Gorczański Park Narodowy #5 przyroda, park dworski i ciemne chmury

Przedostatniego dnia wyjazdu zebrałyśmy się z rana na busa do Mszany Dolnej, aby tam przesiąść się do Poręby Wielkiej. Czekał nas spokojniejszy dzień, częściowo muzealny, bo nie wyobrażałam sobie być w parku narodowym i nie odwiedzić jego muzeum przyrodniczego. Jednocześnie w okolicy mieściła się ścieżka edukacyjna, a powrót częściowo zaplanowałyśmy pieszy.

No właśnie, dla odmiany miałyśmy dość solidny plan, łącznie ze sprawdzeniem godzin odjazdów busów, tak, by optymalnie je ze sobą zgrać, a nawet telefonem do jednego z przewoźników, by upewnić się, czy na stronie internetowej rozkład jest aktualny. Mimo to pierwszy etap podróży rozpoczął się ciut później, bo godziny podane w sieci były mylące. Za to wcale nie jechałyśmy niemal godzinę, ale po niecałej półgodzinie znalazłyśmy się w Mszanie, co postanowiłyśmy wykorzystać.

Chwilę nam zajęło ustalenie kierunków z mapy w terenie, po czym zajrzałyśmy do Żabki, by koleżanka mogła wziąć kawę. Ucięłyśmy sobie pogawędkę z panią, która na zasadzie franczyzy dopiero co założyła tutejszy sklep i mimo wczesnej pory byłyśmy świadkami, jak kilkoro klientów opuściło lokal bez zakupu, bo pani nie uzyskała jeszcze koncesji na alkohol. Sprzedawczyni była absolutnie przemiła. Rozmawiała z nami o szlakach, poza tymi, które już znałyśmy, polecając wejście na Złote Wierchy, ale było nam nie po drodze. Rozważałyśmy, czy przejść przez rzekę Mszankę (cóż za urocza nazwa) i zdobyć lokalny Grunwald, ale ostatecznie po konsultacjach z panią ruszyłyśmy w przeciwnym kierunku w poszukiwaniu cmentarza cholerycznego. Ominął mnie ten w drodze na Turbacz, bo szłyśmy innym szlakiem, to postanowiłam spróbować szczęścia w Mszanie.

Minęłyśmy m.in. stację Orlen, którą za sprawą pana poznanego w autobusie rejestrowałam teraz każdą, jak również firmę kamieniarską z ładnie rzeźbionym słoniem. Szłyśmy ulicą Maksymiliana Marii Kolbego aż do skrzyżowania, gdzie skręcając w lewo przeszłyśmy na Zakopiańską. Trzymałyśmy się chodnika, póki się dało, bo w obrębie skrzyżowania trwały roboty. Później żeby przejść musiałyśmy wyczuć moment. Minęłyśmy pierwszy zakręt, wypatrując miejsca, gdzie będziemy blisko zabudowań. Wówczas po przeciwnej stronie drogi powinnyśmy mieć przejście pod wiaduktem. Czmychnęłyśmy wtedy ponownie na lewą stronę, za wiaduktem znajdując zgodnie z zapowiedzią stromą drogę w prawo. Koleżanka obiecała poczekać na dole, a ja pięłam się czym prędzej w górę, na ile starczało sił, żebyśmy zdążyły jeszcze zawrócić do dworca autobusowego na czas. Jakie było moje rozczarowanie, gdy zmachana natrafiłam na wypłaszczenie, niemal najwyższe w tym obszarze, a wokół siebie wciąż widziałam tylko drzewa. Spojrzałam na zegarek i już wiedziałam, że muszę się pogodzić z faktem, że gorczańskie cmentarze choleryczne nie są pisanym mi widokiem. Nie tym razem.

– Normalnie zgrzana już jestem – zauważyłam.

– Cholery można dostać – z przymrużeniem oka dodała moja towarzyszka.

– Doceniam żart.

Wróciłyśmy na dworzec autobusowy, zapominając o robotach drogowych i na migi próbowałam zapytać robotników, czy wolno nam przejść koło nich. Panowie kazali się nam wstrzymać, ale okazało się, że chodzi tylko o palące się aktualnie czerwone światło. Dalej już przeszłyśmy bez przygód, a na przystanku starczyło nam jeszcze czasu, by zjeść. Gdy kończyłam bułkę, kierowca zapytany, czy jedzie do Poręby Wielkiej za chwilę, potwierdził, podkreślając, że zjem akurat do czasu jak podjedzie. Poczekał nawet na staruszkę, która zwyczajnie zagadała się z panią przy ławeczce. Wiedząc, gdzie planujemy dotrzeć, kierowca wysadził nas półoficjalnie, najbliżej jak się dało.

Znalazłyśmy się właściwie przed bramą Parku dworskiego hrabiów Wodzickich. Naprzeciwko stała jeszcze kapliczka. Po przekroczeniu bramy zobaczyłam drogowskaz kierujący do dyrekcji Gorczańskiego Parku Narodowego i nawet myślałam, czy nie powinnyśmy tam iść, ale za chwilę zobaczyłam, że na tym samym słupku są trzy tabliczki i jedna wskazywała trasę do ekspozycji przyrodniczej, więc nią podążyłyśmy. Na tym etapie byłyśmy na jednej z alejek tzw. Parku Dolnego. Minęłyśmy z jednej strony punkt 4. ścieżki edukacyjnej czyli ruiny dworu, ale to jeszcze nie było to. Ośrodek edukacyjny zlokalizowano w budynku dawnej oficyny dworskiej z 1735 roku, choć trzeba przyznać, że dwukrotnie ulegał pożarowi i ocalały tylko piwnice, w których mieściła się wystawa, a biura, kasy czy salka, w której miałyśmy obejrzeć film o Gorczańskim Parku Narodowym na przestrzeni czterech pór roku (czytała: Krystyna Czubówna ;)) znalazły się w części odbudowanej.

Swoją wizytę zaczęłyśmy od obłowienia się w sklepiku, bo do filmu była jeszcze chwila. Zdobyłam przewodnik, foldery o ścieżkach edukacyjnych, które znalazły się w planie naszego wyjazdu (z czego jeden o trasie przez park dworski ku Chabówce, zaplanowany na „po muzeum” i pocztówki. Ubolewałam kolejny raz, iż nie można zakupić naklejki z oficjalnym logo parku narodowego w formacie niczym do mojego pamiątkowego segregatora.

Filmu nie oglądałyśmy same. Była niewielka grupa dorosłych, którzy wraz z nami zdecydowali się na 40-minutowy seans, natomiast nie spotkałyśmy ich później w muzeum (za to innych turystów wchodzących jakiś czas po nas tak). Film był dosyć ciekawy, rozpoczynał się od przebudzenia świata okrytego puchową kołderką śniegu. Już na tym etapie uznałyśmy, że jakość ujęć powala na łopatki. Topniejący lód pokazany z tak bliska, detale flory i fauny… To rozbudzało ciekawość. Jednocześnie koleżanka pozazdrościła operatorom kamery, jak udało im się spotkać te wszystkie zwierzęta, nie tylko bezkręgowce, ale także ssaki czy ptaki. Wszystkich zaprezentowanych przedstawicieli biosfery nazwano, dzięki czemu dowiedziałyśmy się, że napotykane często różowe kwiaty to wierzbówka, a fioletowa roślina przykuwająca nasz wzrok to goryczka trojeściowa. Prześledziłyśmy zmiany zachodzące wiosną, latem, wreszcie późną jesienią. Przedstawiono pokrótce, po co zakłada się parki narodowe i kiedy powstał sam Gorczański. W niektórych ujęciach pojawiali się pracownicy parku. Dzięki pracy założonych przez nich fotopułapek do filmu włączono także scenki rodzajowe z życia gorczańskich ssaków.

Zeszłyśmy niżej na wystawę. Już na wejściu wisiało ogromne logo Parku, z którym po prostu musiałam mieć zdjęcie! Pani na recepcji wydała nam audioguide i to rozwiązanie było tu strzałem w dziesiątkę. Narracja uaktywniała się na wejściu do każdej z sal, a dodatkowo niektóre stanowiska pozwalały na odsłuch dodatkowych informacji. Pani i pan opowiadali ciekawie i z humorem. Do czterech sal szło się jakby za recepcję, jedna mieściła się po przeciwnej stronie i tam miałyśmy iść na koniec.

Już w holu narratorzy zachęcali, by się rozejrzeć. Zauważyć nie tylko parkowe logo, ale również drewnianą mapę, na której zaznaczono zarówno szczyty, jak i chociażby Porębę Wielką, gdzie aktualnie przebywałyśmy. Co ciekawe, mapa była trójwymiarowa, a każda warstwa odpowiadała poziomicy.

Po przejściu do pierwszej sali mogłyśmy posłuchać o olszynie górskiej. Wyszukiwałam zwierzaki zgodnie z tokiem narracji, ale fotografowałam także wspomniane rośliny, choć przyznać muszę, że moim zainteresowaniom bliżej do zoologii niż botaniki. Z większych organizmów dało się tam dostrzec wydrę i zaskrońca, kilka gatunków ptaków (najciekawszą nazwę miał pluszcz, zlokalizowany zresztą nad wodą), a spod lupy bezkręgowce – m.in. ślimaki i chrząszcza z rodziny ryjkowców o charakterystycznej, wydłużonej głowie. Pośrodku sali znajdował się ekran imitujący zbiornik wodny, dzięki któremu dało się poznać m.in. ropuchy, traszki czy ważki. Moją uwagę przykuł pływak żółtobrzeżek.

Drugie pomieszczenie poświęcono buczynie karpackiej. Od razu wypatrzyłam dziuplę z sową i nietoperza na pniu, a dopiero dzięki narracji popielicę z ogonem zwisającym z gałęzi. W przewalonym pniu bezkręgowce zaprezentowano w nieco większej skali, a na zewnątrz porosły tam grzyby, np. opieńka miodowa. Za to bez problemu dopatrzyłam się salamandry plamistej, która znalazła się w logo Gorczańskiego Parku Narodowego.

Trzecia część wystawy prezentowała ssaki drapieżne. Wymieniono tu pięć gatunków. Salę zdominowała postać wilka pośrodku, dopiero potem wzrok przenosił się na inne zwierzęta. Bardziej w rogu ustawiono rysia, a poniżej niego borsuka. Po przeciwnej stronie od wilka pokazano łasicę i gronostaja, co pozwalało naocznie przekonać się o wspomnianych w narracji różnicach między nimi. W tej salce włączyłam także filmiki, wybierając wilczą tematykę. Mogłam dzięki temu popatrzeć na ich życie i zwyczaje. Na przeciwnej ścianie umieszczono jeszcze cienie wszystkich wspomnianych zwierząt.

Czwartą poruszoną tematyką było życie w borze górnoreglowym. Pośrodku stała diorama, którą dało się obejść dookoła, tak jak koło zataczały cztery pory roku tu przedstawione. Dominującą postacią, na co poświęcono niemal dwie ściany – został kornik drukarz. Animacja odzwierciedlała jak przebiega rozród i rozwój tego gatunku w kontekście budowanych przez niego tuneli. Innym bohaterem w borze był głuszec, który wydał mi się na swój sposób dostojny i władczy. Właściwie gdyby nie zdjęcia czy folder udostępniany na recepcji (swoją drogą ciekawy i dokładny, dlatego cieszę się, że go zgarnęłam), nie odkopałabym z pamięci nim więcej z tej salki, bo te dwa gatunki tak bardzo pozostawiały w tyle wszystkie inne, choć było tam przecież jeszcze kilka ciekawych ptaków, np. krzyżodziób.

Ostatnią salę poświęcono polanom reglowym. Po drodze minęłyśmy drewnianą chatę z filmikiem dotyczącym wypasu owiec. Następnie przeszliśmy ku trzem strefom. Jedną nazywamy młaką, lokalizowaną na terenach podmokłych, gdzie najciekawszą rośliną wydała mi się wełnianka szerokolistna. Na murawie rosło tyle gatunków, że nie byłabym w stanie ich policzyć, ale wszystkie wydawały mi się takie normalne, „łąkowe”, za wyjątkiem jednej rośliny – był to dziewięćsił bezłodygowy. Najwięcej czasu spędziłam w trzeciej strefie, gdzie sparowano konkretne gatunki kwiatów z owadami. Tam wysłuchiwałam dodatkowych nagrań. Rosiczka złapała w pułapkę muchę. Krokus gościł u siebie trzmiela. Na mieczyku zasiadła pszczoła. Pozostałe dwie rośliny: podkolan i ostrożeń, sparowane zostały z motylami, z czego jednym był zmrocznik gładysz, drugiego nie nazwano.

Po opuszczeniu muzeum postanowiłyśmy przejść się ścieżką edukacyjną. Pierwszy punkt mieścił się przy bramie, więc już tam nie wracałyśmy, trzecim była siedziba muzeum, zatem podeszłyśmy do numeru 2. Był tam Wiąz Łokietka, aktualnie drzewo nie było już żywe, przeżyło ponad 300 lat nim zaatakował je grzyb. Stało podtrzymywane przez solidny pal. Dalej weszłyśmy po schodach i w poszukiwaniu ruin dworu najpierw trafiłyśmy na budynek Wozowni z numerem 5, a dopiero potem pod numer 4 czyli ruiny.

Na trasie do szóstki zrobiłyśmy sobie chwilę przerwy na ławkach amfiteatru, a po przeciwnej stronie niż scena zobaczyłyśmy kolejną tężnię na gorczańskiej ziemi. Tutejsza woda również byłabym dla mnie zdecydowanie za słona, ale już bardziej smakowały mi kropelki tej rabczańskiej. Na tym etapie zakumplował się z nami psiak o wdzięcznym imieniu Tosia, który jeszcze przy stawach dworskich trzymał się blisko swojej pani i jej córeczki, a potem już tylko znacząco je wyprzedzał, dotrzymując kroku właśnie nam. Na tafli stawu sunęły kaczki krzyżówki, a malowniczy pomost pozwolił na krótką sesję zdjęciową.

Dalej pięłyśmy się w górę. Już stąd rozpościerała się panorama Gorców, ale oficjalny punkt o tej nazwie, z numerem 7, mieścił się kawałek dalej. Ustawiono tam dwie ławeczki i barierkę. Po drodze było jeszcze kilka tablic niezwiązanych z naszą ścieżką, ale o treściach bardziej historyczno-militarnych. Ścieżka schodziła nagle w dół w las, ale jej odznaczające się krawężniki nie pozostawiały wątpliwości, że mamy iść właśnie tędy. Zresztą i słupek z numerkiem 8 się znalazł. Nazwę wyczytałam z folderu: „Park Górny”, wspomniano tam, że ten fragment przybliża nam lokalny drzewostan.

– Wlazłyśmy, żeby zleźć? – zwątpiła koleżanka.

– Miałyśmy poznać drzewostan.

Nie wypatrzyłam za to punktu dziewiątego czyli wielopokoleniowej lipy, a odbiłam od pierwszej alei w dół do kapliczki. Spotkałyśmy się z moją towarzyszką na ławeczce w okolicy bramy, gdzie nie kryła rozczarowania, że chciała zobaczyć widoki z Chabówki, a tu jesteśmy w punkcie wyjścia. Tymczasem (co pokazałam jej na mapie) zrobiłyśmy pierwszy etap trasy, a do Chabówki (choć też nie na sam szczyt) miał wieść etap drugi.

Ruszyłyśmy, ale muszę przyznać, że żadna z nas nie przyjęła ostatecznie tego etapu entuzjastycznie, choć z innych powodów. Wyszłyśmy na drogę, kierując się w stronę budynku dyrekcji. Niedługo później szlak kierował nas w las.

Całe przejście przez dwie części ścieżki edukacyjnej szacowano na 3,5 godziny, nam zeszły niecałe dwie, a odpuściłyśmy po prawdzie tylko jeden punkt (12). Już przy punkcie numer 10 uznałam, że gdyby nie folder, to nie za bardzo bym się czegoś dowiedziała, brakowało mi tabliczek z tekstem. Kilkukrotnie szłyśmy po schodkach z pali, ale ogólnie leśny krajobraz był niezbyt urozmaicony. W poszukiwaniu numeru 12 lekko zboczyłyśmy z trasy, ale udało nam się znaleźć główną ścieżkę. W tym miejscu jednak zmodyfikowałyśmy plany i ruszyłyśmy od końca, do numeru 16, skuszone panoramą Gorców z Chabówki.

Jak dla mnie ta przestrzeń była naprawdę ładna, koleżanka liczyła jednak, że wejdziemy na sam szczyt, na mapie zlokalizowany jeszcze kawałek dalej. Stamtąd powinnyśmy podobno zobaczyć nasz kolejny cel tego dnia – Potaczkową, gdzie zamierzałyśmy odbić, gdy tylko będzie to już możliwe. Zrobiłam parę zdjęć panoramy, porównując ją także ze zdjęciem z folderu, choć musiało być wykonane w ciut innym miejscu lub pod innym kątem.

Następnie weszłyśmy w las, miejscami spacerując na pograniczu z łąką. Gdzieś między punktami 15 a 14 powinnyśmy były znaleźć poszukiwany szczyt, ale po lewej miałyśmy niezmiennie gęsty las. Koleżanka dreptała przodem, coraz bardziej zniesmaczona, nawet nie tyle samą sytuacją i niedostępnością szczytu, co mijanymi truchłami drobnych gryzoni. Czarę przelał jednak ktoś niewątpliwie żywy i ruchliwy – wąż (potem na spokojnie doszłyśmy do wniosku, że był to zaskroniec). Wpełzł między trawy, tymczasem moja towarzyszka zamarła. Zasugerowałam, żeby przebiegła dalej, skoro się boi. Pokonała kilka metrów, uniemożliwiając mi wciąż pokonanie jakiegoś znaczniejszego dystansu. Zawołałam:

– Posuń się, ja też przebiegnę 😉

Dalszy odcinek szłyśmy żwawym tempem, choć jednocześnie starałam się uspokoić nieco koleżankę, żartując także, że chciała widzieć żywe zwierzęta tak jak twórcy filmu. Bardzo szybko znalazłyśmy się na głównej ścieżce, minąwszy kolejno punkty 14 i 13 już bez zatrzymywania. Droga wiodła w dół i w górę, stanowiąc część zielonego szlaku. To był moment decyzji, bo mogłyśmy wrócić do Poręby Wielkiej i busem do Mszany, by tam złapać busa do Rabki. Drugą opcją było ruszenie w górę do miejsca, gdzie zielony szlak łączył się z czarnym i tam samodzielny czarny poprowadziłby nas na Potaczkową. Wybrałyśmy właśnie tę.

Wkrótce znalazłyśmy się na sporej łące, skąd można było spojrzeć we wszystkie kierunki świata. Jednocześnie jasne stało się, którędy podążać, by trafić na Potaczkową. Stał tam krzyż, który ponoć miał nawiązywać do tego na Giewoncie. Poza odnotowaną pod nogami martwą ryjówką (w reakcji na to usłyszałam: „Co to za trupowisko!”) świat ożywiony wokół nas wyglądał naprawdę radośnie i zachęcająco. Podziwiałyśmy łąkową roślinność, choć każda skupiła wzrok na innych gatunkach. Ostatecznie znalazłam się na Potaczkowej pierwsza. Zrobiłam sobie pamiątkowe selfie z tablicą z nazwą i wysokością oraz odnotowałam, że z naprzeciwka szlakiem czarnym wdrapał się jakiś włóczykij z solidnym plecakiem. Przysiadł przy jednym ze stołów, tymczasem do mnie dołączyła koleżanka i postanowiłyśmy odkryć także ścieżkę w bok.

Drogowskaz prowadził na Kapliczkę Św. Joanny Beretty Molli. Przez kolejną przepiękną łąkę dotarłyśmy do celu, gdzie moja towarzyszka wyszukała życiorys tej włoskiej lekarki i zagłębiłyśmy się na moment w jej historię. Dla mnie idealnym podkreśleniem tamtej chwili był umieszczony na kapliczce cytat: „Jakże się nie radować i nie uwielbiać Boga, kiedy się staje na górze pod błękitem nieba…”. My również w tamtym momencie miałyśmy nad sobą pięknie błękitne niebo.

