Kolejnego dnia zaplanowałyśmy spokojniejszą trasę wedle sugestii mojej towarzyszki. Koleżanka znalazła szlak, którego wcześniej nie brałam pod uwagę, choć w sumie trudno powiedzieć – dlaczego. Luboń Wielki można było zdobyć, wychodząc i wracając do Rabki na własnych nogach, co po wszystkich komunikacyjnych przygodach wydało mi się bardzo atrakcyjną odskocznią. Według mapy trasa w obie strony miała zająć jakieś 5,5 godziny, co nawet dodając czas na nacieszenie się widokami u góry, gwarantowało wolniejsze popołudnie. Opinie wyczytane w sieci przez koleżankę też były zachęcające.
Miałyśmy wyruszyć od ulicy Kościuszki, dlatego tradycyjnie, jak niemal co rano, zahaczyłyśmy o „naszą piekarnię” przy dworcu autobusowym. Zasmakowałam w paluchach warzywnych, ale i drożdżówki z serem dodawały energii do dalszej wędrówki. Dużo wypieków wyglądało bardzo smakowicie, ale nie miałyśmy okazji ich spróbować, bo nie sprawdziłyby się na szlaku albo cena wydawała się nam nieadekwatna do gabarytów. Ten ostatni argument dotyczył raczej smakołyków, nie klasycznych odmian pieczywa.
Ulica Kościuszki momentalnie ostro szła do góry, więc nie szalałyśmy z tempem. To jednocześnie stało się zaletą. Wypatrzyłyśmy niejeden ciekawy budynek, szczególnie ciesząc oczy drewnianymi domami. Na jednej z posesji dreptał jamnik, choć gdy koleżanka żartobliwie określiła go jako „jajnik”, szukałam oczami kurnika… W końcu niejedno stadko kurek bywało już na naszych trasach. Niemałą ciekawostką był budynek Zakładu Leczniczo-Wychowawczego Rodziny Kolejowej z rzeźbą dwóch chłopców/mężczyzn. Zaintrygowało mnie, czy były to konkretne postaci np. z mitologii, a może scenka rodzajowa, ale ustawienie postaci było mocno niejednoznaczne.
W pewnym momencie skręciłyśmy w prawo na niebieski szlak. Teren był głównie łąkowy, gdzieniegdzie poprzetykany niezbyt gęsto rosnącymi drzewami. Musiałyśmy mocno wypatrywać niebieskich znaków, za to szerokie widoki roztaczały się niemal co chwilę, bo teren był przeważnie odsłonięty. Patrzyłyśmy też pod nogi, przypatrując się łąkowym kwiatom. Nie wszędzie dróżki wyraźnie się odznaczały, ale intuicja nas nie zawiodła i ostatecznie trafiłyśmy na piaskową drogę, a niedługo później na kolejny drogowskaz. Jedna z tabliczek wskazywała, że można do Rabki dotrzeć również inaczej – postanowiłyśmy tędy wrócić.
Ponoć byłyśmy już 45 minut od Rabki, ale do szczytu dzieliły nas jeszcze 2 godziny, przy czym po drodze planowałyśmy zahaczyć o wieżę widokową na Polczakówce, co również zostało wyszczególnione na drogowskazie. Cieszyłyśmy się kolorytem łąk, gdzie wyróżniały się różowe kwiaty, ale dopatrzyłam się także uśmiechniętej buzi w kształcie białych chmurek na błękicie nieba.
Tymczasem idąc dalej, doszłyśmy do zakrętu, gdzie skręcałyśmy w lewo o 90 stopni. Odbiłyśmy zatem we wskazanym kierunku, zbliżając się jednocześnie do słyszalnego z daleka płaczu dziecka. Okazało się, że babcia rozmawiała przez telefon, a chłopczyk żądał, by podeszła tam, gdzie był. Ruszył się dopiero, gdy go minęłyśmy, bo jednak byłyśmy dla niego obce.
Wkrótce zobaczyłyśmy następny drogowskaz. Mogłyśmy iść dalej na Luboń Wielki bądź odbić na ścieżkę ku Polczakówce. Na dole ktoś dopisał: „dziękujemy za znaki!” 🙂 Ruszyłyśmy żwawo ku wieży widokowej, bo nie chciałyśmy jej ominąć. Miałyśmy do niej 5 minut, więc poszło szybko. Na dole było kilka osób, ale chyba już planowały ruszać dalej. Gdy my wdrapałyśmy się na szczyt drewnianej wieży, z góry schodziła jeszcze rodzina z trójką dzieci. Opuścili najwyższą kondygnację, ale pozostając piętro niżej, więc i tak musiałam wstrzymać się z nagrywaniem, póki nie poszli, bo nawijali jak nakręceni. Wykorzystałyśmy ten moment na zdjęcia i przerwę regeneracyjną. Zeszłyśmy z kolei, gdy na wieży pojawili się kolejni turyści. Wieża wydała nam się bardzo solidna i wygodna. Miała szerokie przejścia, więc nie byłoby problemem wyminąć się na niej z osobami idącymi z naprzeciwka.
Po zejściu wróciłyśmy do ostatniego drogowskazu i skierowałyśmy się ponownie niebieskim szlakiem na Luboń Wielki. Najpierw przechodziłyśmy przez gęste trawy, mijając się z nastolatkami. Gdy krajobraz zmienił się na ciut bardziej leśny, ale ścieżka wciąż pozostała wąska, zauważyłam idącą z naprzeciwka panią z trzema malutkimi chłopcami. Ona też mnie zauważyła, a jej reakcja powiedziałabym, że nawet mnie lekko zbulwersowała, bo chcąc opanować dzieciaki, powiedziała:
– Zobaczcie, idzie pani i jak będziecie niegrzeczni, to Was zabierze.
Bardzo nie popierałam straszenia dzieci innymi ludźmi. Już pomijam fakt, że mój wygląd nie należy raczej do najgroźniejszych 😉
Dalej przytulałam dłonie do drzew i rozglądałam się, wypatrując przy tym kilka stacji drogi krzyżowej podwieszonych wyżej na pniach. Wkrótce dało się już usłyszeć ruch drogowy. Gwałtownym zejściem, z ostrą nawrotką, skierowałyśmy się na most nad Rabą. W ten sposób, prawie nie zwiedzając jeszcze samej Rabki Zdrój, odhaczyłam jeden z punktów na swojej liście. Minęłyśmy jeszcze kilka prywatnych gospodarstw, po czym znalazłyśmy się na drodze w okolicy torów.
Tam na naszej trasie znalazł się kościół Matki Bożej Częstochowskiej. Weszłyśmy na teren parafii, powstałej w latach 80. Przyjrzałyśmy się dzwonnicy, po czym znalazłyśmy wejście główne. Dało się jednak wejść tylko do przedsionka. Zauważyłam po chwili, że koleżanka trzymała w ręku jakiś katalog, dlatego zapytałam:
– Co znalazłaś ciekawego?
– Historię.
Pokazała mi, gdzie leżały foldery „Rabka Zaryte. Krótka historia kościoła”. Również zgarnęłam jeden. Dzięki temu dowiedziałam się chociażby tego, że widoczne na zewnątrz dzwony zostały w 2000 roku ufundowane przez wiernych i nadano im imiona Jana Pawła II, Wyszyńskiego i Popiełuszki. Ważyły odpowiednio: 800 kg, 500 kg, 260 kg. Z kolei przed dzwonnicą ustawiono pomnik Chrystusa Zbawiciela. Zrobiłam również zdjęcie wnętrza kościoła, śmiejąc się przy tym:
– Znak czasów. Stoi płyn do dezynfekcji.
Po opuszczeniu świątyni przekroczyłyśmy tory. Skręcając w lewo, obeszłyśmy jakby stację kolejową. Minęła nas przy tym dwójka kolarzy, pani i pan, z rowerami o szerokich oponach, ale w odróżnieniu od innych rowerzystów, których widziałyśmy w poprzednich dniach, mieli oni ze sobą jakikolwiek (choć nieduży) bagaż, w związku z czym uznałyśmy, że to turyści i zapamiętałyśmy państwa. Na skrzyżowaniu na moment się rozdzieliłyśmy. Koleżanka ruszyła w prawo ku szosie, a ja w lewo, ku stacji, po której sfotografowaniu dogoniłam ją, wypatrując przy tej okazji kolejną szkołę podstawową w Rabce, tym razem o numerze 4.
Odbiłyśmy w prawo. Mając do wyboru niebieski, a kawałek dalej żółty szlak, wybrałyśmy ten drugi, postanawiając wrócić pierwszym. Według artykułów, które przeczytała moja towarzyszka, była to ciekawsza opcja. Do Lubonia miałyśmy mieć wedle drogowskazu aż 2 godziny, zatem więcej niż wskazywała moja mapa. Niemniej jednak nie zmieniłyśmy planu. Na początkowym odcinku ścieżka była bardzo prosta i widokowa, drewniane chaty i różowe kwiecie cieszyły oczy, a i połacie zieleni rozpościerały się szeroko. Dopatrzyłam się jeszcze czegoś ciekawego kilkadziesiąt metrów dalej:
– Czy to jest ławka, czy to jest stolik?
– Wanna.
– Jednak masz oczy lepsze od moich, co stwierdziłyśmy już niejednokrotnie podczas tej wyprawy.
Gdy podeszłyśmy bliżej, rzeczywiście zauważyłam, że była do zardzewiała z zewnątrz, ale biała w środku wanna, a nie np. drewniany stolik z bielonym blatem. Kawałek za terenami gospodarczymi zobaczyłyśmy drogowskaz kierujący nas w prawo, w las, wskazujący, iż czeka nas jeszcze godzina i 45 minut marszu.
Początkowo las rósł dość nieregularnie, ale w pewnej chwili natrafiłyśmy na taki złożony z równiusieńko posadzonych drzew, jakby od linijki. Skojarzyło mi się to z pudełkiem zapałek. Jeden rządek został wyrąbany, przez co wyglądał, jakby celowo powstała tu ścieżka. Ustawiłam się między drzewami, żeby zapozować.
Dłuższy czas wspinałyśmy się niespiesznie, odczuwając różnicę wysokości i zamieniając się co jakiś czas prowadzeniem, ale tylko między sobą. Na sporym odcinku widziałyśmy las po lewej, a co jakiś czas odsłonięty krajobraz po prawej, który uwieczniałam. Brakowało innych ludzi, dlatego, gdy tylko usłyszałam jakieś głosy, w tamtym momencie będąc z przodu, odwróciłam się do swojej towarzyszki i zawołałam do niej:
– Ludzie.
Nagle naprzeciwko wybiegł chłopczyk, ale na mój widok zawrócił i usłyszałam tylko głos:
– Jakiś ludzik idzie 😉
Kilkanaście metrów dalej natknęłam się na kobietę, której synka widziałam. Towarzyszyły jej jeszcze dwie córeczki i dwa psiaki na smyczach. Zapytała, czy boję się psów. Odparłam, że nie. Pani zasugerowała dzieciom, że ruszą, gdy ich minę, ale uprzedziłam, że jestem z koleżanką i poczekałam, aż mnie dogoni, ucinając sobie z panią krótką pogawędkę.
Kamienistymi ścieżkami wędrowało się nieco trudniej, a w pewnym momencie patrząc pod nogi, zgubiłabym oznaczony na drzewie szlak, gdyby nie moja towarzyszka. Ten skręt wcale nie był dla mnie intuicyjny. Podobnie jak w pewnym momencie zobaczyłyśmy kamienistą ściankę z przewalonymi pniami, a tuż przed strzałkę, że szlak żółty odbija w prawo. Odbijał, ale właśnie ciutkę wyżej, więc weszłyśmy w bardzo wąską ścieżkę i szybko zorientowałyśmy się, że nie tędy droga, zwłaszcza słysząc jakieś ludzkie głosy ciągle nad nami po lewej.
W międzyczasie spotkałyśmy rodzinkę – pana, panią i dwóch chłopców, z czego młodszy podpowiadał tacie, że widział nas dzień wcześniej na Turbaczu. Pan nawet o to zapytał, a my potwierdziłyśmy. Okazało się, że chłopczyk jest zapalonym poszukiwaczem grzybów, więc mając ich już kilka metrów za plecami wskazałam mu wypatrzonego grzyba przy ścieżce.
Tymczasem gdy wróciłyśmy na właściwy szlak, natrafiłyśmy na kolarzy, którzy mijali nas przy stacji kolejowej. Zaskoczyło ich, skąd przyszłyśmy, bo teoretycznie oni cały czas jechali żółtym szlakiem, a wcale się nie widzieliśmy.
– Macie dobre tempo – zauważyli.
– W sumie my wcale tego nie czujemy, że mamy turbo tempo.
– Pewnie rozkładacie sobie równo siły – podkreśliła pani. – Dlatego tak dobrze Wam idzie, bo my co chwilę robimy przystanki.
