Drugi dzień na szlaku był, można by rzec, najistotniejszym. Porywałyśmy się przecież na Turbacz, najwyższy szczyt Gorców. Miałam po poprzednim dniu takie zakwasy, że śmiałam się sama z siebie, że narzekam na wysoki chodnik, musząc podnieść nogę, a na Turbacz się porywam. Podsłyszał to właściciel pensjonatu i zaskoczył nas stwierdzeniem, że wejścia na najwyższe szczyty trzeba mu zgłaszać. Jednocześnie okazało się, że był rano w Nowym Targu, a teraz jechał do Koninek, więc w jedną stronę mógł nas zawieźć, ale moja towarzyszka niekoniecznie chciała z tej propozycji skorzystać.
Na mapie wyglądało to tak, że wszystkie szlaki wiodły do centrum parku narodowego, na Turbacz, ale ten z Rabki w sporej części przeszłyśmy dzień wcześniej, dlatego plan był inny. Myślałam o tym, by wyruszać z Koninek, a wracać do Poręby, ale to było zanim zrozumiałyśmy działanie lokalnej komunikacji 😉 Zaopatrzona w tę wiedzę, przystałam na propozycję koleżanki, żeby podjechać busem do Nowego Targu i stamtąd ruszyć na szlak, choć było mi ciut szkoda, że nie zobaczę Orkanówki i cmentarza cholerycznego.
O tym, jak spontaniczna była to decyzja, niech zaświadczy fakt, że nie miałyśmy pojęcia, gdzie w tym Nowym Targu wylądujemy. Zagadał nas pewien ewidentnie wczorajszy gość, który wcisnął koleżance nawet swój numer telefonu na bilecie i dodał, gdzie nazajutrz będzie na nas czekał na kawie. Oczywiście nie planowałyśmy się tam zjawiać 😉 Natomiast małżeństwo z Rabki zagadało do kierowcy, którą trasą jedzie i wyjaśnili nam, gdzie będzie najkorzystniej wysiąść.
Mimo tego miałyśmy do pokonania prawie godzinę od osiedla Kokoszków do wejścia na żółty szlak. tzw. papieski. Podejście, początkowo asfaltową drogą, było dość ostre, ale widoki całkiem ładne. Strzałka wskazywała leśną ścieżkę wiodącą w stronę żółtego szlaku, a za leśnym odcinkiem miałyśmy nadzieję wyjść na wysokości kościoła pw. Matki Boskiej Anielskiej. który stanowił dla nas punkt odniesienia na mapie. Tak się też stało, świątynię było widać już z daleka. Obejrzałyśmy jej wnętrze także od strony przedsionka. Z tablicy dotyczącej historii udało się wyczytać, że parafia powstała w latach 80.
Gdybyśmy z tego miejsca ruszyły w prawo, poszłybyśmy na szlak zielony, którym chciałyśmy wracać. Dlatego skierowałyśmy się w lewo, a kilkanaście metrów dalej na kolejnym skrzyżowaniu w prawo. Za przystankiem autobusowym powinien się rozpoczynać żółty szlak. Zapytałyśmy o to oczekujących na autobus, a moją uwagę zwróciła czwórka dzieci, każde z małą paczką identycznych chipsów – widocznie było to jedyne rozwiązanie na sprawiedliwy podział między nimi 😉 Sfotografowałam jeszcze tutejszy rozkład jazdy w razie czego.
Szlak oznaczono kolejnych kilkadziesiąt metrów dalej, ale w sposób nie pozostawiający wątpliwości. Żółty drogowskaz na drzewie nieopodal wskazywał, iż na Turbacz idzie się tędy 3 godziny. Pośród biegających kurek i niezbyt gęstej zabudowy poszłyśmy w kierunku kapliczki. Za nią trasa zrobiła się bardziej leśna i ciut mocniej odczuwało się stromość drogi. Minęłyśmy krzyż, ładną łączkę i fantazyjnie położoną na ogrodzeniu… szyszkę. Po półgodzinie okazało się, że mamy już tylko dwie godziny.
– Może jesteśmy zbyt krytyczne co do naszego tempa – zaśmiała się koleżanka.
– Może oni [twórcy drogowskazów] są zbyt pobłażliwi co do średniego tempa 😉
Bez większych przygód, na przemian z widokiem na wnętrze lasu i roślinność łąkową, dotarłyśmy do następnego drogowskazu opatrzonego czasem. Do Turbacza została nam stąd ponoć godzina. Na rozdrożu umieszczono pomnik związany z Kołem Łowieckim Krokus, gdzie znajdowało się także przedstawienie św. Huberta.