Wróciłyśmy jednak na Potaczkową i przysiadłyśmy przy drugim stoliku, pozwalając sobie na przerwę regeneracyjną.

– Mapa pokazuje do Mszany godzinę dwadzieścia, a ile Ci pokazuje Google Maps? – zapytałam.

– Jak będą zaskrońce, to będzie szybciej. Też godzinę dwadzieścia.

– To rozumiem, że pójdziemy?

Dostałam odpowiedź twierdzącą. Włóczykij ruszył dalej, w kierunku Poręby, może zmęczony naszym trajkotaniem (choć nie dawał tego po sobie poznać i grzecznie się ukłonił na pożegnanie), może już zregenerowany, a może widział, co się na niebie święci. Myśmy jeszcze planowały tam chwilę posiedzieć, ale gdy zobaczyłyśmy nadciągającą ciemną chmurę, stwierdziłyśmy, że nie ma na co czekać. Szczególnie, że na ten dzień, choć dużo później, prognozowano deszcze z możliwymi burzami.

– Dobrze, że teraz schodzimy tylko niżej – zauważyłam.

Schodząc dość ostro w dół, miałyśmy naprawdę solidne tempo. Rozważałyśmy przy tym, skąd nazwa Potaczkowa. Skojarzyło nam się mimowolnie z taczkami i być może usypano wzniesienie z tego, co owymi taczkami tu zwieziono – tak nas poniosła wyobraźnia. Z kolei gdy byłyśmy w drodze na Podobin, przechodząc między pierwszymi zabudowaniami, widziałyśmy wielką chmurę nieopodal, dużo dalej słyszałyśmy nieregularne grzmoty, ale bez błyskawic. Stadko gęsi na jednej z posesji zdawało się gęgać złowieszczo.

Moja towarzyszka wędrowała zgodnie z GPS-em, ja wypatrywałam wzrokiem czarnych znaków. Wkrótce znalazłyśmy się w pobliżu sklepu spożywczego i widząc, na co się zanosi, skręciłyśmy w jego kierunku. Nie zdążyłyśmy nawet znaleźć się przy nim, gdy spadły pierwsze spore krople deszczu. Ledwie zdołałyśmy rozłożyć parasole, a już lało, na szczęście do sklepu podbiegłyśmy w mniej więcej trzy minuty i nie zmokłyśmy jakoś znacznie. Przestrzeń przed wejściem była zadaszona i tam postanowiłyśmy przeczekać. Gospodyni wyszła do nas, a nawet poczęstowała nas ciasteczkami. Zasugerowała nam zmianę trasy, zamiast iść ponad godzinę do Mszany, prostą drogą skierować się do Raby Niżnej. Skonfrontowałam słowa sprzedawczyni z mapą, a że GPS wskazywał 49 minut, zdecydowanie bardziej nam się to opłacało. Uświadomiłam koleżankę, że autobus z Mszany do Rabki i tak jedzie przez Rabę Niżną, tylko rano przespała ten etap 😉

Po około kwadransie z ulewy zrobiła się leciutka mżawka, dlatego ruszyłyśmy żwawym krokiem. Opady ostatecznie ustały zupełnie. Tym razem ja prowadziłam, rejestrując prawie każdą minutę mniej wyznaczonej na urządzeniu trasy. Widoki mimo złej aury były miejscami ciekawe, ale i tak najbardziej wypatrywałam, kiedy prosta droga odbije mocno w lewo. W ten sposób szłyśmy już wzdłuż rzeki Raby, a za nią torów, które ostatecznie przecięłyśmy przy nieczynnej stacji kolejowej, wychodząc do głównej szosy. Tam musiałyśmy przejść kawałek w prawo.

Minęłyśmy zespół szkół, a naprzeciw niego pole, na którym stała… taczka wypełniona kabaczkami. Uświadomiłam sobie, jak dawno nie jadłam kabaczków 😉 Na szczęście autobus podjechał właściwie w ciągu paru minut, dlatego niedługo później wróciłyśmy do Rabki i mogłyśmy podjeść w „naszej restauracji”. Kalorie po 16 km uzupełnione!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *