Kiedy odwiedziłyśmy Schönbrunn wraz z przyległościami, wróciłyśmy na stację metra o tej samej nazwie. Musiałyśmy jednak kawałek dalej przesiąść się z linii U4 na linię U6. Kierując się na północ miasta, mijałyśmy niejedną architektoniczną ciekawostkę. Czy to kamienicę, czy to kościół, czy też budynek o nietypowym kształcie z jeszcze dziwniejszym czubkiem, który trochę kojarzył mi się z cerkwią przez te krągłości, a trochę z powodu krzykliwej kolorystyki z jakimś aquaparkiem czy innym centrum rozrywki.
Wysiadłyśmy finalnie nad wodą, a stacja Neue Donau nie nosiła tej nazwy przypadkowo. Tędy przepływało jedno ramię Dunaju, nieopodal starsza odnoga, być może można by ją nawet na tym etapie już nazwać starorzeczem. Być w Wiedniu, mieć okazję zobaczyć drugą najdłuższą rzekę Europy, przepływającą przez aż dziesięć krajów – tego nie mogłam przegapić. Trzeba jednak przyznać, że było to spore nadłożenie drogi, ale czymś, co nas finalnie do tego skłoniło, był punkt widokowy o nazwie Donau Turm. Do wieży dzieliła nas stamtąd jeszcze solidna porcja spaceru.
Zeszłyśmy na drogę biegnącą równolegle do rzeki i nim ruszyłyśmy nią do celu, pokusiłyśmy się o kilka zdjęć nadrzecznej okolicy w tym miejscu. Później, posiłkując się mapą i nawigacją, trafiłyśmy na właściwą drogę. Nieopodal mieściło się coś w stylu centrum kultury muzułmańskiej i widziałyśmy nawet kobiety z dziećmi, niewątpliwie będace przedstawicielkami tej religii. Po dość długim spacerze asfaltem cały czas na wprost, znalazłyśmy się wreszcie w Donaupark.
Wieża była stąd widoczna za drzewami i sporą połacią zieleni, a że weszłyśmy akurat w miejscu, gdzie nie było absolutnie żadnej z wytyczonych ścieżek, ruszyłyśmy przez trawnik. Wykorzystywali go zresztą i inni, rozkładając się na kocykach czy to bawiąc z psiakami. Trzeba było jedynie uważać przy torach, którymi przejeżdżała kolejka wąskotorowa. Gdy minęłyśmy drzewa, obok instalacji z krzyżem wieża odsłaniała się już w pełnej krasie.
Gdy dotarłyśmy do kas, przekonane o zniżce należnej dzięki zakupowi specjalnej karty turystycznej, miło się zaskoczyłyśmy. Akurat tego dnia, choć nie pamiętam z jakiej okazji, wjazd na szczyt wieży był jeszcze kilka euro tańszy. Już sam przejazd windą był fascynujący, bo mogłyśmy oglądać jej mechanizm w feerii niebieskich i fioletowych świateł.
Na górze do eksploracji było kilka kondygnacji. Dwie służyły jako tarasy widokowe, poza tym mieściła się tam także restauracja. Niestety, byłyśmy za późno, by tam zjeść, ale wykorzystałyśmy ten moment, by spojrzeć na miasto również z jej okien. Poza tym były monitory informacyjne (ale z nich nie korzystałyśmy i w sumie nie pamiętam, czy były czynne) i tabliczki, w którym kierunku patrzymy. Najciekawsze było spojrzenie na rzekę, bo to ona w sumie nas tu przyciągnęła. Oglądałam więc stare i nowe ramię Dunaju, a dodatkowo z góry dobrze było widać zielonkawe jeziorko na terenie parku, na mapie podpisane jako Irissee. Jeśli chodzi o zabudowę, wydała mi się ona dość gęsta, a do zabytkowego centrum było daleko, więc niekoniecznie dostrzegałam i rozpoznawałam kluczowe obiekty. Tak czy inaczej, jak już nieraz wspominałam, lubię tego typu atrakcje i widoki z góry. Gdy zjechałyśmy z powrotem na dół (a ja ponownie poekscytowałam się windą 😉 i ponownie to nagrałam), weszłyśmy jeszcze na moment do sklepiku. Wybrałam dwie pocztówki (tak, znowu), ale tylko jedna prezentowała odwiedzone przez nas miejsce. Druga głosiła hasło z piosenki „Ain’t no mountain high enough” i chyba po prostu to hasło było czymś, czego w tamtym momencie życia bardzo potrzebowałam.
Gdy wyszłyśmy, przez park skierowałyśmy się ku linii metra U1. Natrafiłyśmy przy tym na pomnik upamiętniający byłego prezydenta Chile, który nazywał się Salvador Allende. Czemu go tu wspomniano, nie mam pojęcia. Idąc dalej, znalazłyśmy przejście między budynkami i zagadywałyśmy ludzi o drogę. Wreszcie znalazłyśmy się na najbliższej stacji – Kaisermühlen Vienna Int. Centre.
Miałyśmy w planach Prater, ale wiedziałyśmy, że nie starczy nam czasu, więc wysiadłyśmy dopiero na Karlsplatz, nieopodal kościoła Św. Karola Boromeusza. Nim jednak podeszłyśmy ku świątyni, na naszym celowniku znalazł się uniwersytet techniczny podpisany tak jak przed wojną Politechnika Gdańska czyli Technische Hochschule! Dodatkowo przed budynkiem ustawiono popiersia ludzi związanych z różnymi dziedzinami nauki, na placu był jeszcze jeden pomnik, a w obrębie okolicznego skweru ustawiono rzeźbę Brahmsa.
Dopiero wówczas odwiedziłyśmy obiekt, który dał nazwę najbliższej okolicy i stacji metra. Przed świątynią znajdował się jeszcze zaaranżowany zbiornik wodny z nasadzoną zielenią. Kościół Św. Karola Boromeusza miał za patrona arcybiskupa Mediolanu z okresu epidemii dżumy z XVI wieku, ale jeszcze dwóch Karolów z dynastii Habsburgów warto wspomnieć przy tej okazji. Karol VI był bowiem jego fundatorem, a ostatni cesarz Austrii Karol I został tam uwieczniony pamiątkową tablicą. W świątyni trwała msza, w którą mimo bariery językowej się włączyłyśmy, a specjalnie oddelegowane do tego osoby pilnowały, by nie robić zdjęć w trakcie, więc i my poczekałyśmy do końca.
Po opuszczeniu świątyni, przeszłyśmy się raz jeszcze po okolicy, by złowić parę kadrów, a finalnie zrobiłyśmy sobie przerwę regeneracyjną w lokalnym McDonaldzie. Spacerkiem przeszłyśmy się w kierunku pomnika Bohaterów Armii Czerwonej, przed którym dodatkowo znajdowała się tryskająca bardzo wysoko wodą podświetlana fontanna. Za nimi stał Pałac Schwarzenberg. Idąc dalej ulicą Rennweg, przy której się mieścił, natrafiłyśmy na kościół, przed którym znajdował się pomnik papieża Jana Pawła II. To tu pierwotnie planowałyśmy przyjść na polskojęzyczną mszę, ale już w połowie dnia byłyśmy pewne, że najzwyczajniej w świecie nie zdążymy. Dlatego szłyśmy przeciwną stroną ruchliwej ulicy, fotografując kościół Św. Krzyża tylko z odległości, zainteresowane jednak bardziej obiektem po prawej stronie drogi.
A był to Belweder i właściwie nie jeden, a dwa – na rozległej posesji mieściły się bowiem Dolny i Górny Belweder. Teren ten był związany z Eugeniuszem Sabaudzkim, który w XVIII wieku uzyskał zgodę na ogrodzenie go i zadbał o barokowy wystrój, który udało się utrzymać. Dolny Belweder miał być pałacem mieszkalnym, Górny – pełnił funkcje reprezentacyjne.
Zaczynałyśmy od tzw. Unteres Belvedere i jak wskazywała jego nazwa, mieścił się on niżej, a nas czekał spacer coraz wyżej i wyżej, aczkolwiek nie była to typowa wspinaczka, lecz co pewien czas trafiałyśmy na schodki.
Ścieżki wiodły wśród zieleni, ale dodatkowo teren zdobiły fontanny i przeróżne figury. Rzeźby, które mijałyśmy najpierw, miały atrybuty w postaci instrumentów muzycznych. Idąc główną aleją, poprosiłyśmy innych przechodniów, by zrobili nam wspólne zdjęcie. Poza tym zapozowałyśmy w kilku miejscach, fotografując się nawzajem.
Szczególnie spodobała mi się fontanna wieńcząca aleję przed pierwszymi schodami. Centralną część stanowiły cztery figury, podtrzymujące wyższą kondygnację. Przy fontannie skręciłyśmy w lewo. Dużym wyzwaniem było ujęcie w kadrze pierwszych schodów, gdyż co chwilę wchodzili na nie kolejni spacerowicze. Wreszcie uzyskałam niemal pożądany kadr i wspięłyśmy się ciut wyżej.
Przywitała nas figura sfinksa. Było to połączenie sylwetki kobiecej, co miało symbolizować mądrość, z postacią lwa – symbolu siły. Skrzydła dodano jako odzwierciedlenie umiejętności szybkiego podejmowania decyzji. Podążając stamtąd ku centralnej alejce, mijałyśmy wielobarwne kwiaty, co cudownie komponowało się z budynkiem Górnego Belwederu w oddali i aż prosiło się o kolejne zdjęcia 😉 Spojrzałyśmy także za siebie, na alejkę, którą już przeszłyśmy. Byłyśmy niejako nad wspomnianą fontanną, ale niedługo później dotarłyśmy do kolejnej, wizualnie dużo prostszej – figury były tylko po bokach, a centrum stanowiła kaskada, po której spływała woda.
Pomimo wieczornej pory spacerowało się tam naprawdę przyjemnie, a gdy zaczęło się ściemniać, zobaczyłyśmy oświetlenie Górnego Belwederu czyli Oberes Belvedere. Finalnie przeszłyśmy się skrajną ścieżką po prawej w jego kierunku i wyszłyśmy najbliższą otwartą bramą w okolicy ulicy Prinz Eugen Straße. Wśród ciekawych kamienic przespacerowałyśmy się w kierunku kościoła Św. Elżbiety i wróciłyśmy do bazy. Nazajutrz o szóstej nad ranem odjeżdżał już nasz pociąg powrotny.
To jednak nie koniec wpisów o Wiedniu. Za dwa tygodnie zaproszę Was na ostatni, zamykający cykl wiedeński. Jesteście ciekawi, co w nim będzie? Zatem do zobaczenia! 🙂