Św. Wojciech i Maćkowy – poza mapą, poza schematem

Zdarzało się, że zabierałam na spacery rodowitych gdańszczan. Czasem wędrowaliśmy po „ich” dzielnicy i okazywało się, że odkrywamy coś nowego nawet dla kogoś, kto mieszkał w danej przestrzeni całe życie, ale i ja zyskiwałam na nią nowe spojrzenie z tej mieszanki współczesności i wspomnień moich towarzyszy. Nierzadko z przekorą zabierałam gdańszczan w inne punkty miasta, by odkrywali je wraz ze mną. Najczęściej jednak towarzyszyli mi ludzie, którzy podobnie jak ja osiedli w Gdańsku, nie wychowując się tutaj. Przeważnie przyjeżdżali tu jako studenci i albo byli jeszcze w trakcie edukacji, albo po studiach pozostali w Trójmieście.

Co ich wszystkich łączy? Znaliśmy się na tyle, bym zaproponowała im udział w moim projekcie. Byliśmy blisko w danym momencie życia lub nasze historie przeplatały się już latami. Zawsze miałam swoje powody, by chcieć zaangażować określoną osobę, a w znanym sobie towarzystwie człowiek czuje się pewniej i jest mu raźniej.

Nagle jednak wyszłam poza schemat. Jak do tego doszło? Pewnego dnia czekałam na dworcu na kolegę, który, zatrzymany innymi sprawami, nie mógł jednak dotrzeć na nasz spacer. Sama byłam wtedy po ciężkim dniu i utrata towarzystwa dodatkowo zgasiła mój zapał. I w takich nietypowych okolicznościach, na ulicy, poznałam człowieka, z którym z marszu przegadałam niemal godzinę. Opowiedziałam mu między innymi o gdańskim projekcie. Pochodził z dzielnicy, której jeszcze nie odwiedziłam. Przeszło mi przez głowę, że ciekawie byłoby spojrzeć na nią jego oczami. Nosiłam się z tą myślą miesiąc czy dwa, po czym rzeczywiście wybraliśmy się na wspólny spacer.

Spotkaliśmy się na końcowym przystanku autobusu (lub początkowym, gdybyśmy wybierali się do centrum miasta). Początek wyprawy przebiegał w okolicy kościoła, któremu, podobnie jak całej dzielnicy, patronował święty Wojciech. Kolega opowiadał historie z dzieciństwa, pokazał mi też bardzo ciekawą leśną Drogę Krzyżową, polecam! 🙂

Warto było wdrapać się na wzgórze także w powodu roztaczających się z niego widoków. Co prawda mam trudności z rozpoznawaniem niektórych rzeczy z góry, tym niemniej było parę fajnych obiektów.

Następny odcinek był o tyle problematyczny, że wydrukowałam mapę inaczej niż zamierzałam, przez co nie miałam pełnego obrazu. Schematycznie rozrysowywałam naszą trasę. Dodatkowym wyzwaniem było to, że nawet moja „kupna” mapa (tak, ta sama, którą rozerwałam na Zaborni!) nie obejmowała rewiru, który następnie mieliśmy odkryć.

Dopiero po chwili koledze zaczęły się przypominać historie sprzed lat, które działy się właśnie w tej przestrzeni. A gdy weszliśmy w ciąg uliczek, podzielił się ze mną kilkoma ciekawostkami o mieszkańcach, których osoba postronna nie dowiedziałaby się samodzielnie. Dodatkową frajdą były dla mnie motywy zoologiczne – tabliczka o psie na posesji czy domki dla zwierząt.

Na tej wycieczce zwiedziliśmy nieco więcej niż ulice. Odstępstwem była już wspomniana Droga Krzyżowa, natomiast później przekroczyliśmy Radunię i spacerowaliśmy ścieżką na północ. To było bardzo ciekawe doświadczenie. Usłyszałam prąd płynący po liniach wysokiego napięcia. Zobaczyłam bocianie gniazdo. Kolega pokazał mi wieżę, która od zawsze intrygowała lokalne dzieci. Kolega też od maleńkości słyszał, że ponoć wewnątrz straszy, więc latami nikt nie odważył się wejść do środka.

Ostatnie chwile wspólnej wycieczki spędziliśmy nad Kanałem Raduni, który zaaranżowano na całkiem przyjemny deptak. Dotarliśmy mniej więcej do zgromadzenia zakonnego i firm ogrodniczych, po czym zawróciliśmy w stronę przystanku autobusowego.

Niewiele pozostało do odhaczenia dzielnicy, na kolejnej wyprawie postanowiłam zatem odwiedzić także okoliczne Maćkowy. Dla odmiany wybrałam się w teren z osobą, którą znałam od lat. Zaczęłyśmy w pobliżu węzła Lipce.

Nazwa dzielnicy pewnie niejednej osobie kojarzy się z mleczarnią, ale oczywiście jest dużo starsza, pierwsze wzmianki pochodzą już z XIII wieku.

A jeśli już o budynkach mowa, podczas tej drugiej wycieczki znalazło się kilka naprawdę dla mnie intrygujących:

  1. Walący się dom, bez numeru. Nie wiem, co mają w sobie takie ruiny, że przyciągają mój wzrok niemal zawsze.
  2. Dwór Ferberów przy Trakcie Św. Wojciecha 293.
  3. Trakt Św. Wojciecha 201 – bogato ornamentowana, ponoć nawiązująca swoim zdobieniem do właścicieli, przedstawicieli społeczności żydowskiej (jako rzecze Gedanopedia).

Chcąc zajrzeć w każdą uliczkę, kilka razy musiałyśmy przekroczyć Kanał Raduni. Były takie odcinki, gdzie wyglądał naprawdę okazale, a wzdłuż przewidziano ruch pieszy czy rowerowy. Ale zdarzały się miejsca, gdzie z przerażeniem i smutkiem obserwowałam ptaki odpoczywające nad wodą, otoczone śmieciami.

Nie tylko ptaki, ale i mniejsze zwierzęta zwracały moją uwagę. Idealnym modelem, któremu poświęciłam tego dnia małą sesję fotograficzną, był widoczny na zdjęciu ślimak.

Po zdjęciach wykonanych tego dnia widać też zmienność pogody. Złapał nas deszcz, który na szczęście okazał się niezbyt długotrwały, a przez to mało uciążliwy. Gdy dreptałyśmy w pobliżu granicy z Borkowem, nawet na moment ją przekraczając, wyjrzało słońce. A kiedy zdarza się, że słońce i deszcz się spotkają, może pojawić się tęcza.

Podobnie mogłabym określić te dwie wycieczki. Były niejako skrajnościami. Pierwszy spacer odbyłam z kimś świeżo poznanym, drugi z jedną z osób, które znają mnie najlepiej. A jednak obie wyprawy były ciekawe, a historie, które dzięki nim zapisałam w swej pamięci okazały się niezwykle barwne… 🙂

1 thoughts on “Św. Wojciech i Maćkowy – poza mapą, poza schematem

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *