Schönbrunn, który opisywałam w poprzednim wpisie, to nie tylko budynek pełen znakomitości, ale i obszerny teren parku. Ogród cesarski dla wiedeńczyków udostępniła Maria Teresa w 1779 roku. Znalazło się tam poza uformowaną i bardzo zadbaną roślinnością, także wiele rzeźb i elementów drobnej architektury. Część mogłyśmy zwiedzić dzięki zakupionemu łączonemu biletowi, inne były ogólnodostępne.
Po zwiedzeniu zamku i oranżerii przyszedł czas delikatnie się cofnąć, by przejść się ogrodem następcy tronu. Ten „rudolfowy” akcent (dla mnie to pierwsza postać kojarząca się z niemieckim słowem Kronprinz, ale choć mógł być jednym z wielu arcyksiążąt w historii, rzeczywiście tę konkretną przestrzeń zaaranżowano z myślą o arcyksięciu Rudolfie) bardzo mnie ucieszył, ale i sama przestrzeń zdecydowanie była warta tego, by się w niej zanurzyć i chłonąć całą sobą. Przeznaczony był w przeszłości do prywatnego użytku Habsburgów, dziś mogliśmy go zwiedzić jako kolejną biletowaną atrakcję.
Szczególnie przyjemny był spacer przez pergole z dzikiego wina. Powstało tam multum zdjęć z nami, samej przestrzeni czy tego, co było widać spomiędzy roślinności. Również pośród nich przysiadłyśmy, aby się posilić. Zwieńczeniem zwiedzania ogrodu następcy tronu była niewielka wieża widokowa, gdzie prezentowano ów ogród w pełnej krasie.
Zaraz przy wieży było wyjście, za którym skierowałyśmy się w prawo. Wkrótce znalazłyśmy się w alejce, prowadzącej do fontanny pośrodku skrzyżowania ścieżek. W niewielkim uchyłku po lewej stało coś na kształt altanki z rzeźbą w środku. Prawdopodobnie było to tzw. „Piękne źródło”.
Spacerując dalej, natrafiłyśmy na ruinę rzymską. Nazwa nie była przypadkowa, miała bowiem przypominać zapadającą się antyczną budowlę. I rzeczywiście sprawiała takie wrażenie, a jednocześnie mimo pozoru zniszczeń, wciąż nie traciła na czymś w rodzaju elegancji.
W tym miejscu odbiłyśmy w lewo. Ścieżka doprowadziła nas do „Fontanny z obeliskiem”. Z basenu w wodą jakby „wychodził” pagórek z grotą, a po nich spływały kaskady wody. Tymczasem na obelisku znalazły się hieroglify, ale pewnie nie zwróciłabym na nie uwagi, gdyby nie informacje w przewodniku. Mnie jednak bardziej podekscytowały żółwie 😀 Szczególnie, że nie spodziewałabym się ich w tym miejscu. Ale muszę przyznać, że to moja koleżanka wypatrzyła je pierwsza.
Dodatkowym elementem wyposażenia parku, jeśli można to tak ująć, były tablice z nazwami mijanych obiektów oraz z mapkami, gdzie aktualnie jesteśmy i co można zobaczyć na terenie całego Schönbrunnu. Dzięki temu nie umknęła nam, w oczekiwaniu na tę właściwą, tzw. Mała Glorietta. Po pierwsze podeszłyśmy w ogóle dzięki temu w jej okolicę, a po drugie wiedziałyśmy, na co patrzymy, bo w porównaniu z Gloriettą była nader skromna.
A ta właściwa? Ach, Glorietta to był, kolokwialnie rzecz ujmując, kawał pięknej architektury! Środek w formie łuku triumfalnego zdobił orzeł oparty na ziemskim globie. Po wejściu na koniec na taras widokowy mogłyśmy zobaczyć jak umocowano figury. Boczne wejścia między arkady zostałt ozdobione motywami wojennymi. Warto było obejrzeć Gloriettę, przechodząc się dookoła, ale i wejść schodkami pod te arkady i przyjrzeć się „sufitom”. Tyle mógł zrobić każdy spacerowicz, choćby „z ulicy”. Biletowane było wejście na górny taras, ale dla tych widoków naprawdę warto! Co ciekawe, celom widokowym służył już w XIX wieku. My, przedstawicielki przełomu XX i XXI wieku, cieszyłyśmy się pewnie nie mniej niż ówcześni, aczkolwiek zastanowiło mnie, na ile spójne byłyby widoki sprzed wieków z tymi naszymi.
Prawdopodobnie spacerujac dalej, znalazłyśmy też dom zabaw arcyksięcia Rudolfa, choć budynek był raczej niepozorny. Według Google Maps powinnyśmy iść jeszcze dalej (jednak wydawało się, że tam już nic nie ma), a nasze położenie nie pozwalało tego stwierdzić jednoznacznie. Ale z mapki w przewodniku tak by wynikało. Naprzeciw znalazła się w gospoda, do której zajrzałyśmy na moment, by skorzystać z łazienki przed dalszym zwiedzaniem.
Po przejściu długą alejką na skos, trafiłyśmy przed Fontannę Neptuna. Trudno było tu o kadr bez innych turystów, ale podchodząc ciut bliżej i dając sobie na to czas, zdołałam wreszcie ustrzelić kilka satysfakcjonujących mnie ujęć. Wzniesiono ją w 1776 roku jako zwieńczenie tzw. Wielkiego Parteru (czyli przestrzeni między fontanną a pałacem) – złożonego z 8 „zielonych” części. W centrum znalazł się Neptun (stąd nazwa), przed nim klęczała Tetyda otoczona trytonami, którzy używali muszli jako trąb.
Następną biletowaną atrakcją był labirynt. W przewodniku przeczytałam później, że pod koniec XIX wieku ścięto go, ponieważ „służył celom zabronionym w miejscach publicznych”.
Aktualnie można było tam przejść się wśród różnej wysokości żywopłotów, a trasy miały różny charakter, dodatki i różny stopień trudności, w zależności od rozległości i wysokości roślinności.
Najtrudniejszy, ale i najciekawszy był ten, który urósł na tyle wysoki, by nie dało się podejrzeć trasy, a prowadził do platformy widokowej. Mijaliśmy niejednego zdezorientowanego turystę, ale mimo to widać było, że wszyscy mieliśmy z tego frajdę. Gdy wreszcie dotarliśmy do platformy, z jej szczytu dostrzegłyśmy, że są dwie opcje dotarcia tam: przez labirynt lub pojedynczą ścieżką, którą my potraktowałyśmy po prostu jako wyjście.
Po opuszczeniu labiryntu przeszłyśmy się główną aleją w kierunku zamku czyli przez wspomniany Wielki Parter. Było tam mnóstwo kolorów i widać było, że niejedna ręka dba o ten teren 😉 Pałac od tej strony miał schody zwieńczone latarenkami i nie darowałabym sobie, gdybym nie usiadła do pamiątkowego zdjęcia 😉
Minęło pół dnia, gdy opuszczałyśmy Schönbrunn. Pominęłyśmy m.in. zoo (najstarsze na świecie) i ogród botaniczny (Franciszek Stefan fascynował się podobno naukami przyrodniczymi i on był ich inicjatorem). Tak naprawdę, aby w pełni nacieszyć się tą przestrzenią, należałoby cały weekend poświęcić tylko na Schönbrunn <3 Myślę, że i tak odkryłyśmy wiele. Czekało nas jednak jeszcze kilka odkryć, dlatego poszłyśmy znów na przystanek metra.