Już pierwszego dnia w Gorcach okazało się, że czeka nas tu jeszcze niejedna przygoda. Spakowałam niewielki plecak (taki 10-15 litrów, wypakowany na maksa, ale niczego w nim nie brakowało, a wędrowałam z lekkością), co było miłą odskocznią po 12 kg dobytku zabranego z domu. Zajrzałyśmy na szybko do piekarni blisko naszej bazy wypadowej, po czym poszłyśmy w kierunku dworca autobusowego. Jeszcze na Orkana widziałyśmy fontannę w Parku Zdrojowym.
– I tu trzeba podejść w dzień – powiedziałam, łasa na piękne parkowe kadry.
– Jesteśmy – zgasiła mnie koleżanka.
Przystanki były także przy ulicy Jana Pawła II, ale na słupkach nie widziałyśmy rozkładów. Zagadałyśmy panie w tutejszej piekarni, przy okazji karmiąc oczy i obiecując sobie powrót po prowiant przy kolejnej okazji. Panowie z nadjeżdżających busów poinformowali nas, że nie ma bezpośrednich połączeń, tylko trzeba dojechać do Mszany Dolnej i się przesiąść, choć zmierzałyśmy do miejscowości najbliższej naszej. Wydało mi się to paradoksem, ale chłopak zagadany na przystanku, niby nic nie wiedząc w temacie, otworzył nam oczy na to, dlaczego tak jest. Za chwilę droga z Rabki się kończyła! Wydało mi się to dziwne, bo na mapie we wszystkich pożądanych miejscach były zaznaczone przystanki, ale rzeczywiście droga biegnąca pomiędzy to był szlak, a nie ulica zaznaczona w sposób sugerujący możliwość przejazdu autem.
Czułyśmy, że musimy sobie przeorganizować właściwie cały wyjazd przez to niedopatrzenie (choć często lokalnych busików nie ma w rozkładach w sieci, jak tych w Bieszczadach). Ale tymczasem ważne było podjąć decyzję, co robimy z rozpoczętym już dniem. Finalnie zaplanowaną trasę z finiszem w Rabce, zaczęłyśmy od Rabki czyli od końca.
Nim ruszyłyśmy, dopatrzyłam się czegoś dla mnie absolutnie niezwykłego, a jednocześnie wywołującego falę ciepła w sercu. Tutejsza szkoła podstawowa nosiła imię Macierzy Szkolnej w Gdańsku!!! A przynajmniej tak mi się wydawało, co widzę przez drzewa, bo po sprawdzeniu okazało się, że jednak Obrońców Poczty Polskiej w Gdańsku. Cóż, dla mnie oba patronaty byłyby równie godne i radujące serce nawiązaniem do ukochanego miasta. A przy okazji odpowiedziałam na pytanie mojej towarzyszki, czym była Macierz Szkolna.


Ruszyłyśmy czerwonym szlakiem w lewo przez ulicę Orkana. Sfotografowałam inną z parkowych fontann, z tego co pamiętałam, chyba Trzech Róż. Pobliska stacja meteo wskazywała 16°C, ale nie było szczególnie zimno, zwłaszcza w ruchu. Na trasie widziałyśmy sporo budynków z drewna, wyglądających na opuszczone, ale w jednym mieściło się fryzjerskie atelier.
– O, jaki grajek – powiedziała koleżanka.
– Jaki grajek? – nie rozumiałam tej nagłej wstawki.
Okazało się, że pod dachem jednego z budynków była właśnie taka figurka. W lekkim zacienieniu wcale nie rzucał się w oczy, więc tym bardziej byłam zaskoczona, że moja towarzyszka go wypatrzyła.
Przystanęłyśmy na moment przy kramiku nieopodal Kina Śnieżka, ale wiedziałyśmy, że na pamiątki z Rabki będzie jeszcze czas. Dalej znajdował się pomnik profesora Jana Rudnika, który przyjechał tu, angażując się w działania zmniejszające zachorowalność na gruźlicę, a następnie jako dyrektor lokalnego Instytutu Zdrowia rozszerzył jego działalność na inne choroby płuc wśród dzieci. Wraz z małżonką przeznaczyli oszczędności życia, by założyć fundację, która ma finansować rozwój naukowy wyróżniających się pracowników Instytutu.
Idąc ulicą imienia wspomnianego profesora, natrafiłyśmy na spory gmach Śląskiego Centrum Rehabilitacyjno-Uzdrowiskowego. Kawałek dalej ciekawostką była tablica zapraszająca strudzonych wędrowców do gospodarza Marcina, opatrzona profesjonalnymi drogowskazami PTTK, przy czym prezentowała dość oddalone punkty Głównego Szlaku Beskidzkiego. Sentymentalnym okiem spojrzałyśmy na Wołosate, 113 godzin stąd, prawie 350 km, bo tam byłyśmy razem rok wcześniej.