Przyznaję, że ich słowa pozytywnie zadziałały na nasze morale.
– Nawigacja nas zrobiła z bambuko – dodał pan. – Tutaj ciężko jest przejechać rowerem.
-To prawda, a przecież mają Państwo te szerokie opony – zauważyłam.
Państwo mieli chęć spróbować podejść, zwłaszcza, że byliśmy już blisko szczytu, ale gdy zobaczyłyśmy skalne rumowisko, byłyśmy pewne, że zawrócą, a jednocześnie ciekawe, czy jeszcze ich zobaczymy. Tuż przed mijałyśmy starszą parę.
– Ile jeszcze do szczytu? – zapytałam.
– 750 metrów, jakieś 20 minut.
Potem usłyszałam jeszcze, jak pani z dumą powiedziała do męża:
– Teraz wracamy, to możemy być informacją turystyczną.
Przejście przez skały było absolutnie najbardziej satysfakcjonującym i fascynującym odcinkiem trasy, przynajmniej z mojej perspektywy. To miejsce wydało mi się też niezwykle atrakcyjne wizualnie. Choć koleżanka patrzyła na to z lekką obawą, fotografowałam jak nakręcona, a dopiero potem podjęłam się wspinaczki, trzymając dalej sprzęt w jednej ręce. Z powodzeniem pokonałam jednak całą ściankę, niezwykle nią podekscytowana. Na jej końcu wypatrzyłam kapliczkę między kamieniami. Natknęłam się tam na pana z synkiem. Chłopczyk był ciekaw, czy długo jeszcze musi wędrować, przekazałam mu zatem, co usłyszałam chwilę wcześniej. Dodałam jeszcze od siebie, że też mam nadzieję, że już blisko, bo jestem bardzo głodna.
Głód był dodatkową motywacją do trzymania tempa, aczkolwiek ostatni, leśny odcinek do Lubonia Wielkiego, okazał się dla mnie najtrudniejszym. I to nawet nie kondycyjnie, choć mój układ ruchu nie był w tamtym okresie w najlepszej formie i strzegłam się potencjalnych kontuzji jak tylko mogłam. Stromość podejść, miejscami pozbawionych nawet osadzonych w ziemi kamieni, sprawiała, że kilkukrotnie czułam, jakby już przechylało mnie do tyłu i po prostu bałam się, że zaliczę upadek. Gdzie mogłam, łapałam się drzew. Pokonywałam każdy kolejny fragment z niemałym rozmysłem – już wcześniej, na skalnej ścianie, miałam poczucie, że tu każdy ruch waży się niczym podczas gry w szachy.
Lokalny teren stanowił rezerwat przyrody, sfotografowałam się nawet z głoszącą to tablicą. Chwilę później mogłam już cieszyć oko budynkiem schroniska na Luboniu Wielkim. Widziałyśmy jeszcze z Polczakówki, że na wzniesieniu coś stoi, ale jakoś nie pomyślałyśmy, że to budynek tego typu. Zajęłyśmy miejsce na pomoście widokowym, przy jednym ze stolików. Już wcześniej ustaliłyśmy, że dajemy sobie tu czas na posiłek, regenerację, ale przede wszystkim kontemplację otaczającej nas przestrzeni.
A miałyśmy co kontemplować. Dla tych widoków warto było przejść przez trudy wspinaczki. Choć zieleń z błękitem pełniły w tym krajobrazie rolę wiodącą, spoglądałyśmy też ciut bardziej w dół, gdzie kolory kwiatów i krzewów wprowadzały więcej różnorodności. Spoglądanie na nie sprawiało mi mnóstwo przyjemności. Chłonięcie tego miejsca to najlepsze, co spotkało mnie tego dnia (ale skałki byłyby na drugim miejscu!). Fakt, iż zrobiłyśmy tam sobie przerwę, pozwalał cieszyć się tą chwilą jeszcze dłużej.
Zakupiłam zupę pomidorową z ryżem, którą przegryzałam kupionym rano paluchem warzywnym. W międzyczasie na szczyt przybyła wspomniana już wcześniej rodzina z dwoma chłopcami. Pan zapytał:
– Smacznego. Dobra zupa?
– Wchodzi jak złoto – uśmiechnęłam się, a mój komentarz bardzo pana rozbawił.
– Po tej trasie czy po prostu taka smaczna?
– To i to. Ale byłam już taka głodna, że aż mi w brzuchu burczało.
– Było słychać. Aż skały drżały – pan zażartował.
W międzyczasie chłopak przyjrzał się ludziom przy dalszym stoliku i zawołał do taty:
– To jest pani z naszego ośrodka.
– Kolega z taką pamięcią do twarzy to chyba zostanie detektywem – zauważyłam.
– No chyba tak – przyznał pan.
My zjadłyśmy, pogadałyśmy, a na deser wzięłam jeszcze lody. Spędziłyśmy tam blisko godzinę. Na koniec miałyśmy nie lada wyzwanie z łazienką, bo jak określiła to moja towarzyszka, był to raczej wychodek. Wspomniana rodzina w międzyczasie się z nami pożegnała, planując wędrówkę, podobnie jak my, niebieskim szlakiem. Zeszli dobre 20-30 minut szybciej, a chwilę później zorientowałyśmy się, że pan zostawił okulary przeciwsłoneczne. Postanowiłyśmy wziąć je ze sobą i oddać je panu, gdy ich dogonimy. Byłyśmy przekonane, że wędrując z dziećmi, w tym z chłopcem, który skupiony jest na rozglądaniu się za grzybami, nie mogą mieć takiego tempa, byśmy nie miały ich dogonić. Ruszałyśmy jednak sporo od nich później.
Przy wejściu na niebieski szlak, początkowo biegnący razem z zielonym, mieściła się kapliczka. Natrafiłyśmy tam na podjeżdżających z dumą na szczyt wspomnianych kolarzy. I my byłyśmy z nich dumne, że zawrócili, wybrali niebieski szlak i dotarli na Luboń Wielki zgodnie z postanowieniem. Ich determinacja zrobiła na nas wrażenie.
Zejście było całkiem łagodne i przyjemne w porównaniu z żółtym szlakiem. Na jednym z zakrętów mijała nas dziewczyna z dużym plecakiem, prawdopodobnie wędrująca od schroniska do schroniska, więc podejrzewałyśmy, że przenocuje na Luboniu. Szeroko się do mnie uśmiechnęła i zapytała mnie o mój sprzęt, co to jest. Odparłam, że mikrofon, a to puchate z wierzchu chroni od wiatru. Przyznała, że to super i zapytała, czy daleka droga przed nią. Zauważyłam, że myśmy szły 20 minut, ale jednak schodziłyśmy, więc pewnie jej zejdzie chwilę dłużej.
Na trasie natrafiłyśmy na ciekawą kapliczkę z drewnianą figurą Chrystusa, której jednak brakowało głowy, a z pozoru starannie wyrzeźbione dłonie miały tylko po 4 palce. Dodatkowo wyróżniał się kształt pasa i okrycia.
Dwukrotnie szlak skręcał delikatnie po łuku w lewo. Następnie zaczęły się pojawiać odcinki lasu poprzecinane odsłoniętymi łąkami po prawej stronie. Spotkałyśmy na nich najpierw rodzinkę, z której pan był polskojęzyczny, a zapytany o pana od okularów, uznał, że widział taką rodzinę jakieś 2 kilometry wcześniej. Wkrótce mijałyśmy starszego wędrowca, który był pytaniem zaskoczony, a wręcz zaciekawieni, czy to nasi krewni. Wyjaśniłyśmy, że chcemy panu oddać okulary, po czym usłyszałyśmy, że widział ich ponoć 10 minut temu. Mimo dość solidnego tempa, nie udało nam się oddać zguby i postanowiłam nosić ze sobą te okulary do skutku – a nuż spotkalibyśmy się gdzieś w Rabce.
Niedługo później pojawiły się zabudowania gospodarcze, a na jednej z posesji pasły się krowy. Ponownie zobaczyłyśmy zrudziałą wannę – może miały one służyć jako poidła? Przy tej temperaturze, na otwartej przestrzeni, każdemu chciałoby się pić. Z tego powodu przy głównej drodze zahaczyłyśmy o sklep, po czym znanym już sobie odcinkiem niebieskiego szlaku, przez Rabkę Zaryte ruszyłyśmy ku centrum Rabki Zdrój.
Co ciekawe, sugerując się drogowskazami już za Polczakówką, nie wracając łąkami do ulicy Kościuszki, ale piaskową drogą zgodnie z niebieskimi oznaczeniami, wyszłyśmy niespodziewanie na ulicy Słonecznej. W ten sposób wypatrzyłyśmy na naszej trasie Szkołę Św. Tereski i znak kierujący na Żydowski Cmentarz Wojenny. Koleżanka domyśliła się, że zależałoby mi, żeby tam zajrzeć, szczególnie, że według GPS-a dzieliło nas kilkadziesiąt metrów.
Nekropolię odwiedziłam sama, ona została przy wspomnianej szkole. Cmentarz został odnowiony ze środków prywatnych i miejskich. Spoczywali tu Żydzi pomordowani w latach 40. przez hitlerowców. Ci, których nie zabito tutaj, wywieziono do obozu w Bełżcu. Główną część cmentarza stanowił pomnik z połączonych ze sobą macew. Na wielu dało się odczytać napisy, choć bez znajomości ichniego alfabetu byłoby to trudne.
Gdy zawróciłam, zauważyłam, że koleżanka rozmawia przy płocie z jakąś kobietą. Powiedziała ona, że zaprasza nas do obejrzenia niedostępnej na co dzień kaplicy, z relikwiami matki Elżbiety Róży Czackiej, której poświęcono tablicę w korytarzu, a której nazwisko było mi znane dzięki odwiedzinom w Laskach, w Kampinoskim Parku Narodowym. Zakonnica straciła wzrok i swoje życie również poświęciła niewidomym. Pośmiertnie została błogosławioną kościoła katolickiego.
Pani nazwała się naszym aniołem stróżem i wprowadziła nas tak, jakbyśmy w przyszłości miały przy okazji kolejnej wyprawy się tu zatrzymać. Na dyżurce siedziała niewidoma kobieta, dlatego nasza przewodniczka powiedziała, że jesteśmy z nią. Wprowadziła nas do kaplicy, gdzie z tyłu siedziała siostra zakonna, dając nam przestrzeń zarówno na obejrzenie tego miejsca, jak i na modlitwę. Próbowałam rozszyfrować malowidła kościelne. Nad prezbiterium postaci było zbyt wiele, by byli to tylko apostołowie. Po lewej stronie widniały jakieś miasteczka. Najciekawsza wydała mi się jednak prawa strona. Obraz był bardzo złożony – tworzyły go różne sceny ewangeliczne, ale u dołu mieściło się 14 kamieni z krzyżykami, co skojarzyło mi się ze stacjami drogi krzyżowej.
Pani zajrzała do kaplicy jeszcze na moment, przynosząc dla każdej z nas różową kartkę z napisem „Posyłam Ci Anioła Zakochanych” – jak to ujęła: na pamiątkę spotkania i z życzeniem dobrych mężów. Powiedziała to w sposób tak uprzejmy i ciepły, że niezwykle nas to rozczuliło.
Ze Słonecznej do pensjonatu poszłyśmy okrężną drogą koło fontanny ze słoniami i przez park zdrojowy, przechodząc także wzdłuż kramików, aby zakupić pamiątki. Po obiedzie częściowo powieliłyśmy tę trasę, tym razem świadomie poszukując punktów z listy, których jeszcze nie widziałyśmy albo nie byłyśmy pewne, że to te elementy. I tak zajrzałyśmy przez bramę na teren Amfiteatru. Znalazłyśmy pomnik upamiętniający fakt, iż Rabkę określono Miastem Dzieci Świata. Minęłyśmy cmentarz radziecki, wędrując w poszukiwaniu pomnika pana Juliana Zubrzyckiego, założyciela uzdrowiska w Rabce. Znalazłyśmy go przy głównej fontannie parku, gdzie nad wodą i pośród labiryntu krzewów biegało mnóstwo dzieciaków. Samo popiersie przedstawiało eleganta w muszce i z wąsem.
Na koniec sprawdziłyśmy też, gdzie mieścił się Dom Solanki, a także utwierdziłyśmy się w przekonaniu, że miejsce, które widziałam już pierwszego wieczoru, wokół którego wędrowali ludzie, było tężnią solankową z wodą z odwiertu Helena. Same zrobiłyśmy jedno kółeczko, a dodatkowo sfotografowałam tablicę z parametrami wody. Ostatnim punktem tego dnia był tzw. Stary Cmentarz. Po przejściu przez jego główne alejki ruszyłyśmy do bazy, by nabrać sił na kolejne kilometry nazajutrz. W końcu tego dnia przeszłyśmy 21,7 kilometra.