Wytrzymałam ledwie miesiąc i kilka dni. Tyle czasu dzieliło ostatni spacer po Gdańsku od pierwszego z tych sopockich. I chociaż rozpoczęłam swój nowy projekt dopiero wówczas, gdy zdecydowana większość turystów spakowała już swoje manatki, opuszczając miasto, rozpoczęłam od północnych rejonów. Podejrzewałam, iż panowałby tam spokój również w środku lata.
Mimo stopniowego nadchodzenia jesieni, nie tylko słońce wlewało światło w nasze życie. Gdy kupowałam bilety na pociąg w obie strony, stojący obok starszy pan podarował mi jeszcze trzeci tej samej wartości:
– Następnym razem będę tu za pół roku, więc może się zmienić taryfa. Bardzo proszę.
– Jejku, dziękuję serdecznie! – zakrzyknęłam, wzruszona tym gestem.
Wymieniliśmy z panem jeszcze kilka zdań, nim rozdzieliliśmy się w tunelu. On podążył na peron dalekobieżny, ja zaś ku temu, z którego korzystały SKM-ki. Na koniec życzyliśmy sobie miłego dnia i wszelkiej pomyślności. Byłam pod dużym wrażeniem jego wspaniałomyślności i bezinteresowności. Odbudował we mnie nieco utraconą ostatnimi czasy wiarę w ludzi.
Sama podróż pociągiem przebiegała bez większych przygód. Wraz z kolegą wysiedliśmy w ów poniedziałkowy ranek na stacji SKM Sopot Kamienny Potok. Po zejściu schodami z peronu, skręciliśmy w lewo. Fotograficznemu szaleństwu oddaliśmy się już w tunelu, jednak w końcu udało się nam go opuścić.
Wówczas rozejrzeliśmy się wokół. Po prawej rozciągały się pętla autobusowa i parking, zaś po lewej na Wejherowskiej zobaczyliśmy Żabkę. Poszliśmy najpierw Małopolską na wprost ku Biedronce, odnotowując naprzeciw dyskontu również piekarnię, sklep mięsny i fryzjera.
Następnie cofnęliśmy się do pętli autobusowej, by ruszyć Łowicką. Znaleźliśmy tam gabinet weterynaryjny. Ulica tworzyła łuk, którym podążaliśmy aż do skrzyżowania z Mazowiecką. Wówczas skręciliśmy w prawo, a minąwszy szkołę językową ponownie w prawo. Droga nie zmieniła nazwy. W odnodze, w obrębie której się znaleźliśmy, działał gabinet dermatologa. Zawracając do głównej części Mazowieckiej, ujrzeliśmy graffiti wieszczące, iż „Marcello Ríos is the best„. Ten akt sympatii ze strony fana przyczynił się niewątpliwie do poszerzenia mojej wiedzy o tym chilijskim tenisiście.
Idąc dalej Mazowiecką, minęliśmy punkt noclegowy, a następnie firmę komputerową, specjalizującą się w serwisie DVD czy nadrukach na płyty. Skręciliśmy, by już po chwili zajrzeć w prawy odcinek Kujawskiej. Wydawało się, że poza salonem kosmetycznym i dwoma warsztatami samochodowymi nie znajdziemy tam absolutnie nic więcej. Jednak nic bardziej mylnego. Czujne i sentymentalne oko Marty dojrzało stary dom na sprzedaż. Przyznaję, że był w opłakanym stanie, ale miał w sobie to coś. Zachwycałam się szczególnie przybudówką z przodu, ale i bez tego zgrabne gabaryty chatki oraz zarośnięta zielenią przestrzeń wokół motywowały mnie do snucia wizji, jakim przemianom poddałabym ów budynek, gdyby było mnie stać zarówno na jego zakup, jak i na kapitalny remont. Zastanawiałam się, jak mógłby wyglądać wewnątrz. Wyobrażałam sobie, jak wymieniam okna i przemalowuję ich ramy. Jak każdym ruchem pędzla wtłaczam życie we wnętrze kolejnych pomieszczeń. Jak odpoczywam w ogrodzie letnimi wieczorami. W razie potrzeby zawsze mogłabym podejść na położony kilkaset metrów dalej dworzec i ruszyć gdzieś, gdzie miasto (niekoniecznie nawet sam Sopot) żyłoby intensywniej. Przecież nawet mimo ciszy panującej wokół, nie było to zupełnie odcięte od świata odludzie.
Cofnęliśmy się do skrzyżowania z Mazowiecką, gdzie stacjonował sklep spożywczy. Kolejny ujrzeliśmy przed sobą, nim skręciliśmy za tym pierwszym w lewo. Droga rozwidlała się. Idąc początkowo na wprost, uznaliśmy, że nie znajdziemy tam nic prócz bloków. Cofając się kilkadziesiąt metrów do rozwidlenia, zwróciłam uwagę na przyblokowy ogródek. Gąszcz zieleni upstrzonej różnobarwnymi kwiatami naprawdę przypadł mi do gustu, chociaż absolutnie nie spodobał się towarzyszącemu mi koledze.
Podążaliśmy drugą odnogą, gdzie nawet ściana śmietnika okazała się inspirująca. Hasło „Ulica nauczyła mnie, że nie ma co się łamać. Życie się sypie, na swoje trzeba stawiać” zapadnie mi w pamięć na długo. Zdrowy egoizm nie jest niczym złym i warto go w sobie wyrobić. Zwłaszcza jeśli komuś, tak jak mi, brakuje asertywności.
Kolejne hasło głosiła tablica rejestracyjna auta zaparkowanego kawałek dalej. Przekonywała, że „Sopot to kurort pełen życia„. I rzeczywiście, trudno się z tym nie zgodzić. Miasto z całą pewnością tętni życiem, gdy latem staje się jednym z najpopularniejszych nadmorskich kurortów. O tej porze roku, zwłaszcza w niekoniecznie turystycznej dzielnicy, wydawało się jednak na wpół umarłe.
Wkrótce ujrzeliśmy schody wiodące w dół, a obok nich niewielką pasiekę. Po pokonaniu kilkudziesięciu stopni, trafiliśmy na dalszy odcinek Mazowieckiej. Naprzeciw nas pojawiła się droga, zza której wychylał się tylko las, położony na granicy Gdyni i Sopotu. Stanęłam do zdjęcia, na które załapał się również położony w dole plac zabaw. Kierując się w lewo, ku ścieżce prowadzącej w las, wypatrzyliśmy wyłącznie prywatne posesje. W ścianę jednej z nich wmurowano figurkę Matki Boskiej.
W lesie trzymaliśmy się głównych ścieżek, podążając najpierw prosto, a potem w lewo. Oczywiście otaczająca nas przyroda stała się idealnym powodem do rozpoczęcia sesji zdjęciowej.
Wreszcie dotarliśmy do kościoła Zesłania Ducha Świętego przy Kujawskiej. Zaintrygowały mnie tablice ustawione wzdłuż pnącej się w górę przykościelnej dróżki. Początkowo wzięłam je za stacje drogi krzyżowej. Okazało się jednak, że było ich mniej i przedstawiały różnorakie sceny z życia Jezusa i Maryi. Na terenie wokół kościoła najbardziej rzucały się w oczy krzyż stanowiący replikę tego z Giewontu i pomnik papieża Jana Pawła II. Moją uwagę zwróciło jednak coś innego, a mianowicie ustawiony na wzniesieniu przystanek autobusowy. Zaintrygowało mnie, jakim cudem podjeżdżał tam pojazd większych gabarytów. Okazało się, że przystanek obsługiwała tylko jedna linia, a autobus kursował z częstotliwością czterech kursów co niedzielę.
Gdy podeszliśmy do krzyża, widok w stronę morza i kurczące się wraz z odległością zabudowania robiły oszałamiające wrażenie. Zbliżając się z kolei do samego kościoła, dostrzegliśmy jeszcze otoczony zielenią pomnik Matki Boskiej.
Opuściliśmy wzniesienie, by ruszyć dalej Kujawską. Tuż za terenem kościoła stacjonował Dom Misyjny, a zza jego ogrodzenia uparcie wydobywały się kocie jęki. Niemal naprzeciwko działała myjnia samochodowa. Wkrótce dotarliśmy do skrzyżowania.
Kolejnymi schodkami wspięliśmy się na Kaszubską. Prócz gabinetu endokrynologa czekało nas tam spotkanie z ciekawskimi dziećmi. Prawdopodobnie zaintrygował je widok aparatu. Chwilę później my również odkryliśmy w sobie dzieci. Zauważyliśmy bowiem, że na ulicy roiło się od kasztanów. Nasz widok w roli zbieraczy rozbawił idącą z naprzeciwka starszą panią.
Wkrótce ponownie znaleźliśmy się na Małopolskiej. Tym razem obraliśmy kierunek na Łużycką i skręciliśmy w nią w lewo, mijając uprzednio aptekę, gabinet stomatologiczny i przychodnię dla nadciśnieniowców. Przy skrzyżowaniu z Łużycką zobaczyliśmy salon masażu, a nie znajdując nic więcej na samej Łużyckiej, szybko trafiliśmy na Obodrzyców. Ulicę pochłonął totalny remont, ale jakoś udało się nam dotrzeć do Junaków. W jednym z tamtejszych domów zaintrygowała nas ustawiona w oknie półka z książkami. Tą trasą wróciliśmy, by pokonać ostatni odcinek Małopolskiej. Drogę wieńczyła przychodnia okulistyczna, a naprzeciw nas zobaczyliśmy serwis rowerowy i gabinet logopedy. Po drodze złapałam w kadr także wronę uciekającą z jabłuszkiem w dziobie.
Nim ruszyliśmy w stronę Brodwina, cofnęliśmy się Obodrzyców do najbliższego skrzyżowania. Na tym odcinku roiło się od warsztatów samochodowych. Dostrzegłam jednak również zabawki rozrzucone na piasku przed drzwiami garażu. Przypomniały mi się tylko pozornie odległe czasy, kiedy mogłam zapisać wiek jedną cyfrą i spędzałam długie godziny bawiąc się łopatkami, foremkami, a z racji posiadania młodszego brata nawet plastikowymi koparkami. Nieco większe pojazdy transportowały piach na Obodrzyców, kilkanaście metrów dalej. Wówczas zawróciliśmy, na granicy dzielnic wypatrując jeszcze sklepy spożywczy, wielobranżowy, z artykułami dla fotografów, biuro turystyczne i ksero. Chwilę później kroczyliśmy już ulicami Brodwina.
Rozpoczęliśmy na Kolberga, zaglądając niemal od razu w pierwszą prawą odnogę tejże. Spodobał mi się pomysł zdobienia kolejnych bloków malunkami liści drzew. Każdy budynek otrzymał inny gatunek. Nie zabawiliśmy jednak długo pomiędzy blokami. Wróciliśmy ku głównej drodze, by podążając ścieżką wzdłuż niej i siłowni na powietrzu, widzieć także, co oferowała ulica Cieszyńskiego, przynajmniej na początkowym jej odcinku. Znaleźliśmy tam jedynie sklep powiązany z branżą muzyczną czy elektroniczną.
Właściwie widząc w nazwach ulic Brodwina tylko trzy nazwiska, postanowiliśmy je rozszyfrować. O tym, iż Malczewski malował, doskonale pamiętaliśmy, natomiast odkryliśmy, że Kolberg był etnografem, folklorystą i kompozytorem, zaś Cieszyński – dziennikarzem i działaczem gdańskiej Polonii.
Wzbogaceni o tę wiedzę dotarliśmy wreszcie do fontanny. Tuż za nią rozciągał się pasaż, w którym sklepów było co niemiara. Znaleźliśmy papierniczy, zoologiczny, spożywczy, odzieżowy, obuwniczy, piekarnię i drogerię. Oczywiście nie mogło zabraknąć zakładów usługowych: salonu kosmetycznego, solarium, fryzjerstwa zarówno dla ludzi, jak i dla psów, krawca czy optyka. Tę mieszankę uzupełniały gabinet rehabilitacyjny, siłownia oraz restauracja. Za pasażem stacjonował jeszcze sklep samoobsługowy.
Pokonaliśmy przejście dla pieszych i znaleźliśmy się naprzeciw gmachu, który dzieliły ze sobą Szkoła Podstawowa nr 9 i III Liceum Ogólnokształcące. Przeszliśmy również obok boiska i skateparku. Czerwona rampa była widoczna z daleka. Łatwo dostrzegalna okazała się także plastikowa skrzynka zamocowana na zewnątrz śmietnika. Kobieta wyrzucająca akurat śmieci uświadomiła nas, że mieszkańcy wrzucali tam chociażby puszki, by inni mogli je odnieść do skupu i zarobić parę groszy.
Gdy dotarliśmy na Malczewskiego, od razu ruszyliśmy w lewo. Chwilę później mogliśmy już obejrzeć ciekawe graffiti na ścianie wspominanego liceum i dowiedzieć się, że patronką szkoły została Agnieszka Osiecka. Przeszliśmy na Cieszyńskiego, pokonując końcowy jej odcinek i znajdując tam serwis komputerowy. Potem wspięliśmy się na Malczewskiego i ruszyliśmy w lewo. Wówczas wróciliśmy do tematu pani Osieckiej i poszerzaliśmy sobie wzajemnie horyzonty muzyczne, zarówno słuchając doskonale sobie znanych utworów, jak i pozornie zapomnianych. I tak zawędrowaliśmy chociażby ku piosenkom Turnaua czy Grechuty. Jeśli zaś chodzi o Sopot, nucąc, trafiliśmy wreszcie na ogrodzenia cmentarzy, a trzeba przyznać, że dzielił nas od nich spory odcinek. Wyjęliśmy słuchawki z uszu, minęliśmy po prawej cmentarze żydowski i katolicki, zaś po lewej komunalny i kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa na placu Księdza Prałata Franciszka Gruczy. Spodobała mi się szczególnie kościelna wieża z zegarem, ale zwróciłam także uwagę na bramę cmentarza żydowskiego z napisem w jidysz, niemożliwym dla mnie do rozszyfrowania.
Wreszcie w otoczeniu budek z kwiatami czy zniczami poczłapaliśmy ku Sienkiewicza. Jej odnogą po lewej trafiliśmy na skraj Kraszewskiego. Okazało się, że to kolejna zupełnie rozkopana ulica. Udało się nam przejść w stronę biblioteki, warzywniaka, apteki i Fresha. Przecisnęliśmy się pomiędzy odgradzającymi drugą stronę ulicy metalowymi ogrodzeniami i czmychnęliśmy ku Tatrzańskiej.
Na skrzyżowaniu z Kraszewskiego znajdował się gabinet stomatologiczny, gdzie do bramy podbiegł sympatyczny psiak. Miał coś inteligentnego w swoim spojrzeniu.
U swego szczytu Tatrzańska tworzyła pętlę, w obrębie której stacjonowały Sopocka Szkoła Montessori raz z przedszkolem. Idąc dalej, zobaczyliśmy przewieszone przy schodkach okulary i przypomniałam sobie wycieczkę na Maćkowy. Kolejna odnoga Tatrzańskiej, prowadząca ku Kraszewskiego, niestety okazała się niedrożna z racji remontu, więc zawróciliśmy do wspomnianych schodów i dzięki nim dostaliśmy się na Obodrzyców. Przed kolejnym skrzyżowaniem dostrzegliśmy pocztę i fryzjera.
Wówczas ruszyliśmy Wejherowską ku stacji SKM Sopot Kamienny Potok, znajdując Żabkę i sklepy spożywcze. Zawracając ku odcinkowi Wejherowskiej łączącemu się następnie z aleją Niepodległości, minęliśmy cały szereg kramików. Prócz sklepów spożywczych, w tym mięsnego, rybnego i warzywniaka, zobaczyliśmy tam papierniczy, zoologiczny, odzieżowe, z artykułami domowymi, a nawet salon prasowy. Kawałek dalej umieszczono gabinet rehabilitacji, fryzjera i kolejny spożywczy.
Z głównej drogi szybko zeszliśmy w prawo, tuż za Kraszewskiego. W ten sposób trafiliśmy na Podgórną i rzeczywiście wiodła ona nasze umęczone już nogi ku górze. Skręciliśmy przy tabliczce kierującej w stronę Gimnazjum nr 2. Pokonawszy kilka zawijasów, znaleźliśmy szkołę. Okazało się, że pomimo bliskości Gdyni, to Lechia Gdańsk miała w okolicy swoich fanów, którzy manifestowali to odpowiednim graffiti.
U wylotu na aleję Niepodległości znajdował się kolejny gabinet rehabilitacji. Trzymając się głównej drogi, po przeciwnej stronie ulicy wypatrzyliśmy salon motoryzacyjny i sklep odzieżowy, a niedługo później także pizzerię. Po naszej stronie, tuż przed skrzyżowaniem z Malczewskiego stacjonował Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej, a na samym zakręcie znaleźliśmy sklep spożywczy. Uwagę zwracała również sporych gabarytów kapliczka z figurą Matki Boskiej z Dzieciątkiem – Stella Maris. Trzymając się wciąż alei Niepodległości, dopatrzyliśmy się sklepu budowlanego z oknami i był to ostatni zanotowany przez nas obiekt. Na skrzyżowaniu z Armii Krajowej aparat poszedł w odstawkę, a spacer ku najbliższej stacji SKM nie był już częścią projektu.
A po więcej zapisków z Sopotu zapraszam <tutaj>
„Sienkiewicza rozkopana…” Obstawiam, że to był 2018 r. – jeszcze się nie znaliśmy, choć z podobieństw to np. byłem wtedy w lipcu w Olecku, skąd wracałem przez Ełk. 🙂 Te okulary też chyba gdzieś widziałem i może właśnie w tamte dni, kiedy przechodziłaś pod blokiem i być może Cię widziałem. 😉
Twój tekst jest tym razem bardzo dokładny i tylko brakuje w nim… emotikon. przyzwyczaiłaś mnie (i chyba wszystkich) do nich. Przy tylu szczegółach ułatwiałyby czytanie, określiłbym to jako „rozładowanie napięcia”. Tak więc nie zapominaj. 🙂
Michale, dziękuję Ci za tak wnikliwą opinię i już rozwiewam wątpliwości 🙂
Sopot realizowałam jesienią 2015 roku, ledwie miesiąc przerwy sobie zrobiłam po Gdańsku. Nie wykluczam jednak, że w 2018 mógł tam być kolejny remont, nie było mnie tam wtedy 😉
Jakie podobieństwo masz na myśli? Nie byłam w 2018 na Mazurach 😉
Mój tekst jest dokładny, bo właśnie tak obfitą relację tworzyłam na bieżąco z myślą o potencjalnej książce i moim praktycznym wykorzystaniu tej wiedzy w przyszłości. I właśnie, książki raczej nie obfitują w emotikony. Druga sprawa, mam do Sopotu mniej emocjonalny stosunek niż chociażby do projektu gdańskiego. Ale pomyślę, czy i gdzie te emotikony w zapisie blogowym by mi przyszły naturalnie 🙂
O podobieństwo to mi chodziło, jak coś mówiłaś o rodzinie – wiem, trochę takie na siłę. 😉 W sumie to mogłem zgadnąć, że rak emotikon zdradzał zamiar napisania czegoś naprawdę poważnego, nawet pracy naukowej. Choć raczej nie z biologii. 😉
Jeszcze mi przypomniałaś o pętli autobusu linii 287 – „Kamienny Potok – Kościół”. Sam ją uważam za coś wyjątkowego. Jest w sieci ZKM Gdynia jedną z dwóch na terenie ogrodzonym, co zresztą wpisałem w Wikimapii. 😉 Druga to „Norwida” przy bloku dla osób niepełnosprawnych w Gdyni – linie 204 i 252, również midibusowe.
Dokładnie, próbuję się z tym nowym formatem. Zobaczymy, jak sama się z nim będę czuła i jak Wy go odbierzecie jako czytelnicy 🙂