Aby zwiedzić kolejną część Gdańska, zaplanowałam dwie wycieczki z dwoma różnymi kolegami. Pierwszy z nich po raz pierwszy uczestniczył w moim projekcie. Obdarzyłam go pewną dawką zaufania i przekazałam mapę, by nanosił trasę, którą przebędziemy. Trochę się zamotał co do kierunków, kiedy pewien fragment przechodziliśmy „metodą harmonijki” i bardzo szybko ten kierunek się zmieniał, ale daliśmy radę. Za to niezmiernie urzekło mnie, jak bardzo wczuł się w rolę. Nanosił na mapkę nie tylko linie wzdłuż ulic, ale też symbole i to w dość zaawansowanej formie. Dla przykładu: gdy mijaliśmy znany sklep ze zwierzęciem w logo, narysował to zwierzę tak, że nie miałam wątpliwości. Zaskoczył mnie tym bardzo pozytywnie.

Trochę tych zwierzaków się znalazło na naszej trasie, a on dzielnie je rysował. Początkowo były to głównie bezkręgowce. Ślimaki podjadały liście, a włochata gąsienica wędrowała środkiem ścieżki. Ważka przysiadła w okolicy zbiornika wodnego, nad którym przelatywały ptaki. Stanęłam na pomoście i z rozrzewnieniem przyglądałam się młodej kaczuszce, która dość prężnie przemieszczała się po tafli wody.



Snuliśmy też własne historie, w których bohaterami były niekoniecznie rzeczywiste stworzenia, takie jak jednorożce. Daliśmy się ponieść wyobraźni. Nie było trudno odkrywać w sobie dziecko, gdy natrafiliśmy na elementy placów zabaw, a ponadto mogliśmy obserwować objawy kreatywności mieszkańców. Jedni tworzyli subtelne malunki, inni – rzucające się w oczy projekty 3D 😉


Zdecydowanie na najbardziej intrygujący element natrafiliśmy jednak niemal na samym początku, jeszcze w okolicy pętli tramwajowej. Był to tzw. Gaj Ojców. Nawiązywał do dawnej tradycji, że mężczyzna miał zbudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna. Żyjąc w mieście, szczególnie w bloku, trudno o realizację wszystkich trzech celów, więc umożliwiono chętnym tatusiom umieszczenie tu własnego drzewka, a także (co mogliśmy zaobserwować) wypoczynek z dziećmi nad wodą i na placu zabaw. Przy okazji podejrzeliśmy scenkę z udziałem chłopca i dziewczynki w wieku przedszkolnym, którzy odeszli na bok i stanęli na kamieniu, by ze sobą porozmawiać 🙂


Wystartowaliśmy jak już wiecie na łostowickiej pętli, ale dotarliśmy tak naprawdę do granicy z Borkowem, podobnie jak poprzednio odwiedzając Maćkowy. Na naszej trasie znaleźliśmy dwa zbiorniki wodne, dwa kościoły, zwierzaki, szkoły, dominowała jednak nowa zabudowa mieszkalna. Widać było, że Łostowice to dzielnica, która wciąż się rozwija. Mogłabym stwierdzić, że wszystko było idealne, istna sielanka. Przyjrzyjcie się jednak zdjęciu poniżej i tej złowieszczej, ciemnej chmurze 😉

Udało nam się przebyć całą założoną trasę, chociaż na koniec musieliśmy „zagęścić” ruchy. Zmokliśmy jednak nim złapaliśmy autobus powrotny, bo deszcz szybko nabierał na sile.

Dużo lepsza aura panowała na kolejnej wyprawie. Słoneczko prażyło, jak na czerwiec przystało i chociaż po prostu spacerowaliśmy po mieście, w którym obydwoje na co dzień mieszkaliśmy, to mogliśmy się czuć jak na wakacjach. W tej dzielnicy żadne z nas nie bywało regularnie, a wręcz stwierdziłabym, że większość obszaru była dla nas nowa.

Przyglądałam się z zaciekawieniem różnorodnej zabudowie. Wczytywałam się też w nazwy ulic. O ile na pierwszej wycieczce rozbawiła nas ulica Darżlubska (a raczej nasze walki z wymówieniem tej nazwy), o tyle podczas drugiego spaceru dostrzegłam, że jedno z osiedli miało nazwy związane z kamieniami szlachetnymi i tym podobnymi bogactwami. Moją ulubioną nazwą była Ametystowa. Wracając jednak do zabudowy… Szczególnie na Srebrnej spodobały mi się bloki z prostymi balkonami w kolorystyce bieli i brązu. Z drugiej jednak strony nie wszędzie budynki stały gęsto, a kolega w pewnym momencie stwierdził nawet:
– Marta, co Ty za miejscówę wybrałaś? Tu wieje wiatr od samochodów!



Zrobiliśmy sobie wzajemnie kilka sesji zdjęciowych. Okazji nie brakowało, a myślę też, że delikatnie sprowokowałam kolegę do przejęcia aparatu. Bowiem gdy zasugerował, że po tylu wycieczkach muszę mieć dużo zdjęć (w domyśle swoich), odparłam, że napstrykałam sporo, ale niekoniecznie sama goszczę w wielu kadrach. W ten sposób trochę poprawił mi statystyki, uwieczniając chociażby wnikliwe notowanie na mapach 🙂

Czasem podczas wędrówki można też spotkać innych spacerowiczów. I niekoniecznie tylko takich na dwóch nogach! Bardzo miłe okazało się spotkanie z dwoma psiakami, które wyprzedziły swoją właścicielkę, która rozmawiała przez telefon, o dobre kilkanaście metrów i postanowiły się z nami przywitać. Zarówno zwierzaki, jak i właścicielka, okazali się sympatyczni, więc owocem tego spotkania było kilka budzących uśmiech kadrów 🙂

Ale, że chodzę własnymi ścieżkami, niczym kot 😉 to nasze spotkanie trwało raptem chwilę i nogi poniosły nas dalej. A dokąd zabiorę Was za tydzień? Śledźcie koniecznie bloga!

Dobrze znam to uczucie „jak na wakacjach”, bo często w latach bez kilkudniowego wyjazdu wakacyjnego odkrywałem nowe obszary (dziś raczej poza Trójmiastem). 🙂
I ładna, lubiana przeze mnie kombinacja „jasnej czapki do ciemnej kitki” (odwrotnie zresztą też!). 😉
Bo „na wakacje” nie trzeba jechać daleko 😉 I każdy ma inną wizję wymarzonego urlopu, nawet w rozumieniu takiego chwilowego odpoczynku od obowiązków 🙂
Lubisz kontrasty jak rozumiem? 😉
W ubiorze na pewno. 🙂
W tym roku też może się u mnie obyć bez wyjazdów, ale jeśli za to będzie praca przewodnika, to jestem za!
A ja chciałabym przynajmniej dwie dalsze wycieczki zrealizować. Mam nadzieję, że się uda 🙂 To oczywiście nie wyklucza tych bliższych 😉
Nieistotna ciekawostka numer 1: hasło Puszcza Darżlubska było jakiś czas temu w sekcji Did you know? na anglojęzycznej Wikipedii.
Nieistotna ciekawostka numer 2: przy tej okazji dowiedziałem się, że słowa Darżlubska nie ma domyślnie w słowniku Open Office (są chyba tylko nazwy miast i odpowiednie przymiotniki, a i to nie pamiętam, czy we wszystkich przypadkach)
Osiedla inspirowane minerałami zazwyczaj powstają podobniem najpierw Diamentowa, potem Rubinowa i Szmaragdowa, następnie Szafirowa, Brylantowa i Perłowa, potem mija kilka lat i pojawia się Turkusowa, potem Topazowa i Opalowa, a gdy jest jeszcze miejsce Ametystowa i Berylowa (a może jeszcze Cyrkoniowa…) Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że w Gdańsku kolejność była trochę inna. Co ciekawe, prawdopodobnie pierwsze takie nazwy pojawiły się w Polsce w Poznaniu i w Łodzi w czasie…okupacji hitlerowskiej. Urzędnikom wyczerpały się nazwiska generałów, filozofów i nazwy niemieckich miast, musieli więc sięgnąć do imion męskich, żeńskich, geografii Holandii, biologii (od ssaków do owadów), a także minerałów i pierwiastków. Wystawia to na pewno dobre świadectwo poziomowi urbanizacji tych rejonów, choć poziom usług komunalnych na pewno był różny…
Dla mnie jako biologa znajdowanie nazw związanych z moją dziedziną jest czystą przyjemnością 🙂
Hm, intrygujące jest to co piszesz… że skończyły się im niemieckie nazwiska… to brzmi tak, jakby nie mieli wcale wielu wybitnych 😉 A przecież na przestrzeni wieków niekoniecznie.
Biologiczne nazwy to już niezbędnik. Prawie każda miejscowość ma już Brzozową, Dębową itp. więc szerzą się też Dereniowe, Daglezjowe, a nawet Palmowe. Wiele jest też „ptasich”, szczególnie na Śląsku (często tłumaczone „żywcem” z niemieckiego – ciekawe, że w Niemczech megapopularna jest nazwa Finkenstrasse, a w Polsce prawie nie ma Ziębich.)
Co do nazwisk – hitlerowcy upowszechniali wiele nazw ściśle politycznych (Hitler, Goering, Hindenburg, różni generałowie i ofiary bójek z komunistami), co ciekawe poza Fryderykiem II i Barbarossą gardzili monarchami, lansowali też wiele nazw, które brzmiały dość niewinnie (Mozarta, Bacha, Schuberta, Goethego, Gutenberga, Daimlera…) Na cenzurowanym byli Marx i Engels (byli patronami już przed wojną tam gdzie rzadzili socjaliści, także na gdańskiej Oruni!), lewicujący poeta Heinrich Heine (do tego stopnia, że jego wiersze publikowano w podręcznikach jako anonimowe) oraz kompozytorzy pochodzenia żydowskiego: Mendelsohn i Gustav Mahler. Częste były nazwy nawiązujące do mitologii germańskiej i podbojów Niemiec (Gdańska, Sudecka…Kameruńska). Ciekawym studium przypadku są ulice Gdyni w latach 1939-45. Planuję napisać krótki tekst o historii nazw ulic i doborze patronów w trójmieście na przestrzeni historii i rozesłać na maila, ale to oczywiście jakiś czas po egzaminie (oczywiście nie wiem, na tez na ile teraz będę zajęty zawodowo, mogę być bardzo).
W sumie nie odpisałem co do meritum 🙂 W Łodzi to była kwestia przypadku. W 1942 ktoś uznał, że góry, zatoki i jeziora mają zastąpić poetów i naukowców (w niektórych wypadkach niemiecka nazwa wydawała się zbyt podobna do dawnej polskiej). W Poznaniu niektóre peryferyjne dzielnice widocznie uznano za zbyt mało prestiżowe na nazwy historyczne, bo były też takimi przed wojną w Polsce. Urzedasom najwyraźniej się nudziło – w Gdyni niektóre ulice w ciągu sześciu lat zmieniłu nazwy dwa razy! W Warszawie i w Krakowie większości nazw nie zmieniono w ogóle, tylko te, gdzie osiedlono Niemców (plac Krasińskich nazwano Andreas-Schlueter-Platz, bo nasz człowiek robił fryz pałacu Krasińskich). We Lwowie część nazw miała honorować Ukraińców, z którymi pomylono paru Polaków (była np. Kordianstrasse 😉 Nadawał tam nazwy jakiś meloman, bo wymyślił sobie ulice Verdiego, Vivaldiego i Stradivariusa 🙂 Hitlerowcy traktowali też jako Niemców Rembrandta i Rubensa.
Aż się uśmiechnęłam przy tym Kordianstrasse, niemal jak na widok Martolandii podczas zwiedzania Dolnego Wrzeszcza 🙂