Dalej droga była szeroka i bardziej widokowa. Podejrzewałyśmy, że widoczne stąd wzniesienie to właśnie Turbacz. Miejscami na ścieżce były koleiny wypełnione wodą, spokojnie do ominięcia pieszo, ale traktowałam je na późniejszym odcinku (blisko Turbacza) z ostrożnością i dystansem, gdy zobaczyłam terenowe auto.
Po drodze wypatrzyłam kapliczkę Matka Boska Turystów. Niedługo później zrobiłyśmy sobie przystanek przy większym obiekcie – była to kaplica Matki Boskiej Leśnej Królowej Gorców na Rusnakowej Polanie. Wnętrze drewnianej świątyni okazało się paradoksalnie dość ciasne, ale godna zainteresowania była chociażby obecność papieskich relikwii. Mnie najbardziej zaciekawiły przedstawienia symboli czterech ewangelistów. Roiło się tu także od pamiątkowych tablic, a na wejściu znajdował się folder informacyjny i pieczątka do przybicia. Trafiłyśmy akurat na moment, gdy kilkoro wędrowców rozmawiało z mężczyzną podlewającym kwiaty wokół świątyni. Z podsłyszanego dialogu obie niezależnie wywnioskowałyśmy, że musiał to być tutejszy ksiądz.
Niedługo później trafiłyśmy na rozdroże, gdzie nasz szlak na Turbacz i szlak powrotny się łączyły. Ze znaków wynikało, że potrzebujemy jeszcze 20 minut, by tam dojść, dlatego pomimo wiatru nie ubierałam bluzy. W tamtejszym schronisku chciałyśmy zrobić sobie przerwę obiadową. Na trasie znalazłyśmy drewniany krzyż upamiętniający walczących z różnych ugrupowań w latach 40., najpierw przeciwko hitlerowcom, a potem komunistom.
Gdy byłyśmy blisko Turbacza, koleżanka zauważyła, że coś pachnie. Rzeczywiście wyczułam zapach schabowego, a dosłownie chwilę później zobaczyłyśmy budynek schroniska. Choć marzył się nam obiad, jednogłośnie podjęłyśmy decyzję, że idziemy najpierw na szczyt Turbacza, dokąd prowadził czerwony szlak.
Szybciej niż po zapowiadanych 10 minutach byłyśmy na miejscu. Po drodze wypatrzyłyśmy kilka malowniczych elementów. Oczywiście nie mogły się równać z widokami ze szczytu. Ze względu na obecność innych turystów, tutejsza chwila dla fotoreporterów trwała dłuższą chwilę 😉 Na słupie znajdowała się tablica z wysokością: 1310 m n.p.m. Zamiast na ławce, przysiadłyśmy jednak na kłodzie kawałek dalej, gdzie turystów było mniej, a my mogłyśmy nacieszyć oczy krajobrazem.
Zawracając, zrobiłyśmy sobie krótką sesję na pozostałości drzewa, o dość fantazyjnym kształcie i dla odmiany była to inicjatywa mojej towarzyszki. Przy schronisku z drewna wykonano z kolei rzeźby zwierząt, m.in. świstaka, żabki, zająca, sowy czy dzika. W budynku wypatrzyłam za to nogi ławki przekształcone w figury niedźwiadków.
Zrobiłyśmy sobie tam krótki przystanek w izbie muzealnej, gdzie najciekawsze wydały mi się makiety górskich schronisk PTTK. Planowałyśmy zjeść obiad, ale odstraszyła nas kolejka i pokusiłyśmy się o wizytę w kawiarni. Wzięłam herbatę i deser gorczański, będący wariacją na temat szarlotki 😉 Nieco zmarzłyśmy, jedząc na zewnątrz, dlatego po posiłku, gdy odhaczyłam jeszcze pieczątkę, ruszyłyśmy dalej.
Tutejszy drogowskaz wraz z krajobrazem w jego tle stanowił ciekawy kadr. Następnie ruszyłyśmy czerwonym szlakiem w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyszłyśmy, tzn. w lewo (gdy stałyśmy twarzą do drogowskazu). Napisy jednak odnosiły się do miejsc odległych nawet o kilka godzin marszu, co wydało się nam dziwne i wymagało rozkładania niemal całej mapy. Dobrze, że do wyboru był tylko jeden czerwony szlak.
Naszym celem była Jaworzyna Kamienicka. Szłyśmy malowniczą Halą Długą. Szerokie połacie łąk nie zasłaniały wspaniałych widoków. Czasem warto było zerknąć też pod nogi, osobiście wypatrzyłam chrząszcza, który zasuwał aż miło. Dopatrzyłyśmy się też tablicy z hasłem „kulturowy wypas owiec”, ale samych owiec na tym odcinku nie. Może dlatego, że poszłyśmy dalej i nie weszłyśmy do sąsiadującej z drogą bacówki. Część drogi prowadziła przez osadzone w ziemi pale/deski, co było miejscami wygodne, a miejscami mniej, gdy odległości między nimi nie korelowały z długością naszych kroków. Na trasie zobaczyłyśmy też kapliczkę z modlitwą do Matki Boskiej Ludźmierskiej, ku pamięci poległych żołnierzy. A że przewalone kłody miejscami miały fantazyjne kształty, rzuciłam:
– O, ta też wygląda jak zwierzę. Ja we wszystkim widzę paszcze 😉
Kolejne rozdroże opatrzono drogowskazem. Szlak czerwony biegł w prawo, przez Kiczorę, tymczasem my musiałyśmy zboczyć w lewo na szlak zielony, skąd do Jaworzyny Kamienickiej było jeszcze 25 minut. Minęłyśmy przy tym Trzy Kopce – miejsce styku dawnych dóbr Kamienicy, Łopusznej i Ochotnicy. Kolejny drogowskaz zapraszał ponownie, inną ścieżką, na Kiczorę, bądź do kontynuowania wędrówki.
Wybrałyśmy tę drugą opcję i nie 20, lecz 13 minut później, byłyśmy na polanie Jaworzyna Kamienicka. Stała tu tzw. Bulandowa Kapliczka z 1904 roku. Ponoć widok z niej był jednym z najpiękniejszych w tej części Beskidów i obie zgodnie podzielałyśmy ten pogląd. Cieszyłyśmy się, że zdecydowałyśmy się tu przyjść. W związku z tym spędziłyśmy czas na lokalnej ławeczce, obie łowiłyśmy piękne kadry, a nawet obie tu nagrywałyśmy, co koleżance nie zdarza się tak często jak mi.
Boczna, bardzo wąska ścieżka prowadziła jeszcze wśród gęstych krzewinek do Zbójeckiej Jamy. Choć moja towarzyszka miała rację, że to tylko dziura w ziemi, jej tajemniczość, uniemożliwiająca wyjście głębokość (3,5 m) i snuta wokół niej legenda, sprawiały, że mnie zaintrygowała. Od pionowej studni prowadziły ponoć dwa korytarze, zawalone głazy uniemożliwiały jednak wyjście z obu tuneli, stąd też wejście czy niefortunny upadek do środka skończyłyby się tragedią. Tym bardziej z sercem w gardle obserwowałyśmy rodzeństwo, które przyszło obejrzeć to miejsce. Najmłodsze z czwórki dzieci upatrzyło sobie zabawę we wrzucanie do środka patyków, a najstarsza nastolatka próbowała go upilnować. Sama, pozując do zdjęcia, bardzo ostrożnie stawiałam każdy krok i asekurowałam się rękoma.
Po powrocie spędziłyśmy jeszcze chwilę, delektując się widokami z polany. Koleżanka nawet położyła się na trawie. Tymczasem zaczęło się robić późno. Było po 17:00, a my miałyśmy jeszcze około trzygodzinną trasę przed sobą. Spory odcinek był jednak nawrotką przez fragment, którym już szłyśmy, dlatego zażartowałam:
– Stawiam nam wyzwanie, osiemnasta na Turbaczu.
Po drodze złowiłyśmy raptem parę kadrów (rozpogodziło się i usłyszałam: „Teraz je widać, to muszą być Tatry!”), a szłyśmy na tyle zwartym krokiem, na ile koleżance pozwalały odciski, a mi wypracowane dzień wcześniej zakwasy. Dzięki temu rzeczywiście byłyśmy w schronisku chwilę szybciej, dając tam sobie moment na łazienkę i wykorzystując zmianę światła, by znów sfotografować wspominany już drogowskaz na ładnym tle. Stąd ruszyłyśmy 18:01.
Niespełna kwadrans później przeszłyśmy na zielony szlak, którym planowałyśmy wracać. Stąd do obrzeży Nowego Targu przy kościele Matki Boskiej Anielskiej wedle drogowskazu dzieliła nas godzina i 45 minut. Ze względu na mijających nas trzech biegaczy, a także rowerzystów, koleżanka uznała:
– Ten zielony szlak nie może być tak trudny, skoro tutaj podjeżdżają na rowerze.
Pokonałyśmy pierwszy leśny odcinek i wyszłyśmy na Bukowinie Waksmundzkiej, która była zamieszkała, a teren stanowił własność prywatną, o czym informowała stosowna tabliczka. Trudno było się jednak oprzeć widokom, więc zatrzymywałam się na zdjęcia dość często. Zdecydowanie ten szlak był bardziej malowniczy od pierwszego, a słoneczne promienie dodawały mu kolorytu. Niesamowite wrażenie zrobiły na nas wrzosy, kojarzące się z kwitnieniem we wrześniu. Chatki i inne akcenty stworzone ludzką ręką (kapliczki, malunki na szopach) współgrały z naturalnym krajobrazem.
Stąd jeszcze godzina dzieliła nas do dzielnicy Kowaniec w Nowym Targu. Niedługo natrafiłyśmy jednak na dość nieoczywiste miejsce:
– Lody – zakrzyknęłam.
– Niby gdzie?
– Nie wiem – wskazałam baner. – W lesie.
Po chwili przy drodze zobaczyłyśmy lokal gastronomiczny.
– To jest jakaś imprezownia – zaśmiała się koleżanka. – Co chwilę można mieć sjestę.
– No jak się piwa napijesz na szlaku, to pewnie co chwilę potrzebujesz takiej sjesty.
Przy kolejnym drogowskazie nie określono czasów ani kierunków, a jedynie wskazano kolor szlaku. Tymczasem niebo rozpoczęło swój własny spektakl barw. Minęło nas ponownie kilkoro rowerzystów, a panowie, którzy wbiegali, gdy zaczęłyśmy iść zielonym szlakiem, choć wcale nie byli najmłodsi, zdążyli zrobić nawrotkę i nas wyprzedzić!
– Więcej tu nie przyjeżdżam – zaczęła się śmiać koleżanka. – Tu można się poczuć jak stuletnia babcia! Ci rowerzyści wyglądają, jakby się nie męczyli…
Tymczasem my około 19:40 zeszłyśmy ze szlaku. Poszłyśmy do sklepu, m.in. po bilety autobusowe. Dzięki zrobionemu wcześniej zdjęciu wiedziałam, że za pół godziny jedzie jedyny autobus linii przejeżdżającej przy Dworcu Autobusowym. Kierowca przypilnował, żebyśmy wysiadły we właściwym miejscu.
Może to ta pora, może ogólne zmęczenie, ale na tym etapie ledwie powłóczyłam nogami, a mój nastrój znacząco spadł. Zakomunikowałam jasno, że nie ma mowy, że wstanę jutro na busa o siódmej, by trzeci dzień z rzędu robić tyle kilometrów, podczas, gdy miałam oszczędzać biodro 😉
Bez powodzenia szukałam stanowiska, z którego miał odjeżdżać bus o 20:35, więc podeszłam do informacji i kolejny raz z powodu tego samego przewoźnika „zrobiłam z siebie idiotkę”, pytając o połączenie, które nie istnieje 😉 Kolejny autobus miał jechać o 21:25, dlatego wykorzystałyśmy ten czas, by zobaczyć nowotarski rynek.
Tam zaintrygowała nas wyrzeźbiona kobieca postać czytająca „Tygodnik Podhalański”, którą to rzeźbę również w sieci nazwano „Ławeczka – Czytająca”. Bardzo ładnie ze świecącą różnymi kolorami fontanną prezentowała się bryła Ratusza. Na koniec podeszłyśmy jeszcze do rzeźby prezentującej owcę i barana, jakby mocujące się ze sobą. W tym kontekście tytuł rzeźby – „Dialog”, wydał mi się nieco przewrotny.
Wróciłyśmy na busa. Dojechałyśmy do Zaborni na obrzeżach Rabki, gdzie wysiadałam w niedzielę, więc drogę już znałam, a że nie była skomplikowana, nocna pora nie stanowiła szczególnego utrudnienia. Tego dnia wróciłam wyczerpana, pewnie częściowo także godziną, o której w standardowych warunkach bym już spała. Jednocześnie przebyty tego dnia dystans 32,1 km stanowił mój drugi wynik w życiu. Było po czym odpoczywać 😉