Od Szczecina do Wolina, z lądowaniem w Międzyzdrojach

Drugi dzień zapowiadał się dość zmienny przestrzennie. Na celowniku były w sumie cztery miasta. Jeszcze w Gryfinie zobaczyliśmy kościół Narodzenia NMP przy Placu Księcia Barnima I. Miał częściowo ceglane, częściowo kamienne mury. Wewnątrz, poza pięknie odnowionym sklepieniem (które skrywało jednak zamalowane freski, których, nie wiedzieć czemu, nie postanowiono wyeksponować), najbardziej urzekła mnie ambona. Wyróżniała się swą morską barwą na tle całej świątyni. Miała również bordowe kolumny pomiędzy namalowanymi scenkami, a same scenki były częściowo malowane, częściowo tworzyły je płaskorzeźby. Godne uwagi moim zdaniem były również organy (choć Przemek podkreślił, że są nowe) i nastawa ołtarzowa z postacią Matki Boskiej z Dzieciątkiem pośrodku i czterema figurami świętych w bocznych kwaterach.

W Szczecinie z pociągu przesiedliśmy się do komunikacji miejskiej i przejechaliśmy pod Urząd Miejski. Mieliśmy akurat tyle czasu, by zobaczyć tzw. Jasne Błonia i wracać w stronę dworca Złotym Szlakiem Turystycznym. Na ścianie Urzędu były liczne tablice, chociażby ta upamiętniająca Piotra Zarembę – pierwszego prezydenta polskiego Szczecina. Rzeźbiony kartusz z herbem dawnej Prowincji Pomorze dumnie górował nad budynkiem, a nad przejazdem ku Jasnym Błoniom widniał herb miasta.

Przeszliśmy na drugą stronę. Oko cieszyły tryskające wodą fontanny, a kwitnące drzewa pachniały tak pięknie, że poprosiłam swojego przewodnika o zdjęcie z nosem „zatopionym” w ich kwiatach. Dalej rozpościerała się ogromna połać zieleni z pomnikiem papieża-Polaka po jednej stronie oraz z Pomnikiem Czynu Polaków na drugim krańcu. Dalej, do Parku im. Kasprowicza, już nie szliśmy, bo nie zdążyłabym na pociąg. Byłam tak swoją drogą przekonana, że to co widzę w oddali, to „Ogniste ptaki” Hasiora, bo Przemek o nich wspominał, ale okazało się, że znajdują się znacznie dalej, a to co widziałam, to właśnie Pomnik Czynu Polaków autorstwa Gustawa Zemły. Trzy ptaki symbolizowały Polaków, którzy kształtowali, kształtują i będą kształtować byt narodowy.

Wróciliśmy przed budynek Urzędu tam, gdzie rozpoczynaliśmy i ruszyliśmy na wprost. Aleja była w remoncie, więc nie zobaczyliśmy gmachu Rektoratu Uniwersytetu Szczecińskiego w pełnej krasie. Jednak nawet z odległości widziałam, że budynek był bardzo estetyczny – szczególnie podobały mi się boniowania na krawędziach ścian. Minęliśmy kolejną szczecińską pompę wodną, a moją uwagę zwracały także wykończenia portali domów.

Dotarliśmy do bardzo ciekawego punktu. Plac Grunwaldzki powstał w miejscu dawnego Fortu Wilhelm i był przestrzenią zaadaptowaną na skwer z torami tramwajowymi pośrodku. Rozbiegało się stąd gwiaździście aż osiem ulic, co wyglądało niesamowicie na mapie oraz zdjęciach z lotu ptaka. Kontynuowaliśmy przejście Aleją Fontann, gdzie zobaczyliśmy Pomnik Marynarza Sternika. Ciekawe pod kątem detali architektonicznych były także kamienice po obu stronach ulicy. Przy Placu Lotników znalazła się kopia pomnika Colleoniego. Oryginał znajdował się w Wenecji od końca XV wieku, a ufundowany na początku XX wieku szczeciński egzemplarz po wojnie trafił do Warszawy, skąd wrócił staraniem mieszkańców Szczecina w 2002 roku. Co ciekawe, plac kawałek dalej nazwano placem Adamowicza. Takiego gdańskiego akcentu się tu nie spodziewałam.

Wędrowaliśmy dalej w kierunku dworca, zmierzając ku wyróżniającej się budowli. Chwilę później stanęliśmy przed Gmachem Banku Ziemstwa Pomorskiego z lat 90. XIX wieku, zwanym też Pałacem Ziemstwa Pomorskiego. Zbudowano go w stylu neobarokowym. Stały tam dwie figury – rolnika, który był bardzo bogato ubrany, a także rycerza. Zwieńczeniem budynku była charakterystyczna kopuła i gryfy. Dawniej były tu banki, dziś gmach miał służyć Akademii Sztuki.

Niemniej urzekł mnie budynek Dyrekcji Poczty z początków XX wieku. Wzniesiono go w stylu neogotyckim dla urzędu pocztowego i telekomunikacyjnego. Pełnił tę samą funkcję do dziś. Spodobał mi się zapewne z powodu ceglanej fasady 😉 i detali architektonicznych.

To był ostatni akcent zwiedzania Szczecina. Minęliśmy Bramę Portową od przeciwnej strony niż dzień wcześniej. Wkrótce dotarliśmy na dworzec i oczekiwaliśmy na przyjazd pociągu. Ten podstawiono jednak na drugim końcu peronu i nie zorientowaliśmy się, póki nie podano tej informacji przez megafon. Skutkiem było to, że nie miałam normalnego miejsca, ale w sumie miałam jechać tylko nieco ponad godzinę. Usiadłam w korytarzu, na wmontowanym w uwypuklenie przy podłodze śmietniku (!), choć czystym, i w sumie cieszyłam się, że siedzę, jadę do celu i że mogłam zrzucić ciężki bagaż. Z racji zajmowanego miejsca trudno było o wybitne widoki, więc zaszyłam się na ten czas w trybie online. Odpisałam na wiadomości, sama posłałam parę, sprawdziłam w sieci, co się działo w tak zwanym międzyczasie. Pilnowałam tylko bagażu, aby nikt go nie zahaczył, szczególnie gdy ludzie na kolejnych stacjach dosiadali się z mojej strony. Słyszałam, jak konduktorka mówiła do kogoś, że jeszcze tylu ludzi nie widziała w pociągu w poniedziałek. Mnie też to zaskoczyło, bo specjalnie planowałam wyjazd w tygodniu, nie hacząc wizytą nad morzem o weekend. Poza tym planując wstępnie swoje urlopy już w styczniu, nie pomyślałabym, że ludzie będą odbijać sobie majówkę tydzień później. Raczej zakładałam, że zwykle w mojej branży majówka jest pracująca i stąd wpadłam na pomysł, by wyjechać tydzień później. Frekwencja na pewno wynikała też z nagłego przypływu letniej pogody. Gdy wyjeżdżałam, w Gdańsku było 8°C, tymczasem tutaj już drugi dzień z rzędu termometry wskazywały 24°C.

Wysiadałam w Wolinie, a więc wcześniej niż większość pasażerów. Było mniej więcej południe. Dałam sobie czas do pociągu około piętnastej lub siedemnastej, aby przejść się po miasteczku, zobaczyć jego najciekawsze punkty i zjeść obiad, choć liczyłam się z opcją tylko na wynos. Wolin okazał się kontrastem Szczecina – bardzo cichą i spokojną mieściną, gdzie trzeba pokonać znaczne odległości między punktami, które warto odwiedzić. Sama skierowałam się najpierw przez ulice Kolejową, Mickiewicza, Gryfitów i Spokojną, aby zobaczyć wiatrak typu holenderskiego z XIX wieku. Następnie przespacerowałam się ulicą Stefana Jaracza wzdłuż cmentarza. Pogoda była doprawdy niesamowicie przyjemna, czuć było na skórze promienie słońca, a wiał letni wiatr. Żałowałam tylko, że nie spodziewając się takiej aury zabrałam wyłącznie długie spodnie.

W dalszą wędrówkę udałam się ulicą Słowiańską i nazwa wydała mi się adekwatna, bo miałam nią dojść do figury Trygława oraz dawnych kurhanów. Zapytałam mijanego pana, czy idę w dobrą stronę i czy daleko stąd jeszcze do Trygława, na co pan odparł:

– O, to pani musi iść tą ulicą do końca, to kilometr jeszcze na pewno.

Ten dłuższy odcinek, pokonywany z całym podróżniczym dobytkiem na plecach, skłonił mnie do refleksji, że (w przyszłości) byłoby mi trudno z takim bagażem robić wędrówki od bazy do bazy, gdzie praktycznie cały czas ma się wszystko w plecaku. Najbardziej odczuwały to ramiona, ale nie wykluczałam, że w przypadku dłuższej wędrówki byłyby to także kręgosłup czy nogi. Jako kobieta miałam relatywnie dużą wytrzymałość w kwestii kilometrów, ale dźwiganie to nieco inna sprawa. Już nie mówiąc o tym, że letnie wojaże to też zwykle stale wysokie temperatury, a wówczas wysiłek odbiera się inaczej. Niemniej jednak ta perspektywa coraz bardziej mnie kusiła.

Inną myślą, która mi towarzyszyła, było to, że cyfrowy detoks, który sobie zaaplikowałam podczas tego wyjazdu był genialnym pomysłem i dziwiłam się sobie, że wpadłam na to dopiero około rok wcześniej i korzystałam z tego tak rzadko. Bycie samemu ze sobą (lub w towarzystwie mojego przewodnika w Szczecinie), odkrywanie i chłonięcie przestrzeni, bez bodźców cyfrowych, naprawdę działało na mnie wyciszająco, regenerująco i nastrajało pozytywnie. Korzystałam z telefonu jako aparatu i dyktafonu, ale byłam „offline” za wyjątkiem chwil, gdy był mi niezbędny GPS. Nikt mnie nie rozpraszał. Odzywałam się do ludzi dopiero po zejściu ze swoich szlaków. Było mi to bardzo potrzebne podczas wyprawy i zastanawiałam się, jak pracować nad sobą, by umieć stosować cyfrowy detoks częściej, niekoniecznie w trasie.

A jeśli chodzi o przemyślenia ze szlaku, żałowałam, że drogowskazy nie były dokładniejsze, np. nie podawały kilometrów, które dzieliły mnie od celu. W końcu jednak dotarłam do rezerwatu archeologicznego z kurhanami. Wyczytałam na tablicy, że kawałek dalej powinna być wieża widokowa, ale jedyny obiekt w zasięgu wzroku, który mógłby ją przypominać był niedostępny dla postronnych. Szybko też zorientowałam się, że w tutejszym lesie owady już się wybudziły i szybko się stamtąd zabrałam, żeby mnie „nie pożarły” 😉 A tak na poważnie, zastanawiałam się, jaką sytuację zastanę w Wolińskim Parku Narodowym, bo uznałam, że na chmary owadów jeszcze za wcześnie i nie zabrałam sprayów na owady, chcąc zmniejszyć wagę bagażu.

Zrobiłam nawrotkę i wróciłam tą samą drogą. Skręciłam na ulicy Jaracza, tym razem w prawo. Dotarłam pod kościół Św. Stanisława. Maleńki, ceglany budynek pięknie komponował się z kwitnącymi drzewami, ale był zamknięty, więc nie mogłam obejrzeć go w środku. Dalej swe kroki skierowałam ku kościołowi Św. Mikołaja, po drodze oglądając jeszcze pomnik Światowida. Nie był szczególnie wyeksponowany. Pewnie minęłabym go bezwiednie, gdybym go nie szukała. Natomiast kościół rzucał się w oczy z daleka. Do świątyni weszłam jednak tylko na moment i wykonałam pospiesznie kilka zdjęć (potem okazały się nienajlepszej jakości), bo niedługo miała się tam odbywać ceremonia pogrzebowa i nie chciałam przeszkadzać.

Później skierowałam się ku rzece o intrygującej nazwie – Dziwna. Nagrałam krótki filmik prezentujący tamtejszy krajobraz, z wyspą Ostrów pośrodku, z zabudową Centrum Słowian i Wikingów. Była tu spora połać zieleni, która cieszyła oko. Bliżej mostu znajdował się spichlerz. Ustawiono także rzeźbę, jednak nie wiedziałam, co miała przedstawiać.

Zamierzałam zjeść obiad nad rzeką, ale lokal, który miałam wypatrzony, okazał się zamknięty. Na szczęście nieopodal była pizzeria, z nieco szerszym repertuarem, więc udało mi się dostać naleśniki na wynos. Ostatecznie uznałam, że zdążę na wcześniejszy pociąg, więc zaopatrzona w posiłek skierowałam się na dworzec. Na swojej trasie zobaczyłam jeszcze budynek Muzeum Regionalnego i Urzędu Miasta. Nieopodal wypatrzyłam rysunkową mapę – sugerowała ona, że idąc w kierunku kurhanów, powinnam była skręcić w jakąś wcześniejszą ulicę, aby zobaczyć figurę Trygława. Już trudno. Przy Rynku przeszłam jeszcze przez skwerek, gdzie umieszczono też pomnik postaci z mieczem. Mnie jednak zafascynowało graffiti na fasadzie budynku przy ulicy Wojska Polskiego. Malunek w odcieniach szarości prezentował panoramę Wolina z 1618 roku.

W drodze na dworzec dokonałam, wydawałoby się, niemożliwego. Mijając niespodziewanie ryneczek, podeszłam do jednego ze stoisk i w przeciągu mniej niż pięciu minut przekopałam się przez jego zasoby, przymierzyłam parę rzeczy i zdobyłam parę granatowych, lżejszych od moich długich czarnych, spodni za kolano. Kto by pomyślał, że z Wolina zamiast pocztówki, przywiozę jakąś część garderoby. Czułam się już gotowa na potencjalną falę upałów 😉 Tak zaopatrzona, bez dalszych przygód, dotarłam na peron i zdążyłam zjeść jeszcze na spokojnie moje, o dziwo wciąż w miarę ciepłe, naleśniki.

Po godzinie piętnastej dotarłam do Międzyzdrojów. Na początek sfotografowałam dworzec i laubzegi. Zresztą z drugiej strony budynek też był ciekawy. Chwilę później spacerowałam już ulicami miasta, przy tej okazji zauważając mężczyznę w czerwonej bluzie. Zapamiętałam, że wysiadał w Wolinie z tego samego pociągu co ja. Później widziałam go również wsiadającego do pociągu do Międzyzdrojów, wtedy jeszcze nie wiedząc, że pokonujemy taką samą trasę. Kilka ulic dalej, kiedy zdążyłam przeżyć już pierwszy zachwyt niewielką mieściną i podekscytować się, że ulica Stroma naprawdę jest stroma (na szczęście dreptałam w dół!), zauważyłam mężczyznę pytającego lokalną mieszkankę o drogę. Okazało się, że zmierzał nad morze, pani pokierowała go więc, sugerując jednocześnie, by dalej zapytał kogoś jeszcze. W tym momencie zdążyłam się już z nim zrównać, śmiejąc się przy okazji, że chyba przydałaby mu się mapa. Przez moment szliśmy razem, bo i ja, wykorzystując swoją mapę, zmierzałam do zarezerwowanej kwatery. Szybko zorientowałam się, że mężczyzna niebezpiecznie skraca dystans, dlatego podprowadziłam go, pokierowałam dalej, ale rozdzieliłam się wystarczająco szybko, by moja lokalizacja została dla niego tajemnicą. Miałam nosa. Mężczyzna rzeczywiście zapytał na koniec, czy dam mu numer telefonu, ale odmówiłam i życzyłam powodzenia w dalszych planach. Wędrując dalej, obróciłam się, by sprawdzić, czy za mną nie idzie, ale każde z nas było już na swojej ścieżce. Czasem chyba przesadzam ze swoją otwartością 😉

Moja kwatera przy ulicy Kopernika okazała się naprawdę przytulna. Pokoik z tarasem i osobną łazienką był niezależny od reszty domu. Wydało mi się to całkiem ciekawym rozwiązaniem. A może po prostu połechtało moją własną niezależność. Miałam tu również lodówkę oraz czajnik. Czułam się samowystarczalna. Rozpakowałam się, po czym postanowiłam złapać chwilę oddechu. Upał wciąż dawał się we znaki i wypiłam chyba ze 3 szklanki wody. Nagle uznałam, że przede mną jeszcze całkiem sporo dnia. Wykorzystując piękną pogodę, postanowiłam zrobić sobie krótki spacer. Przeszłam się na molo, zahaczając po drodze o stoisko z lodami. Wybrałam takie o smaku zielonego jabłka i były to moje pierwsze lody w tym sezonie. Przysiadłam na ławce, delektując się przysmakiem. Nim weszłam na molo, sfotografowałam też ciekawą gablotę. Zawartość pozostała dla mnie enigmą, ale skojarzyła mi się nieco z kulą czasu. Zwieńczeniem wieżyczki były figury czterech zwierząt, reprezentujących różne pory dnia. Znalazły się tam: kogut, ul z pszczołami, nietoperz i sowa.

Aby wejść na molo należało przejść przez pasaż. Zatrzymałam się w nim na moment, aby kupić pocztówki z Międzyzdrojów. Skusiłam się na dwie, z czego jedna była w stylu retro i przedstawiała właśnie okolice molo, a druga, nowsza, zebrała atrakcje Międzyzdrojów w formie kolażu zdjęć. Nie od razu weszłam jednak na molo. Sfotografowałam najpierw widok na plażę z prawej strony, po czym po lewej, jednocześnie schodząc na plażę. To, co mnie zaintrygowało, to biegnące wzdłuż całej plaży brązowe rury. Ponadto po plaży jeździły maszyny, jakby dopiero przygotowano ją na najazd turystów. Za linią rur piasek był ubity i miejscami przypominał błoto, dlatego tam można było raczej spotkać nielicznych spacerowiczów. Dalej od linii wody, gdzie plaża wyglądała typowo, z jasnym piaskiem, przesiadywali nieliczni turyści i opalali się pierwsi śmiałkowie. Byłam też świadkiem, jak mewy upolowały gofry przy opuszczonym na moment kocu i rozbawił mnie fakt, że choć widniała tabliczka „wstęp wzbroniony” przed wydmą, to wrona siwa, sroka i jedna ze wspomnianych mew „nic sobie z tego nie robiły”. Choć ich spójność z naturą była czymś oczywistym, całość wydała mi się anegdotyczna. Sama przeszłam się niespiesznym tempem po obu częściach, przy tej okazji zanurzając rękę w morzu i wykonując całkiem sporo kadrów.

Sytuacja na dole była kontrastowa do tego, to działo się na molo. Tutaj ludzie spacerowali dosyć gęsto. Trudno było zrobić zdjęcie samego molo, choć podejmowałam niejedną próbę. Strzeliłam jednak morzu i sobie parę fotek, a wiatr znad morza był przyjemnie ciepły, choć intensywny. To, co jeszcze zwróciło moją uwagę, to fakt, że można było zobaczyć starsze panie spacerujące pod mankiet z wojskowymi. Wyglądało to na rodzaj wolontariatu, służby, a nie więzy rodzinne.

Byłam usatysfakcjonowana tym, że udało mi się zobaczyć już coś w Międzyzdrojach. Postanowiłam jednak wrócić niedługo później na kwaterę, żeby naładować akumulatory na następny dzień. Po drodze zobaczyłam Park Zdrojowy z piękną bramą, który postanowiłam odwiedzić jeszcze przy innej okazji, jak również zaciekawiły mnie wzory na płytach chodnikowych, nawiązujące do herbu miasta. Ostatnim punktem programu było uzupełnienie prowiantu, po czym wróciłam, aby się zregenerować.

Interesują Cię miasta wojewódzkie? Zajrzyj <tutaj> 🙂 Zajrzyj też do zakładki dotyczącej parków narodowych 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *