Podróż pełna detali: Kamienny Potok i Dolny Sopot

Dziś zapraszam Was kolejny raz w podróż po Sopocie szlakiem, który obrałam jesienią 2015 roku. W związku z tym dowiadywałam się rzeczy, które dziś wydają mi się oczywiste, chociażby dzięki kursowi przewodnickiemu, natomiast wtedy były dla mnie zupełną nowością 😉 O pierwszym spacerze z tego projektu możecie poczytać tutaj 🙂

Po tygodniu wybrałam się ponownie do Sopotu, znów w męskim towarzystwie. Kolega aż kipiał emocjami, bo słyszał wiele już o poprzednim moim projekcie, jednak dopiero teraz okoliczności pozwoliły mu uczestniczyć w owym przedsięwzięciu. Pogoda średnio dopisywała, ale zupełnie go to nie zraziło. Słupek rtęci radykalnie leciał w dół, zbliżając się niemalże do zera, choć te kilka dni wcześniej oscylował w pobliżu dwudziestu stopni. Sama pocieszałam się myślą, że przynajmniej nie padało.

Wystartowaliśmy na stacji SKM Sopot Kamienny Potok. Przeciwnie niż ostatnio, skręciliśmy w prawo, by wyjść na alei Niepodległości. Niemal od razu po prawej pojawił się Lidl, z kolei po lewej dostrzegliśmy Przedsiębiorstwo Dróg i Zieleni. Pokonaliśmy przejście dla pieszych i ruszyliśmy ku stacji paliw. Urzekła mnie kartonowa postać w stylu Lego. Dalej znaleźliśmy drogę wiodącą do hotelu oraz myjnię samochodową i kawiarnię.

Wędrowaliśmy przed siebie, gdyż chciałam dotrzeć do tabliczki z przekreślonym napisem Sopot. Byliśmy już prawie na wysokości rzeczki Sweliny, gdy wypatrzyłam ciekawie wyrastające bardzo blisko siebie pięć drzew, co postanowiłam uchwycić w odpowiednim kadrze.
– Zdjęcie klapka robisz? – usłyszałam pytanie kolegi i zastanowiło mnie o czym mówi.
– Nawet go nie zauważyłam – stwierdziłam, gdyż rzeczywiście coś na kształt buta utknęło w ogrodzeniu.
– A nie, to drzewo – dopatrzył się kolega, po czym zaczęliśmy się śmiać z samych siebie. Jak łatwo ulegliśmy temu optycznemu złudzeniu! 🙂

Chwilę później mijaliśmy Swelinę. Dopatrzyliśmy się tabliczki na granicy miast. Dopiero teraz wpadłam na to, że prędzej zobaczymy napis Gdynia, niż przekreślony Sopot, a od tego nieprzekreślonego dzieliła nas droga dwukierunkowa z pędzącymi autami. Kolega bardzo entuzjastycznie przekonywał, że warto minimalnie nadłożyć drogi, aby potem nie żałować, że po prostu spasowaliśmy. Na szczęście na horyzoncie widniało już przejście ze światłami.

Najpierw jednak stanęliśmy kolejno oboje do zdjęcia z gdyńską tabliczką. Ledwie uwieczniliśmy swoje roześmiane postaci, a już padł pierwszy komplet baterii. Czułam się tym zaskoczona, bo były świeżo naładowane, ale wiedziałam, że zimno nie tylko na ludzi działa demobilizująco.

Dotarliśmy do świateł i zobaczyliśmy przejazd pod torami SKM – ki. Przeszliśmy, czytając jednocześnie napis wyrażający niepochlebną opinię grafficiarza o Lechii Gdańsk. Nie było w tym nic dziwnego, bowiem kroczyliśmy już należącą do Gdyni Bernadowską. Ścieżka po lewej, biegnąca wzdłuż ogródków działkowych, wydała mi się podejrzanie znajoma. Oświeciło mnie, że prawdopodobnie wędrowaliśmy tam w czasie terenówek na studiach 😉 Chwilę później zawróciliśmy, chętniej notując zielone serduszka na przeciwnej stronie tunelu niż wspominany napis oraz ślimaki przyczepione na „suficie”. Zaciekawiło mnie, po co właściwie się tam znalazły.

Szliśmy aleją Niepodległości, a właściwie przez dłuższą chwilę kroczyliśmy ścieżką wzdłuż tejże. Dotarliśmy do wyczekiwanej tabliczki Sopot i ponownie zrobiliśmy sobie kilka zdjęć. Miałam właśnie uwieczniać nawłoć w skali makro, gdy kolejny komplet baterii padł. Tym razem byłam zupełnie zdezorientowana. Cieszyłam się jedynie, że mam jeszcze trzecią parę, natomiast wiedziałam, że zaplanowałam zbyt wiele na tę wycieczkę, by aparat wytrzymał do jej końca.

Wracaliśmy do świateł koło SKM-ki, którymi już przechodziliśmy, mijając po drodze całe mnóstwo obiektów. Obszar zdominowały salony motoryzacyjne oraz sklepy branży budowlanej i meblowej. Gdy znaleźliśmy się po przeciwnej stronie, od razu weszliśmy na Sępią. Po lewej dopatrzyliśmy się dwóch restauracji, w tym jednej połączonej z hotelem. Kolega wskazał mi znaczek na słupie. Zapytałam, co oznacza i dowiedziałam się, że był to punkt zbiorczy w razie katastrofy.
– Zauważyłabyś to? – zapytał.
– Zielony? W życiu! Gdyby jeszcze był, no nie wiem, pomarańczowy.
– No właśnie – zadumał się.
Zgodnie uznaliśmy, że tak istotne miejsca powinny bardziej się wyróżniać.

Skręciliśmy w lewo w ulicę Zamkowa Góra, gdzie umieszczono aquapark. Okazało się, że prócz basenów mieścił w sobie również kręgielnię i restaurację. Nawet stanęłam do zdjęcia z ogromnym kręglem, upstrzonym licznymi kolorowymi lampkami. Przeszłam na lewą stronę, by uwiecznić stojaki na rowery w kształcie ludzkich sylwetek, ale momentalnie zaintrygowały mnie drzewa wokół. Raz, że odkryłam aleję śliw wiśniowych i dzięki wzbogaceniu jej o odpowiednią tabliczkę dowiedziałam się, że w ogóle istnieje coś takiego. Z jednej strony nurtowało mnie to jako biologa, z drugiej – było przedziwną grą słów. Natomiast dalej zobaczyłam inne drzewa, których liście pokrywał biały nalot.
– To jest szron? – zadałam na głos pytanie, wnioskując po barwie i panujących tego dnia temperaturach.
– Ja bym powiedział, że to jest chlor – stwierdził kolega, typując na bazie stojącego po sąsiedzku aquaparku.
Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że szron by się tyle nie utrzymał, nalot nie pachniał chlorem i właściwie nie wiedzieliśmy, czym był. Ruszyliśmy więc dalej, a za sporą bramą droga rozdzielała się na dwie wewnętrzne. Lewa odnoga prowadziła do sanatorium Kamienny Potok oraz hotelu Miramar. Dlaczego wymieniam jego nazwę, okaże się już niedługo. Po prawej rozciągał się budynek Europejskiej Szkoły Wyższej.

My jednak trzymaliśmy się zewnętrznej drogi i podążaliśmy ku widocznej na mapie pętelce na krańcu Zamkowej Góry. Zamiast pętelki przed nami pojawiło się delikatne rozwidlenie prowadzące do dwóch prywatnych bram. Wokół roiło się od tablic sugerujących niezastawianie wyjazdu czy zagrożenie ze strony czworonogów pilnujących posesji. „Zły psy” na pewno lepiej się rymowało, ale absolutnie nie brzmiało poprawnie, co komentowaliśmy, starając się jednak nie robić tego zbyt głośno.

Zawróciliśmy i próbowaliśmy leśną ścieżką dotrzeć do alei Mamuszki, lecz bez powodzenia. Wróciliśmy więc na główną drogę. Szliśmy wzdłuż parkingu aquaparku, gdy naszą uwagę zwrócił wylegujący się na poboczu kot. Chwytałam go właśnie w kadr, gdy zza naszych pleców wyszła kobieta, blondynka w średnim wieku. Zaczęła rozmowę, jak gdyby nigdy nic.
– To jest kot Miramaru – stwierdziła.

Podpytywała, czego szukamy. Widocznie nie byliśmy tak cicho, jak zakładaliśmy wcześniej i zaniepokoiła ją nasza obecność. Gdy uznała, że nie stanowimy zagrożenia, zaczęła opowiadać, że sama posiada jedenaście kotów, a koty trzeba szanować. Zgodziłam się, że trzeba dbać o zwierzęta, w końcu jestem z wykształcenia biologiem, ale ona zupełnie zbagatelizowała moje słowa. Liczyły się tylko koty 😉
– Gdyby nie one, w Sopocie mielibyśmy plagę myszy i szczurów – podsumowała temat.

Na koniec rzuciła koledze sugestię, by nie zostawiał (jako łakomy kąsek dla gryzoni?) jedzonej właśnie bułki. Chyba tylko jej przeszła przez głowę taka myśl. Kolega zapewnił panią, iż bułkę trzyma po to, by samemu ją zjeść, co zamierza za moment uczynić 😉 i chwilę później kobieta ruszyła przed siebie, a my niespiesznie skierowaliśmy się na skrzyżowaniu z Sępią w lewo.

Naszą uwagę niemal od razu zwrócił ogromny, niebieski dom.
– Jaki duży dom! – zakrzyknęłam.
– Nie chciałbym mieć takiego – stwierdził kolega.
– Ja też nie – od razu się zgodziłam. – Kto by to sprzątał!

Moje obruszenie nadzwyczaj rozbawiło kolegę. Dopatrzyliśmy się też sporego eklektyzmu w samym projekcie domu. W oczy rzucały się zarówno motywy antyczne, jak i budzące skojarzenia z bardziej współczesnym Bliskim Wschodem. Kręcący się wokół robotnicy byli wyraźnie zaniepokojeni naszą ożywioną dyskusją, unoszonym co rusz aparatem (który padł zupełnie parę minut później) i gryzmoleniem po mapie, jakbyśmy sporządzali jakiś zagrażający im raport.

Wkrótce przed nami pojawiły się schodki i ścieżka przecinająca dwie inne – rowerową oraz, jedyną jaką widziałam w życiu, dla rolkarzy. Dopatrzyliśmy się nawet specjalnego znaku drogowego. Dotarliśmy także do ciekawych tablic przyrodniczych. Ilustrowały, jakich przedstawicieli fauny i flory można odnaleźć na plaży i w jej pobliżu. Zachęcały do wyciszenia się i wsłuchania w szum fal 🙂 Informowały, że pozostawienie jakiegoś obszaru w stanie (pół)naturalnym nie oznacza zaniedbań, lecz często umożliwia zachowanie bioróżnorodności.

Bliżej plaży znaleźliśmy kamienną grę w klasy oraz drewnianą kapliczkę z wyrzeźbioną postacią Jezusa. Na wysokości tej drugiej przeszliśmy ku morzu. Zobaczyliśmy parasole jakby ze strzechy. Podeszliśmy bliżej, odbywając przy tym małą sesję zdjęciową, po czym z kolejnego wejścia na plażę uczyniliśmy nasze wyjście. Kierowaliśmy się na północ do pierwszej knajpki, po czym zawróciliśmy aż do skrzyżowania Zamkowej Góry i Sępiej, wybierając dalszy odcinek tej drugiej, prowadzący ku Haffnera.

 Droga biegła pomiędzy prywatnymi posesjami i wydawało się, że poza domami i wszechobecną zielenią nic nie zwróci naszej uwagi. Pośrodku chodnika dostrzegliśmy jednak małego płaza, leżącego na grzbiecie, a przez to zupełnie bezbronnego. Kolega delikatnie obrócił ropuszkę patyczkiem, ale choć stała stabilnie, nie uciekała i widać było, że oddychanie sprawiało jej trudność. Odeszliśmy kawałek, by dodatkowo nie stresować zwierzęcia. Maleńka po chwili zaczęła się poruszać drobnymi skokami, powłócząc przy tym tylną łapką. Z przykrością uznaliśmy, że nie wróżymy tej historii pozytywnego zakończenia.

Minąwszy domki kempingowe, dotarliśmy do hotelu połączonego z restauracją. Rzuciliśmy okiem w odcinek Haffnera prowadzący ku alei Niepodległości, po czym ruszyliśmy przed siebie. Przeszliśmy obok siedziby Straży Granicznej. Kawałek dalej zaintrygował nas biurowiec będący jeszcze w budowie. Każde zwróciło uwagę na coś innego. O ile spodobała mi się kompozycja białych plam na czarnych elementach pokrywających budowlę, o tyle mojego kolegę zaciekawiły okna w różnych kolorach.

Chwilę później, zaglądając w koniuszek ulicy Powstańców Warszawy, przekraczaliśmy przejście dla pieszych, by nie pominąć Młyńskiej.
– Poczekaj, ja się chcę zintegrować – rzucił kolega, ustawiając się pod tabliczką wskazującą dojazd do Centrum Integracji Społecznej.
– To ja się zintegruję z naturą – odparłam, oddając telefon w ręce kolegi i przysiadając na przewróconej kłodzie.

Po tej sesji ruszyliśmy Młyńską, znajdując najpierw coś na kształt bunkra. Jednak biorąc pod uwagę wstawione do środka kawałki mebli, sprzętów domowych i butelki, mogłaby to być jakaś opuszczona speluna. Niesamowitym kontrastem okazało się wspominane Centrum. Biała chatka z niebieskimi wykończeniami w bajkowym stylu. Znajdujące się za nią stawy młyńskie stanowiły za to raczej wysychające bagno. Przykro było patrzeć.

Kolejny odcinek Haffnera doprowadził nas do skansenu Grodzisko. Planowaliśmy zwiedzić to muzeum, ale niestety nie trafiliśmy z terminem. Poniedziałki stanowiły jedyny dzień tygodnia, gdy wystawy były nieczynne dla zwiedzających. Pocieszyliśmy się sesją z drewnianymi rzeźbami umieszczonymi od frontu. Kolega odgrywał scenkę, w której ugryzła go ryba, ja dokonałam uścisku „ręka – płetwa”. Zauważyliśmy również, że trawnik był mocno rozkopany, jakby ucztowały tam dziki.

Naprzeciw skansenu umieszczono korty tenisowe. My jednak poszliśmy przed siebie. Minęliśmy ulicę Budzysza, krocząc dalej na wprost. Za hotelem i przedszkolem skręciliśmy w prawo, by dotrzeć do Winieckiego. Dalej wędrowaliśmy tą podleśną uliczką, mijając zaplecze Sopockiego Klubu Tenisowego. Kawałek dalej po lewej rozciągało się boisko, gdzie chłopcy grali w piłkę nożną. Przylegało do budynku Hali Sportowej Stulecia. Nazwa miała upamiętniać setną rocznicę uzyskania przez Sopot praw miejskich, co nastąpiło w 1901 roku. Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, że Sopot jest taki młodziutki.

Ruszyliśmy Goyki, by na skrzyżowaniu z Haffnera znaleźć salon urody i skręcić w lewo koło Szkoły Podstawowej nr 7 i Gimnazjum Sportowego nr 3. Kolejny budynek zajmował basen, którego ściany od wewnątrz pokrywała roślinność. Próbując to uwiecznić, wypatrzyłam sporofity mchów na szczycie ogrodzenia i wspięłam się na murek, by móc sfotografować i to. Poprosiłam kolegę o asekurację, ale na szczęście nie była potrzebna 😉

Wówczas przeszliśmy na drugą stronę. Tenisowa okazała się drobną ścieżką wzdłuż równie drobnego cieku, którego nazwy się nie dopatrzyliśmy. Podążaliśmy więc dalej ku Budzysza, decydując się skręcić w prawo ku Powstańców Warszawy. Jakkolwiek spodobał się nam dom po lewej, dużo bardziej intrygujące obiekty czekały na nas po prawej.

Na pierwszy ogień poszła stara i wydawałoby się opuszczona brama. Dla mnie mogłaby jednak stać się symbolem przywiązania i trwałości relacji na tle zmieniającego się świata wokół. Okazało się bowiem, że metalowe pręty bramy i konary rosnących po sąsiedzku drzew wielokrotnie się przenikały w sposób, który sugerował trwanie procesu wrastania od lat.

Drugim obiektem, który tymczasowo obejrzeliśmy pobieżnie od zaplecza, był Instytut Oceanologii PAN. Wiedzieliśmy, że jeszcze do niego wrócimy, jednak skręciliśmy w lewo, by obejść część ulicy Powstańców Warszawy. Znaleźliśmy sklep spożywczy i przeszliśmy na drugą stronę. Idąc wciąż na północ, natrafiliśmy na nietypową siłownię na powietrzu. Prócz standardowych sprzętów umieszczono tam liny, niczym z zawodów w jej przeciąganiu. Po sąsiedzku znajdował się również plac zabaw dla dzieci.

Chwilę później dotarliśmy do hotelu. Wówczas postanowiliśmy kierować się ku alei Mamuszki, gdzie odkryliśmy restaurację i dwa kluby. Idąc następnie w prawo, minęliśmy kolejną knajpkę, aż trafiliśmy do tabliczki informującej, iż teren wokół należy do Parku Północnego. Wtedy ponownie podeszliśmy pod Instytut Oceanologii PAN.

Najpierw uwieczniłam plakaty umieszczone na ogrodzeniu, wczytując się w niektóre z nich. Później stanęłam do zdjęcia na tle placówki, na którą teraz popatrywałam z sentymentem 😉 Pokazałam koledze fotografię Oceanii, a gdy oglądaliśmy drugą stronę wielkiej tablicy, wyjeżdżający z PAN-u mężczyzna uchylił okno auta, by powiedzieć, że po drugiej stronie „mamy zdjęcie żaglówki”. Nazbyt doskonale o tym wiedziałam, ale zapewniłam go, że już ją sfotografowałam, a nawet płynęłam nią na rejsie próbnym. Chociaż twarz mężczyzny wydała mi się znajoma, on sam zapewne mnie nie kojarzył i jestem przekonana, że nie wierzył w to, co mówiłam.

Zajrzeliśmy jeszcze w Tenisową od drugiej strony, nim czmychnęliśmy ponownie ku alei Mamuszki. Dla odmiany, nim dotarliśmy do kolejnych nadmorskich restauracji, mogliśmy docenić tabliczki z wypisanymi nazwami parkowych drzew. Wokół roiło się również od rzeźb, z których najbardziej urzekła mnie ta z hasłem Bądź wierny – idź. Nie było w tym nic dziwnego – cytowano mojego ulubionego Herberta. Słowa stanowiły zwieńczenie tego samego wiersza, którego fragment znalazłam na gdańskim Śródmieściu.

Wkrótce dotarliśmy do Zatoki Sztuki i wymieniam to miejsce z nazwy wyłącznie z jednego powodu. Ciężko było mi jednoznacznie określić, czym się tam zajmowano. Budynek pełnił rolę restauracji, galerii sztuki, fundacji i kto wie, czy na tym kończyły się jego role. Wówczas przeszliśmy na środkową aleję czyli Horno-Popławskiego. Przy okazji odkryliśmy ciekawy pomnik poświęcony Polakom walczącym na morzu. Znów trzymaliśmy się alei Mamuszki, by za kolejną restauracją dostrzec ciekawą konstrukcję, niczym dwa ogromne bumerangi i okrążając ten niezwykły w swej prostocie element, trafić ponownie na środkową aleję, a na niej wprost na kolejny klub.

Ciągnęło nas nieubłaganie na aleję Mamuszki. Po drodze zobaczyliśmy kolejny (po gdańskim) dąb posadzony przez byłego prezydenta, a prócz tego minęliśmy ciekawą rzeźbę. Głowa prostej postaci leżała bokiem na jej tułowiu. Dalej wypatrzyliśmy już klub muzyczny połączony z restauracją. Dopiero ogrodzenie i długo oczekiwany pomnik Haffnera, stały się odpowiednio skutecznymi odstraszaczem i wabikiem, skłaniając nas do pożegnania się z aleją Mamuszki. Postać Haffnera wzbogacono o kapelusz i laseczkę, a cały pomnik uzupełniała tablica informacyjna. Dopiero dzięki niej dowiedziałam się, iż Haffner był lekarzem, który założył w Sopocie uzdrowisko.

Żwawo ruszyliśmy ku Powstańców Warszawy, doczytując się przy okazji, że najbliższa ulicy aleja nosiła imię Komedy. Minęliśmy hotel, a przechodząc na drugą stronę ulicy, naprzeciw niego znaleźliśmy Dom Pracy Twórczej. Następnie skręciliśmy w prawo, by po chwili kroczyć już ulicą Ceynowy. Stacjonowały tam przedszkole oraz Sopocki Klub Tenisowy wraz z restauracją. Idąc dalej, odkryliśmy zabytkową willę z 1898 roku. Na Haffnera wypatrzyliśmy po lewej sklep spożywczy, jednak podążyliśmy w prawo ku Helskiej. Kierowaliśmy się nią ku Winieckiego. Przy okazji znaleźliśmy sklep sportowy dla tenisistów.

Przez Goyki przeszliśmy na Obrońców Westerplatte i nie dało się ukryć, że ulica miała niesamowity klimat. Była brukowana i chociaż na początku zaciekawiły nas jedynie pensjonat i budynek z 1906 roku, dalej na ogrodzeniach domów czekała na nas nie lada atrakcja. Galerię fotografii opatrzono cytatem:
Umiera się dwa razy. Pierwszy raz umierasz, kiedy umierasz. Drugi raz umierasz, kiedy ktoś bierze do ręki twoją fotografię i nikt już nie wie, kim jest ten człowiek na zdjęciu. (Christian Boltanski)

Aby nie umarła pamięć o dawnych mieszkańcach owej uliczki, architektach, malarzach czy rzeźbiarzach, po obu stronach ulicy umieszczono wielkoformatowe zdjęcia. I choć uwieczniłam tylko niektóre, naprawdę biegałam wokół, by przyglądając się im bliżej, nie pominąć żadnego. Wśród nich zawieszono również dwie tablice informujące o dawniej istniejących tu willach, z czego jedna stała wciąż przed nami, choć w opłakanym stanie, a na miejscu drugiej ustawiono Kościół Chrystusowy.

Na końcu ulicy znajdował się most ponad inną drogą, biegnącą w poprzek dołem. Nie obyło się bez sesji zdjęciowej. Gdy przestałam pozować, rozejrzałam się wokół, wypatrując ciekawe rozwiązanie ochrony uciętej gałęzi drzewa. Pokryto je owalną, prawdopodobnie ceramiczną, płytką. Nie byle jaką, bo z częściowym wizerunkiem ptaka, przedstawiającą dolne partie jego ciała. Pierwszy raz miałam okazję zobaczyć tego typu rozwiązanie w praktyce.

Dalszy odcinek Obrońców Westerplatte nie budził takich emocji jak ten już przebyty i odnotowaliśmy tam jedynie przedszkole. Ostatecznie skręciliśmy w Czyżewskiego. Przy tej okazji minęliśmy Miejską Bibliotekę Publiczną i siedzibę Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Odbijając lekko w prawo dotarliśmy do Dworku Sierakowskich, w którym znajdowała się kawiarnia.

Wówczas cofnęliśmy się do ścieżki prowadzącej ku schodkom w dół. Na ogrodzeniu placu zabaw kolega odnalazł szalik w narodowych barwach, zapewne pozostałość po niedawnym meczu. Złapał go bez wahania i zaczął pozować niczym rasowy kibic. Rozbawieni tą akcją, zeszliśmy po schodkach. Trafiliśmy na skrzyżowanie Winieckiego i Majkowskiego, gdzie skierowaliśmy się w tę drugą. Chwilę później minęliśmy Chmielewskiego, a tuż za nią dostrzegliśmy dom z 1896 roku. To niesamowite, ile takich wiekowych zabudowań można w Sopocie odnaleźć.

Skręciliśmy dopiero na skrzyżowaniu z Haffnera, gdyż zaintrygowało nas graffiti po lewej. Całą ścianę budynku pokrywała namalowana postać bosej kobiety w letniej sukience i okularach przeciwsłonecznych. Okazało się, że na parterze umieszczono sklep spożywczy. Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się jeszcze sklep odzieżowy, a idąc dalej, minęliśmy szkołę językową. Reklamowane czternaście lekcji tygodniowo wydało się nam lekką przesadą i zastanowiło co do sposobu organizacji tychże. Nim skręciliśmy w Mokwy, natrafiliśmy jeszcze na gabinet lekarski specjalisty od „chorób uszu, nosa i gardła”.

Niemniej na Mokwy również znalazło się kilka ciekawych obiektów. Najistotniejszym był chyba dom Lorenza, badacza kaszubszczyzny, jak głosiła tabliczka na budynku. Niemal naprzeciwko zaintrygowały nas stojące na chodniku fotele. Zobaczyliśmy również zakład krawiecki.

Wędrując przez chwilę Winieckiego, odkryliśmy dom z 1906 roku. Krocząc Bałtycką, nie natrafiliśmy na nic szczególnego, ale poczyniliśmy pewne spostrzeżenie. Tabliczki z numerami domów opatrzono także strzałkami. Wysnuliśmy hipotezę, że kierunek grotu miał znaczenie i wskazywał, w którą stronę ulicy numery rosły. Na odcinku Haffnera prowadzącym ponownie na Mokwy, odnotowaliśmy sklep spożywczy, gabinet stomatologiczny oraz salon fryzjersko-kosmetyczny z solarium i warzywniak. Na Mokwy znaleźliśmy jedynie przychodnię, więc szybko dotarliśmy do Powstańców Warszawy. Naprzeciwko hotelu znajdowały się knajpki i biura, a naprzeciwko kolejnego – kościół Świętego Andrzeja Boboli z przylegającą do niego zabytkową kaplicą, przy których zakończyliśmy zwiedzanie.

A po więcej zapisków z Sopotu zapraszam <tutaj>

2 thoughts on “Podróż pełna detali: Kamienny Potok i Dolny Sopot

  1. Michał says:

    Za znakiem – tablicą z napisem „Sopot”, gdzie masz swoje zdjęcie, znajdują się (przy nasypie kolei) ruiny kanału rewizyjnego. Celnicy przeszukiwali na nim samochody (przejście graniczne polsko-gdańskie). Muszę kiedyś obejrzeć to z bliska, póki jeszcze mieszkam blisko. 😉

    Nazwa Miramar jest pamiątką po dawnym Domu Turysty PTTK (obecnie zburzonym, hotel jest w innym miejscu). Została zresztą skopiowana z… Monako. A końcowa część spaceru przypomina mi nasz spacer z zajęć (m.in. pomnik Haffnera i najstarszy kościół w mieście). 🙂

    Odpowiedz
    1. Palcem po mapie, stopą po ziemi says:

      Rzeczywiście, końcówka częściowo się pokrywa 😉

      Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *