życie w Sucharze II), choć mimowolnie pstrykałam pod światło (w kierunku zachodnim). Z pomostu cofnęłam się do drogi i kontynuowałam już normalnie od punktu nr 3, poświęconego tropom zwierząt. Tutaj komary używały już sobie w najlepsze, ale i tak musiałam uwiecznić, iż w Wigierskim Parku Narodowym uwzględniono także trasy dla narciarzy, bo wcale nie wydało mi się to oczywiste.
Niedługo później ścieżka skręcała w lewo. Przy punkcie nr 4 znajdowały się dwie tablice dotyczące lokalnych drzew i krzewów, a dodatkowo była wiata. Gdybym zdecydowała się tu na małą przekąskę, sama byłabym ucztą dla komarów, więc postanowiłam się wstrzymać. Zresztą – wędrowałam od godziny, całość powinna mi była zająć nie więcej jak trzy, więc nawet nie czułam się głodna.
Wkrótce znalazłam się na pomoście przy punkcie nr 5, gdzie można było popatrzeć na zbiornik Suchar IV. Usłyszałam wcześniej, że do zbiornika Suchar III nie było już szlaku ze względu na nieodpowiedzialne zachowania turystów i niszczenie ścieżki.
Ostatnim leśnym punktem na trasie był nr 6, Grąd. Kolejny i ostatni na całej ścieżce Suchary był nr 7, położony nad Jeziorem Czarnym. Tu było widać jego część. Teraz czekał mnie spory odcinek żółtym szlakiem po zwykłej szerokiej drodze. Co prawda jeździły tu auta i rowery, ale komarów było mniej.
Za to trafiłam na prawdziwe zatrzęsienie ludzi na kąpielisku. Udało mi się znaleźć skromny kawałek linii brzegowej, by choć dłonią sprawdzić temperaturę wody. Była całkiem przyjemna o tej porze. Niepewna, czy szalejąca młodzież nie przepchnie mnie niechcący do wody, zrobiłam jeszcze kilka zdjęć z pomostu, po czym zwinęłam się stamtąd.
Wróciłam na drogę i przyglądając się przestrzeni wokół, dopatrzyłam się kłody na kształt pyska dzika oraz innego przewalonego drzewa, ale jakby podtrzymanego w powietrzu przez sąsiadnie. Przy kolejnej tablicy mogłam się zlokalizować na wielkoformatowej mapie.
Ruszyłam dalej bez większych przygód, spotykając co jakiś czas turystów. Na rozwidleniu poszłam w prawo, wracając w ten sposób na ścieżkę Las. Jakieś dziecko było zaskoczone widokiem obrotowej furtki, a jeszcze bardziej moim przejściem przez nią. Kładką szłam miejscami nad wodą. Znalazłam tablicę nr 3 dotyczącą łęgu, po czym pojawiły się znajome schody do Obozowiska Łowców Reniferów. Stamtąd znaną już sobie trasą wróciłam do miejsca noclegu, a z balkonu zagadał do mnie starszy z panów poznanych w siedzibie Parku, pytając, czy nigdzie nie pobłądziłam i o ogólne wrażenia.
Bilans dnia wyniósł 20,5 km, z czego jednak połowę wytańczyłam na parkiecie 😉 A zatem w terenie zrobiłam pewnie ciut ponad 10 km. Nazajutrz szykowałam się na najbardziej wymagający dzień wyprawy.
Zajrzyj też do zakładki dotyczącej parków narodowych 🙂