Wreszcie wyszłyśmy na pozamiejskie ścieżki wśród pagórków. W oddali widziałam zielony szczyt z żółtą plamą i zastanawiałam się, czy Turbacz może być aż tak blisko. Tymczasem minęłyśmy kamienną płytę z wierszem, ale stała tu ledwie dekadę. Niedługo później dopatrzyłyśmy się drewnianej tablicy, która głosiła, że do najbliższego schroniska zostało pół godziny drogi.
Jak wiele można zobaczyć w pół godziny? To zależy. Droga wydawała się spokojna i niepozorna. Co jakiś czas odsłaniała naprawdę ładne widoki, np. na położone w dole miejscowości. W jednej z takich miejscówek siedziała kilkudziesięcioosobowa grupa, której przewodnik sypał datami jak z rękawa, ale młodzież wydawała się średnio zainteresowana narracją, a raczej skupiona na jedzeniu, widoku i własnych rozmowach. Zrobiłam tam parę zdjęć. Sfotografowałam też wypatrzoną przez koleżankę pajęczynę wśród traw, zroszoną kroplami wody. Później przypatrywałam się porostom. Nadrzewne tabliczki okazały się z kolei stacjami drogi krzyżowej, ale nie widziałyśmy wszystkich.
– Te stacje to jakoś giną po drodze – zauważyła koleżanka.
– Spoko, księża na pewno wiedzą, gdzie są – odparłam.








Na tym odcinku udało się wspiąć na Maciejową o wysokości 836 metrów, stąd też najbliższe schronisko PTTK nazwano Na Maciejowej. Na łączce nieopodal zrobiłyśmy sobie szybką sesję zdjęciową, żeby w schronisku ogarnąć się, nim dotrze ta wielka grupa. Z łazienką się udało, moja towarzyszka kupiła kawę, ja z kolei wypatrzyłam pocztówkę i już do pierwszych dziewcząt z grupy, która momentalnie zrobiła ogromną kolejkę, powiedziałam:
– Mogłabym kupić tylko pocztówkę? Bo już z koleżanką wychodzimy.
Udało się i wyszłam z tłumu, by odnaleźć się z moją towarzyszką na ławce nieopodal. Tam się posiliłyśmy, a cudne widoki były pokarmem dla duszy 🙂 Pocztówkę przezornie kupiłam z trzema schroniskami naraz, żeby nie bawić się w zakupy w każdym. Udało mi się też w międzyczasie podbić pamiątkową pieczątkę.





Stąd ruszyłyśmy dalej czerwonym szlakiem. Moja towarzyszka ożywiła się na widok snopków i muszę przyznać, że super wpisywały się w krajobraz, czego nie można powiedzieć o furtce donikąd, która aktualnie jedynie nosiła na sobie oznaczenia biegnących tu szlaków – czerwonego i zielonego.
Był moment, ze oba te kolory się skrzyżowały i my wciąż szłyśmy szlakiem czerwonym. Zrobiło się miejscami kamieniście, a równym pasmem przez część drogi spływała woda. Natrafiłyśmy też na pamiątkowy krzyż i znicze, ale nie wiedziałyśmy, co upamiętnia.
Ludzi na tym odcinku było niewielu, ale tych kilkoro zatrzymywało się za każdym razem, by puścić nas przodem. W ostatnim przypadku sytuacja była zgoła inna. Pani z synkiem potrzebowała zapytać o drogę:
– Dojdziemy tędy do bacówki? [w domyśle schroniska]
– Ale do której, bo jesteśmy mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Na Maciejowej i Stare Wierchy.
Pani zależało na tym pierwszym, więc zasugerowałyśmy, by zawróciła i trzymała się czerwonych znaków, bo prawdopodobnie zeszła z zielonego nie w tym kierunku. My same niedługo później natrafiłyśmy na drogowskaz. Informował, że został nam kwadrans do Starych Wierchów.
Na trasie koleżanka przykucała, by fotografować łąkowe rośliny, ale gdy po prawej dostrzegłam ładny widok w głębi, pełen różnych kwiatków blisko nas, pozostała niewzruszona.
– Patrz, jakie tu są ładne kwiatki – wskazałam.
– Widziałam.
– I tak przeszłaś normalnie?
– Tak – zgasiła mnie trochę.
Wreszcie znalazłyśmy się przy schronisku. Znalazłyśmy łazienkę, po czym ustawiłam się w kolejce do pieczątek. Zapytałam pana przede mną, z zeszytem, czy też zbiera pieczątki i potwierdził. Sama podbijałam je w książeczce PTTK, dlatego spytał, czy na jakąś odznakę zbieram.
– Nie, dla siebie. Same parki narodowe. Miałam wcześniej inną, ale już mi się skończyła i w tym roku podbijam w nowej. A Pan?
– Też dla siebie.
Gdy przyszła pora na mnie, w kolejce ustawił się jeszcze pan z chłopcem.
– Nie cierpię kolejek – zawodził maluch.
– A pociągi chciałeś oglądać – inteligentnie zripostował go tata.
Przybicie dwóch pieczątek nie zajęło mi wieków, więc i maluch dostał przestrzeń dla siebie. My tymczasem zajęłyśmy stolik na zewnątrz, pośrodku szerokiej polany, by złapać oddech i się posilić. W tym miejscu można było się poczuć jak w ośrodku wypoczynkowym. Palenisko, grill, siatka do siatkówki, a nawet leżaczki dla chętnych.






Gdy chciałyśmy ruszyć dalej czerwonym szlakiem, w krzakach (dosłownie) koleżanka wypatrzyła jeszcze śliczną kapliczkę z góralską modlitwą i postanowiła tam zapozować.

Sam szlak w sporej części był leśny. Ciekawostką okazało się drzewo z odłamanym kawałkiem kory, pokryte lepką substancją (żywicą?), do której przykleiły się opadające liście.
Gdy szlak czerwony na odcinku do Obidowca biegł razem z zielonym, pojawiło się nagle sporo kałuż po drodze, co moja towarzyszka skomentowała:
– Idziemy krainą bagien polskich.
Za drogowskazem „Obidowiec 30 minut” było bardziej sucho na drodze, za to przy ścieżce koleżanka dopatrzyła się charakterystycznych krzaczków. Pomyślała, że to poziomki, ale poznałam liście jeżyny, gdy pracując jeszcze w Hevelianum, karmiłam nią patyczaki. Owoce przypominały jednak bardziej maliny, były czerwone i wyglądały na dojrzałe, więc może znalazła się tu dziko rosnąca malina.
Mnie z kolei niedługo później urzekł przewrócony kawałek pnia. Czego tam nie było – i odsłonięte drewno, i mchy, powyżej wyrastały borówki, a nad wszystkim opiekuńczy parasol rozpostarła jarzębina. Gdy ruszyłyśmy dalej, mój wzrok przykuł jeszcze pewien kamyk, co opatrzyłam komentarzem:
– Ten kamień się uśmiecha 🙂
Wkrótce na naszej trasie znalazł się drogowskaz rozdzielający oba szlaki – czerwony wiódł na Turbacz, obiecując go za godzinę i czterdzieści minut, zielonym planowałyśmy kierować się my. Po podobnym czasie miałyśmy być w Porębie Wielkiej Koninkach, ale po drodze czekała nas atrakcja, dla której w ogóle o tym odcinku pomyślałam, planując wyjazd.








Długi leśny odcinek, miejscami opatrzony krótkimi schodkami, powiódł nas zgodnie z zielonymi znakami. Wkrótce znalazłyśmy się 1000 m n.p.m. Suhora była ciekawym wzniesieniem, na której szczycie zza drzew przezierała biała kopuła budynku, do którego zmierzałyśmy jeszcze chwilę boczną ścieżką rozpoczynającą się kilkaset metrów dalej.
A tam, pośród połaci siana ostałego się po skoszonej trawie, rosło samotne drzewo, przy którym zamarzyła przysiąść koleżanka. Moje marzenie było zgoła inne i czułam, że właśnie je spełniłam. Dotarłam pod budynek najwyżej położonego w Polsce obserwatorium astronomicznego. Pod widoczną już z oddali kopułą musiał się mieścić teleskop. Wyczytałam, że ważył 2,75 tony! Obserwatorium na Suhorze należało do Uniwersytetu Pedagogicznego. Spędziłyśmy tam chwilę, a gdy obchodziłam budynek dookoła, przed moimi nogami przebiegła bura jaszczurka, szybko chowając się jednak pod warstwą siana.
Po zejściu do głównej drogi ruszyłyśmy dalej zielonym szlakiem i uznaliśmy, że turyści za nami nie wiedzą, co stracili, skoro nie odbili choćby na chwilę na ścieżkę, z której schodziłyśmy, będąc na ich widoku. Kawałek dalej my zachwycałyśmy się, ze las tańczy, bo paprociami chybotał wiatr, ale i tu państwo pozostali obojętni. Tymczasem ja jeszcze niedługo później w krańcu przewalonej kłody dopatrzyłam się głowy byka – wyobraźnia jak zawsze na czuwaniu 😉







Zaraz przy Polanie Tobołów znajdował się wyciąg krzesełkowy, prawdopodobnie jednak nieczynny. Natrafiłyśmy tam na odpoczywającą rodzinkę i całkiem sporo wolnych ławek o fantazyjnych kształtach, bo osadzano je m.in. na ściętych pniach. Nasz pierwszy wybór nie był jednak najbardziej trafny, bo na drzewie za nami roiło się od os, a my miałyśmy otwarte słodkie przekąski, dlatego się przesiadłyśmy.





Po przerwie ruszyłyśmy dalej i stosowna tablica wskazała, że jesteśmy na pograniczu Gorczańskiego Parku Narodowego. Trasa wiodła dalej na Jaworzynę Porębską i to był zdecydowanie najpiękniejszy punkt widokowy tego dnia. Obie skusiłyśmy się tam na sesję zdjęciową, ale przede wszystkim przysiadłyśmy i cieszyłyśmy oko pięknym krajobrazem.
Wędrując dalej, zwróciłyśmy uwagę na oznaczenia tras rowerowych i specjalne platformy, prawdopodobnie właśnie do wyskoków dla kolarzy górskich. Sama bym się chyba nie odważyła na coś takiego.







Niedługo później trafiłyśmy na asfaltową drogę między Koninkami a Porębą Wielką, gdzie skierowałyśmy się na tę drugą. W pewnym miejscu przez drogę przebiegła nam kura. Pośród mijanych zabudowań zobaczyłyśmy niewielki lokal gastronomiczny Zajazd Borek, gdzie zatrzymałyśmy się na obiad. Zjadłam przepyszne pierogi z mięsem, a wszystkie napoje były serwowane w szklanych, zwrotnych butelkach, co uradowało moje proekologiczne serduszko 🙂

Wędrując z nowymi siłami, niebieskim szlakiem do Rabki, natrafiłyśmy kolejno na kapliczkę, rzeźbione orły i prawdziwego bociana 😉 Fenomenem okazały się jednak kozy za płotem przy drodze, które reagowały na ludzki język tak, jakby naprawdę nas rozumiały. Kóz, owiec i krów jeszcze się na naszej trasie parę znalazło, ale mnie niezwykle zaciekawił kot, który na widok obcych uciekł do… studzienki. Wychylał się potem nieśmiało, czy już sobie idziemy 😉






W Olszówce przy kościele Św. Jana Chrzciciela z charakterystyczną widoczną z daleka wieżą, drogowskaz na Rabkę wskazywał jeszcze godzinę. Szłyśmy jakby naprzeciw słońcu, które już niedługo miało się chylić ku zachodowi, ale na sam zachód nie czekałyśmy pośród tych pagórków, bo jednak zmęczenie dawało się już we znaki. Wróciwszy do Rabki, na liczniku miałyśmy w końcu 29,4 km.




