O ile poprzednim razem zrażały nas temperatury, o tyle kolejną wyprawę wbrew naszej woli urozmaicał wciąż siąpiący deszcz. Aparat ponownie działał niczym w agonii. Te dwa czynniki sprawiły, że z zaplanowanych czterech godzin w terenie spędziłyśmy z koleżanką trochę ponad dwie. Wierząc, że bez problemu uda się nam zrealizować całość, rozpoczęłyśmy na ulicy Marynarzy. Orientując się w trakcie, że tego nie dokonamy, poruszałyśmy się z pozoru chaotycznie, aby chociaż częściowo zazębić tę wycieczkę z poprzednią.
Kilka zdjęć wykonałyśmy już na peronie SKM Sopot. Pogoda niestety nie sprzyjała i dostrzegałyśmy to bardzo dobitnie po ziarnistościach na fotografiach. Zeszłyśmy z peronu i ruszyłyśmy w lewo, by już na Marynarzy odnotować pierwsze sklepy – spożywcze i warzywniaki. U wylotu na Kościuszki po lewej stacjonował Carrefour. Zauważyłyśmy także, że tutejsi kibice piłki nożnej preferowali gdańską Lechię, co wyrazili stosownym graffiti.
Po drugiej stronie ulicy Kościuszki rozciągał się skwer Rybickiego, gdzie zaintrygował mnie umieszczony tam obiekt. Na metalowym kole opierała się część przypominająca coś pomiędzy masztem a kotwicą. Niestety, podobnie jak w przypadku większości widzianych później rzeźb, brakowało tabliczki, która rozjaśniłaby tę zagadkę.
Chwilę później ruszyłyśmy na lewo. Dotarłyśmy w ten sposób do Urzędu Miasta. W budynku mieściły się również Rada Miasta i Urząd Stanu Cywilnego. Bardzo trafnym i ciekawym pomysłem był według mnie stojący nieopodal drogowskaz informujący o odległościach dzielących nas od różnych miejsc. Okazało się, że owe przestrzenie to miasta partnerskie Sopotu. Kawałek dalej znajdował się pomnik upamiętniający sopocian, którzy zginęli z rąk hitlerowców, w więzieniach czy obozach koncentracyjnych. Część pomnika stanowił duży znicz, jednak palił się on okazjonalnie, no i raczej nie w takich warunkach atmosferycznych, jakie miałyśmy tego dnia.
Ścieżka obok doprowadziła nas do kościoła Najświętszej Maryi Panny Wniebowziętej Gwiazdy Morza. Gdy zawróciłyśmy, niemal naprzeciwko dostrzegłyśmy placówkę oświatową, mieszczącą wiele rodzajów szkół. Znajdowały się tam Centrum Kształcenia Ustawicznego, Liceum Ogólnokształcące i Szkoła Policealna dla dorosłych, Sopocki Ośrodek Doskonalenia Nauczycieli oraz Sopocki Uniwersytet Trzeciego Wieku. Później skupiłyśmy się na sztuce. Malunkach ryby, żaby i nie tylko na budynku Zespołu Szkół Handlowych po przeciwnej stronie ulicy i rzeźbie w obrębie skweru Księdza Szymańskiego.
Skręciłyśmy w Chopina, gdzie znalazłyśmy serwis telefonów komórkowych, optyka i studio tatuażu. Dalej moją uwagę zwróciły pierwsze tego dnia wille i piękne kompozycje różnobarwnych drzew. Dostrzegłyśmy również pamiątkowy głaz poświęcony sopockiej Polonii i umieszczony w miejscu dawnego Domu Polskiego. Tuż przed skrzyżowaniem z Sobieskiego wypatrzyłyśmy szklarza i fotografa oferującego także usługi ksero.
Idąc Sobieskiego, minęłyśmy sklep wielobranżowy, gabinet stomatologiczny i salon masażu. Ciekawostką był na pewno malunek kasety magnetofonowej na murze. Pomyślałam o młodszych przedstawicielach mojej rodziny, którzy nie widzieli takowych na oczy i o tym, jak przy użyciu owego zdjęcia mogłabym zaprezentować im ów dawny cud techniki. Drugie schodki, do których dotarłyśmy, zdobiła ciekawa tabliczka. Opisano na niej historię o Sopotludkach.
Najchętniej przytoczyłabym ją w całości, ale w ramach zachęty do samodzielnego zwiedzania, pozwolę sobie tylko na lekkie wspomnienie. Według legendy czy też bajki, Sopotludki były krasnoludkami żyjącymi od czasów dinozaurów w okolicy potoku Elizy. Zbudowały zamknięte podziemne tunele na wypadek nadciągających nad Sopot katastrof, a kłódkę można podobno do dziś znaleźć w pobliżu Urzędu Miasta. Kluczyk jednak zaginął, a Sopotludki błąkają się bezradne w lesie. Niepowodzeniem skończyła się również ich próba zbudowania mostu do Szwecji. Drewna wystarczyło na pięciusetmetrowy odcinek, który dziś znamy pod nazwą sopockiego molo. Przyznaję, że bajka przywołała uśmiech na moją buzię.
Wzbogacone o tę wiedzę przeszłyśmy na drugą stronę, wstępując na moment w Chrobrego. Znalazłyśmy tam przychodnię i aptekę. Następnie powróciłyśmy na Sobieskiego i kolejnymi schodkami po prawej wspięłyśmy się ku Władysława IV. Tym razem ciekawostką okazał się malunek na murze, przedstawiający turkusowego ptaka o wydłużonych nogach z różowymi pazurami. Doprawdy mnie urzekł. Później minęłyśmy przedszkole i kilka parkowych alejek, by trafić na Kościuszki.
Gdy skręciłyśmy w lewo, minęłyśmy przychodnię świadczącą usługi w zakresie rehabilitacji i masażu, a także szkołę językową. Dalej wystawiono na sprzedaż willę, kolejną z zabytkowych i opatrzonych w związku z tym tabliczkami.
Przeszłyśmy kolejną z odnóg na Władysława IV, znajdując przy okazji dom z 1903 roku i klub muzyczny, którego nazwa i oklejone drzwi wskazywały na silne powiązania z bluesem. Jako fanka tego rodzaju muzyki po powrocie do domu poszperałam nieco w sieci i ze smutkiem musiałam przyjąć do wiadomości fakt, że miejsce to zamknięto kilka miesięcy wcześniej.
Wkrótce kroczyłyśmy już Lipową w kierunku Kościuszki, wypatrując jednak uprzednio siedzibę dyrekcji ZAIKS – u po lewej. Na Lipowej nie było obiektów użyteczności publicznej, za to prywatnym posesjom nie brakowało uroku. Szczególnie urzekł nas wysoki, biały dom, z niebieskimi ramami okien, balustradami na wysokości parapetów i rzeźbionymi zdobieniami wokół.
Wyszłyśmy na Kościuszki niemal naprzeciwko serwisu sprzętu AGD, a dokładniej lodówek. Skręciłyśmy w lewo, dzięki czemu wypatrzyłyśmy budynek diecezji czy też parafii, na co wskazywałaby tabliczka. Koleżanka zwróciła uwagę na strzałki przy numerach budynków, a ja nawiązałam do moich podejrzeń z poprzedniej wycieczki. Tutaj również kolejność numeracji zdawała się potwierdzać założoną hipotezę.
Nim skręciłyśmy w Skłodowskiej – Curie, ruszyłyśmy na wprost, by odnotować tamtejsze obiekty. Znalazłyśmy szkołę językową specjalizującą się w językach Dalekiego Wschodu, restaurację, punkt noclegowy i Bałtycką Agencję Artystyczną. Jednak dla mnie najważniejszym odkryciem był oddział Muzeum Stutthof umieszczony w XVIII / XIX-wiecznym dworku. Wówczas zawróciłyśmy.
Przez Skłodowskiej – Curie trafiłyśmy na Dębową. Tuż przed schodkami wiodącymi w stronę ulicy Książąt Pomorskich, dostrzegłyśmy zaczepioną na gałęzi różową rękawiczkę. Gałąź jednak nie pochodziła z małego klonu, na którym się znajdowała, lecz musiała być odłamkiem z większego drzewa ponad nami. Rękawiczka wisiała już totalnie przemoczona.
Będąc już na dole, rzuciłyśmy okiem w obie strony Sobieskiego, po czym ruszyłyśmy ulicą Książąt Pomorskich. Kolejne odnogi stanowiły drobne ścieżki, większość prowadziła do miejsc parkingowych, a jedynie jedna do sklepu odzieżowego. Znalazłyśmy także gabinet stomatologiczny. Druga strona ulicy zaciekawiła nas dużo bardziej, a to za sprawą gmachu mieszczącego Gimnazjum nr 1, I Liceum Ogólnokształcące oraz V Liceum Ogólnokształcące. Przystanęłam do pamiątkowego zdjęcia z tablicą poświęconą patronce szkoły, Marii Skłodowskiej – Curie, jako że chemia zawsze była nauką pokrewną biologii.
Na skrzyżowaniu z Kazimierza Wielkiego skręciłyśmy w prawo przy sklepie spożywczym, wypatrując gabinet dermatologiczny i wielokolorowe auto firmowe. Z kolei dalszy odcinek Książąt Pomorskich uraczył nas obecnością biblioteki. Ulicę wieńczyły salon urody i apteka po lewej oraz herbaciarnia po prawej. Zmierzając Grunwaldzką ku 3 Maja, minęłyśmy kamienicę secesyjną, przy której gromadziły się wróbelki. Przez chwilę obserwowałyśmy ptaki, nie zważając na nieustannie padający deszcz. Dalej minęłyśmy kolejny serwis, tym razem specjalizujący się w komputerach, drukarkach czy kasach fiskalnych oraz pocztę, bar i sklep odzieżowy. Na tym jednak się nie skończyło. Po drugiej stronie zobaczyłyśmy sklep spożywczy, piekarnię i taki z żywnością ekologiczną.
Dochodząc do skrzyżowania, byłyśmy zmuszone odbić niespełna sto metrów w prawo, choć tego nie planowałyśmy, by dostać się do najbliższego przejścia dla pieszych. Przy tej okazji odhaczyłyśmy serwis fotograficzny, krawca, a w tym samym budynku prawdopodobnie znajdowała się również kwiaciarnia. Dalej minęłyśmy sklep z tkaninami, fryzjera i wielobranżowy. Tymczasem po drugiej stronie zobaczyłyśmy restaurację, pralnię, a na rogu sklep monopolowy.
Skręciłyśmy w prawo, by minąwszy sklep sportowy, restaurację amerykańską i pensjonat, trafić na Kilińskiego. Zapora przed nami szybko skłoniła nas do skrętu w Parkową. Nim przeniosłyśmy się na Poniatowskiego (Józefa, nie Stanisława Augusta), mogłyśmy podziwiać walkę cywilizacji w postaci płytek chodnika z naturą – w tej roli rozrastające się drzewo, a także odnotowałyśmy między innymi sklep sportowy dla kajakarzy.
Wkraczając w Poniatowskiego, pokusiłyśmy się o kilka parasolowych selfie, po czym żwawo ruszyłyśmy przed siebie. Minęłyśmy przychodnię oferującą usługi z zakresu medycyny estetycznej. Umieszczono ją w zabytkowej willi. Chwilę później znalazłyśmy się przed bramą Muzeum Sopotu. Kusiło nas, by wejść do środka i zobaczyć, jakie wystawy proponowali do obejrzenia, ale brama była zamknięta. Podszedł do nas ochroniarz, który stwierdził, że nie wie, co jest w środku, bo tylko pilnuje, ale nowa wystawa dopiero się rozpocznie. Przeczyło to danym, które znalazłam po powrocie na stronie internetowej. Chociaż i te były niejednoznaczne. Muzeum powinno być otwarte, gdy stałyśmy pod jego bramą, sporo wystaw rozstawiono podobno w plenerze, a z wewnątrzmuzealnych jedna już się skończyła, a zapowiadanej nie opatrzono konkretnym terminem. Trochę mnie to zbiło z tropu.
Tuż przed aleją Wojska Polskiego znajdował się pensjonat. Leżące przed nim kamienne lwy skłoniły mnie do wspólnego pozowania. Nad samym morzem znalazłyśmy z koleżanką również restaurację. Następnie skręciłyśmy w lewo, by już po chwili kroczyć Traugutta. Najciekawszym kadrem okazała się barwna kompozycja napisu w żywych kolorach na ceglanym garażu z ogromnymi kałużami oferującymi jego odbicie. Bez większych przygód przebyłyśmy też następny odcinek Parkowej, aczkolwiek urzekła mnie zabytkowa, eklektyczna kamienica. Ona, a może raczej rzeźbione sowy nad wejściem.
Na moment wstąpiłyśmy w Drzymały, po czym cofnęłyśmy się do Parkowej. Na skrzyżowaniu z Chrobrego po lewej stał pensjonat, a gdy weszłyśmy w odcinek po prawej, dostrzegłyśmy ciekawą willę obrośniętą wielobarwnym o tej porze roku dywanem liści. Tuż przed nią biegła ścieżka łącząca Drzymały i Chrobrego. Wypełniał ją równy szereg garaży. Wraz ze wspomnianą willą tworzyły ciekawą kompozycję w typowo jesiennych kolorach.
Dochodząc niemal do morza, wypatrzyłyśmy restaurację, ale prawdopodobnie była czynna tylko w sezonie. Zawróciłyśmy, by przez Parkową dotrzeć na Kordeckiego. Przy okazji obserwowałyśmy wronę walczącą z orzechem zamkniętym w łupinie.
Na Kordeckiego znalazłyśmy pensjonat, umieszczony niewątpliwie w robiącym wrażenie gmachu, aczkolwiek stan zewnętrzny budynku pozostawiał wiele do życzenia. Zastanawiało mnie, jak zapatrywali się na to potencjalni goście. Przed nami pojawił się za to bardzo ciekawie wyglądający z zewnątrz hotel chiński. Przeszłyśmy obok niego i szeregu różnorodnych straganików.
Wkrótce weszłyśmy w pierwszą możliwą do przebycia z racji kałuż ścieżkę do Parku Marii i Lecha Kaczyńskich. Kierowałyśmy się od razu ku fontannie. Zastałyśmy tam dwie żabki, jedną na szczycie, drugą na wysokości tafli wody. Zastanawiający był fakt, iż fontanna działała, chociaż z nieba wciąż lały się strumienie deszczu. Zaintrygowała mnie również rzeźba umieszczona tuż obok, chociaż nie podjęłabym się interpretacji. Gdy wyszłyśmy na Piastów, mogłyśmy podziwiać ogrom kościoła ewangelicko-augsburskiego pod wezwaniem Zbawiciela.
Wyszłyśmy na Grunwaldzką na wysokości restauracji, po czym skręciłyśmy w lewo do najbliższego skrzyżowania. Przy okazji odnotowałyśmy gabinet medycyny estetycznej, sklepy zoologiczny i ze sprzętem audio-wideo, a także jubilera-złotnika. Z drugiej strony ulicy znajdował się park. Odbiegała stamtąd również łukowato zawracająca Ogrodowa. Oczywiście nie brakowało tam restauracji, pośród których znalazła się indyjska, czy sklepów. Znalazłyśmy monopolowy, optyka, różne odzieżowe i wielobranżowy. Na skraju deptaka znajdował się jeszcze sklep z pamiątkami, a po naszej stronie bar i przychodnia reumatologiczna.
Ażeby dopełnić poprzednią wycieczkę, postanowiłyśmy jedynie przeciąć Monciak i zwiedzić brakujące uliczki na północ od niego. Po prawej uwagę zwracał ogromny Dom Zdrojowy, wewnątrz którego mogłyśmy dopatrzeć się restauracji czy galerii sztuki. Z kolei po lewej umieszczono hotel, restaurację i sklep spożywczy.
Gdy skręciłyśmy w Morską, nie zabawiłyśmy na niej długo. Odnotowałyśmy dwie restauracje i dwie kawiarnie, po czym znalazłyśmy się na ulicy Królowej Jadwigi. Tam zdecydowanie najbardziej istotnym obiektem było jak dla mnie Towarzystwo Pomocy imienia Świętego Brata Alberta. Stacjonowało w kamienicy z 1910 roku.
Cofnęłyśmy się do Powstańców Warszawy, po czym wkroczyłyśmy w Majkowskiego. Nie znalazłyśmy Sopockich Szkół Fotografii, chociaż drogowskaz wyraźnie kierował nas w ich stronę. Skromne drzwi jednego z budynków zachęcały do skorzystania z usług firmy energetycznej. Przy skrzyżowaniu z Haffnera okazało się, że umknęło nam również Centrum Rehabilitacji i Poprawy Sprawności. Gdzie się schowały, doprawdy nie miałam pojęcia.
Na odcinku Haffnera prowadzącym na deptak odnalazłyśmy gabinety dermatologa, dietetyka i kardiologa oraz sklep monopolowy. Minęłyśmy również dom, w którym przez blisko dziesięć lat mieszkał Aleksander Majkowski – lekarz, pisarz i działacz społeczny. Obejrzałyśmy także z bocznej perspektywy pasaż handlowy Krzywy Domek. Po drugiej stronie ulicy znajdowały się głównie knajpki, ale znalazłyśmy także złotnika – grawera.
Wkrótce skręciłyśmy w Kubacza, gdzie umieszczono salon kosmetyczny i sklep odzieżowy. Naszą uwagę zwrócił szczególnie ten drugi. Obklejenie drzewa reklamą na pewno przyciągało klientów z racji widoczności, więc spełniało swoją rolę, ale zastanawiałyśmy się, czym sobie owo drzewo zawiniło.
Na kolejnym skrzyżowaniu skręciłyśmy w prawo, chcąc zrobić niewielką pętlę złożoną z Chmielewskiego i koniuszka Winieckiego. Minęłyśmy willę modernistyczną z 1910 roku oraz współczesny, lecz ciekawy, wydrążony w drewnie karmnik. Krocząc w obrębie dalszego odcinka Chmielewskiego, zobaczyłyśmy gabinety ginekologa i psychiatry oraz pasmanterię i krawca. Dalej zaintrygowały nas garaże obudowane wokół drzewa. Na koniec dostrzegłyśmy salon fryzjersko-kosmetyczny z solarium.
Po kilku krokach ulicą Bohaterów Monte Cassino, wkroczyłyśmy w Czyżewskiego, z nadzieją wyjścia odnogą jeszcze przed Dworkiem Sierakowskich. I rzeczywiście znalazłyśmy ścieżkę. Skusiła nas jesienną barwą drzew, nie ostrzegając przed czającymi się kawałek dalej kałużami. Ominięcie jednej z nich, położonej pomiędzy dwoma szeregami garaży, sprawiło nam szczególną trudność.
– Fajnie… – usłyszałam sarkastyczny głos zza pleców.
– Fajnie? – odwróciłam się, by wybadać, jak koleżanka radzi sobie z pokonaniem kałuży.
– Nie – zaprzeczyła, chociaż uśmiech nie znikał z jej twarzy.
Uparcie dążyłam przed siebie, wypatrując kolejne budzące nadzieję zaułki. Wreszcie ostatni z nich również okazał się niedrożny i zawróciłyśmy na Czyżewskiego. Przeszłyśmy ku Obrońców Westerplatte. Nasza obecność zwróciła uwagę pana z domu naprzeciwko. Zaśmiałyśmy się, że oto napotkałyśmy męską wersję „panienki z okienka”. Kawałek dalej znalazłyśmy Dom Świętego Józefa, gdzie zakonnice prowadziły hospicjum. Ostatnimi obiektami, jakie tam wynotowałyśmy były restauracja i hotel.
Wyszłyśmy na Monciak i obserwowałyśmy, co można było znaleźć na odcinku od przejścia podziemnego do Placu Konstytucji 3 Maja. Prócz oczywistych w takim miejscu restauracji, natrafiłyśmy na sklepy spożywcze, z kapeluszami i piekarnię oraz serwis urządzeń elektronicznych. Zastanowiło nas, że budynek McDonalda na pewno był wiekowy, a mimo to w kilku miejscach, charakterystycznych raczej dla rzeźb czy malunków, umieszczono znaczek tej sieci. Jakoś się to gryzło. Miałyśmy poczucie totalnego niedopasowania.
Obejrzałyśmy jeszcze pobieżnie kościół Świętego Jerzego. Następnie skręciłyśmy w Kościuszki. Pierwsze rzuciły się nam w oczy pomarańczowe stojaki na rowery, podobne jak przy aquaparku, lecz innego kształtu, ciężko sprecyzować jakiego. Dalej mijałyśmy jedynie sklepy i zakłady. Na pierwszy ogień poszły serwis telefonów, sklep odzieżowy z akcesoriami, kawiarnia i salon fryzjersko-kosmetyczny. Później znalazłyśmy kantor, obuwniczy i Żabkę. Zaskoczyło mnie, że ta ostatnia zastąpiła sklep papierniczy, którego istnienie tutaj pamiętałam.
Rzuciłyśmy ledwie okiem w Jagiełły, gdyż wiedziałam, że zajrzę tam nazajutrz. Po drugiej stronie zobaczyłyśmy piekarnię, kantor, Carrefoura i restaurację, jednak nie przechodząc, minęłyśmy aptekę, cukiernię i jeszcze jeden kantor. Pamiętałam, że w podziemiu któregoś z budynków istniał antykwariat, ale nie byłam pewna ani którego, ani czy jeszcze działał.
I oto dotarłyśmy do ronda, którego widok zalał miodem moje serce. Zareagowałam tak niespodziewanym entuzjazmem, gdyż pamiętałam mijane swego czasu dość często roboty drogowe i czekałam z utęsknieniem, aż się skończą. Nie wiedziałam jednak, że miało tu powstać rondo i uznałam to za całkiem dobre rozwiązanie. Niestety jeden z kierowców miał wyraźnie inne zdanie. Z piskiem opon, jak na pirata drogowego przystało, wyjechał z Chopina rondem pod prąd.
To był ostatni akcent naszej wycieczki, gdyż krocząc ku Marynarzy i stacji SKM Sopot, mijałyśmy jedynie widziane na początku obiekty i raczej nic nie mogło nas już zaskoczyć. Niewątpliwie ów kierowca okazał się największą po samym rondzie niespodzianką tego dnia.
A po więcej zapisków z Sopotu zapraszam <tutaj>