
Podobnie jak Stogi, również Górki Zachodnie postanowiłam zwiedzić z gdańszczaninem z urodzenia. Przez kilka lat naszej znajomości kolega wydał mi się osobą ceniącą nade wszystko wygodę, uznałam zatem za lekko ryzykowne zabieranie go niemal na skraj miasta. Mimo wszystko to ryzyko podjęłam. Rozsiedliśmy się wygodnie w autobusie, który miał przed sobą dość długą trasę, a jechaliśmy do samego końca. Dużym zaskoczeniem już na samym początku było dla mnie to, że kolega nic a nic nie narzekał, a do tego bardzo się wczuł w klimat wycieczki. Po drodze nie tylko wymieniał ze mną standardowo „ploteczki”, ale aktywnie obserwował i komentował mijane przestrzenie.

Gdy wysiedliśmy, niemal od razu zostaliśmy sami. Ludzie szybko się rozeszli, a my podeszliśmy nad Wisłę Śmiałą. Do dziś pamiętam, o czym wtedy rozmawialiśmy, po pewnym okresie „niewidzenia się”. Nasz dialog potwierdzał moją teorię, że jak nikt Was nie słyszy albo przynajmniej nie zna w danej przestrzeni, to rozmowy są głębsze, bardziej szczere.


Spacerując w lewo aż do bramy, dotarliśmy do przystani pełnej jachtów. Następnie skierowaliśmy się ku Stoczni Wisła. Tak naprawdę ulicę wzdłuż niej obserwowaliśmy dopiero zawracając, gdyż w pierwszym odruchu korciły nas jednak widoki nad wodą. Okazało się jednak, że warto było spojrzeć także na budynki. Teraz, gdy jestem na kursie przewodnickim i uczę się chociażby architektury, kształt widocznej na zdjęciu zabudowy intryguje mnie jeszcze bardziej niż wtedy, bo podczas spaceru mój mózg był skupiony niemal w stu procentach na fakcie, że na dachu rosną chwasty 😉


Wycieczka w dużej mierze opierała się na założeniu, że dojedziemy autobusem najdalej, jak to było możliwe, by następnie cofać się jego trasą aż do Stogów, gdzie (nie wiedząc, o której dokładnie skończymy) wybór połączeń mielibyśmy znacznie większy ze względu na dodatkową komunikację tramwajową. Dlatego po odwiedzeniu krańcowych zaułków, mijając użytek ekologiczny, dłuższy odcinek przebyliśmy ulicą Łowicką.

Spacer wydawał się istną sielanką. Pogoda dopisywała. Wokół panowały cisza i spokój. Spory odcinek naszej drogi był pozbawiony zabudowy i gwaru wynikającego z ludzkiej działalności. A nawet, gdy dotarliśmy już do pierwszych budynków, poza budowlańcami remontującymi sklepik, naszą uwagę zwróciły jedynie… kury. Spotkaliśmy się z ich kilkoma grupkami.


Jeśli mogę powiedzieć, że którąś z ulic byłam oczarowana, to niewątpliwie byłaby to ulica Stogi. W dużej mierze zalesiona, a jednak biegnąca dość wyraźnie i utwardzona. Odcinek miał sporą długość, a po dotarciu do ośrodka wypoczynkowego, wymagał od nas zawrócenia tą samą trasą, co zajęło nam sporo czasu, ale jak dla mnie, to był fragment, którym spacerowało się najmilej. A w przezierających gdzieniegdzie zza drzew zbiornikach wodnych zwyczajnie się zakochałam <3


Po przeciwnej stronie głównej drogi uliczki były znacząco krótsze, a ich sieć gęstsza. To, co mnie urzekło, to nazwanie jednego z domów „Dom pod Kasztanami”. Skojarzyła mi się seria o Ani z Zielonego Wzgórza, którą od dziecka uwielbiałam 🙂
Niewątpliwie klimatyczna była też ulica Kutnowska. Po prawej stronie dominowała zabudowa jednorodzinna, która w połączeniu z Martwą Wisłą i zacumowanym przy brzegu łodziami, tworzyła wrażenie, jakbyśmy spacerowali przez osadę rybacką.


Może nie byłaby to wcale taka niedorzeczna teoria. Kawałek dalej, nieopodal ulicy Kępnej, mieściły się bowiem wędzarnie ryb. Zaintrygowały mnie również ogromne zbiorniki i zastanawialiśmy się, co mogły kryć wewnątrz.

Ten odcinek też był całkiem spory. Droga nie biegła prosto, ale luźna zabudowa pozwalała dostrzec więcej. Raz mieliśmy do obejścia sieć bocznych ulic, nim ostatecznie znaleźliśmy się w pobliżu cmentarza na Krakowcu.

Dalej domów było już zdecydowanie więcej, a uliczki znajdowały się bliżej siebie. Zaintrygował mnie duży rozstrzał w podejściu względem gości, jaki reprezentowali mieszkańcy. Paradoksalnie bardziej ciekawa byłam, kto wystawia tabliczkę z groźbą niż kto wita swych gości serdecznie, ale niekoniecznie czułam potrzebę rzeczywistego sprawdzania tego.


Gościnną atmosferę i sporą dawkę sielankowości mogłaby także sugerować otwarta bramka ogródków działkowych. Przyszedł jednak czas na powrót do codziennych realiów.

Gdy kolega zorientował się, że nasza wycieczka powoli dobiega końca, zaskoczył mnie jeszcze bardziej. Nie tylko przeszedł ze mną sporo na własnych nogach, wychodząc niejako ze strefy komfortu. Nie tylko przyjął moją rozplanowaną trasę, na której nie wszystko musiało się mu wydawać ciekawe. Ale wręcz przyznał, jak mu się ta wyprawa podobała i wyraził chęć na kolejną. Ależ to budujące! 🙂

Mam nadzieję, że i Wy, już w kolejny wtorek, wyruszycie ze mną w kolejną podróż! 🙂