PN Ujście Warty – poznajemy nadwarciańską przyrodę

Niedziela, trzeci dzień wyjazdu, miała być najbardziej wymagająca. Z rana poszliśmy jeszcze na mszę do kościoła Matki Bożej Rokitniańskiej, zlokalizowanego obok naszego miejsca noclegu, gdzie urzekło mnie odprawianie mszy zbiorowych w intencji sąsiadów czy przyjaciół, na które można było kogoś nam bliskiego zaprosić. Podobnie jak kiedyś w moim rodzinnym Lęborku, kościelny zamykał świątynię po odprawieniu nabożeństwa, ale na szczęście zdążyliśmy zasygnalizować swoją obecność, a po nas wychodziła jeszcze jedna pani. Po mszy zjedliśmy solidne śniadanie i chwilę po dziesiątej ruszyliśmy z rowerami.

Jeszcze przy ulicy Jana Pawła II Michał zatrzymał nas w miejscu, skąd był widok na dwie wieże ciśnień naraz. Poza tym zwieńczeniem drogi była kamienica, która zachwyciła nas już dzień wcześniej. Nawet zielona siatka ochronna nie rzucała się w oczy tak bardzo, by odebrać jej choćby część uroku. Przystanęliśmy jeszcze przy skwerku z ławeczkami i mozaiką. Przez Kostrzyn przejechaliśmy bez innych przystanków, choć przyznaję, że popatrywałam tęsknym okiem na fortyfikacje dawnej twierdzy. Wiedziałam jednak, że jeszcze tam zajrzymy. Może zdążymy tego wieczora, może nazajutrz rano.

Po jakichś 20 minutach zameldowaliśmy się w Chyrzynie. W ramach swojego wyjazdu natrafiliśmy wcześniej na ulicę Chyżą. Zagadka była intrygująca. Po pierwsze dlatego, że kojarzyłam taki przymiotnik, ale błędnie zdawało mi się, że piszemy to przez „h” (może ze względu na opatrzenie się z takim nazwiskiem wokalisty), skąd zatem „ch”? A jeśli „ch” występuje w związku z Chyrzynem, to skąd rozbieżność w pisowni „rz” i „ż”? Ze zdobytego później folderu o ścieżce przyrodniczej Mokradła dowiedziałam się, że istniała dawniej osada rybacka Chyża, którą wiele razy palono, odbudowywano, a wreszcie przeniesiono za Odrę i dziś jest to niemieckie Kietz. Nazwę Chyrzyno nadano po wojnie nieistniejącej już stacji kolejowej, a później tutejszej stacji pomp, ale zastosowano odmienną ortografię.

Pod bramą Dyrekcji Parku Narodowego Ujście Warty, zorientowaliśmy się, że pracowała, co było do przewidzenia, w godzinach urzędowych w tygodniu. W związku z tym nie zobaczyliśmy płatnej wieży widokowej oraz Przyrodniczego Ogrodu Zmysłów, ale drugą bramą dało się wjechać na teren z innej strony. Okazało się, że pod drogą biegła rzeka i nawet w łodzi dostrzegliśmy pracowników Parku. Podjechaliśmy też bliżej budynku, dawniej pełniącego funkcję przepompowni z wrotami grawitacyjnymi (nadmiar wody po jednej stronie je otwierał, a po przeciwnej – zamykał), a nieopodal umieszczono jedną z tablic edukacyjnych ścieżki Mokradła.

Jej właściwa część znajdowała się po przeciwnej stronie drogi krajowej nr 22. Na wjeździe dostrzegliśmy ostrzeżenie, że mogą się tu mieścić nory bobrowe, dlatego jechaliśmy powoli. To pozwalało zachować uważność na przyrodę wokół (a widoki były urocze) oraz nie przegapić tablic, które odpowiadały przystankom 3-8 ścieżki przyrodniczej. Pierwsza z nich opowiadała o zbiornikach wody słodkiej, a dodatkowo wyczytałam tam, że poziom wody w ciągu roku na tutejszych terenach zalewowych może się wahać nawet o 4 metry! Przy kolejnej tablicy, dotyczącej bioróżnorodności wymieniono m.in. liczebność różnych grup zwierząt, ze szczególnym podkreśleniem walorów tego obszaru dla ornitologów. 61% polskich gatunków ptaków można było znaleźć także w PN Ujście Warty! Kilka z pół tysiąca gatunków roślin opisano przy kolejnym przystanku, uściślając, do czego człowiek wykorzystywał chociażby trzcinę (stropy, ocieplenie ścian), wierzbę (kwas salicylowy, wiklina, energetyka) czy miętę (napój, olejek eteryczny). Nie bez przyczyny nazwano tę część „Skarby z mokradeł”. Nim dotarliśmy do kolejnej tablicy, gdzie głównym bohaterem były trzciny, natrafiliśmy na prawdziwe żeremie! Choć według informacji stało opuszczone, sugerowano ostrożne przemieszczanie się. Docierając do krańca ścieżki, mogliśmy obserwować przelatującego bociana. Płynęła tędy rzeka Postomia, a dawniej był tu tzw. I Spalony Most. Tablica powiadała o użytkowaniu mokradeł i mogliśmy zaobserwować wyczytane treści w praktyce na przykładzie wędkarza. We wspomnianym folderze wyczytałam później, że połowy były dozwolone poza okresem lęgowym ptaków, przy odpowiednim poziomie wód oraz bez łowienia „na żywca”.

Zawróciliśmy do drogi krajowej 22, a że była to asfaltówka bardzo dobrej jakości, jechało się płynnie. Zobaczyłam przy drodze słupki kilometrowe i miałam frajdę, mierząc w myślach czas na odcinkach, kiedy w moim odczuciu jechałam najszybciej. Było to około 15 sekund na przejechanie 100 metrów od słupka do słupka, więc jakieś 24 km/h, ale Michał wypatrzył w którymś momencie na liczniku nawet 28 km/h. Aczkolwiek nie osiągaliśmy takiej prędkości cały czas, bo regularnie zatrzymywaliśmy się przy pomostach po lewej stronie drogi i trzeba było bezpiecznie zjechać, zwłaszcza, że nie byliśmy na trasie sami. Część z przejść była zamknięta (a w metalowe ogrodzenie wkomponowano logo Parku, co wyglądało super!), część pozwoliłaby przejść bądź przejechać dalej, a drogowskazy określały odległość od rzeki Postomii. Co przystanek wartości rosły o około pół kilometra. Kolejno odwiedziliśmy punkty o nazwach: Parking, [coś jeszcze?], Żabczyn, Słowik, Strefa. Wjeżdżaliśmy na mostek, robiliśmy zdjęcia strumienia i łąk po obu stronach, czasem wykorzystywaliśmy moment, by się napić lub chwycić coś na ząb, po czym ruszaliśmy dalej.

Dalej zjechaliśmy także na prawą stronę do tablicy opisującej Rzeczpospolitą Ptasią. W regionie Parku Krajobrazowego Ujście Warty wyznaczono kilka szlaków nazwanych od gatunków ptaków. W tym miejscu akurat przebiegał Szlak Dudka, ale innymi ptakami, które otrzymały swoje szlaki były derkacz, dzięcioł, gęgawa i kania.

Niedługo później znaleźliśmy się na skrzyżowaniu. Zjechaliśmy ku wieży widokowej. Czarnowska Górka, bo tak nazywało się to miejsce, była (jak opisywała tablica) punktem edukacyjnym. Znajdowały się tam wielkogabarytowe modele czajek, z którymi później zapozowałam. Dwójka dzieciaków, która tuż po nas podjechała na rowerach wraz z tatą, bawiła się na urządzeniach do ćwiczeń, a ojciec był niezwykle zaangażowany i zdawał się być ich największym kibicem. Szczególnie upodobali sobie skok w dal, gdzie dało się porównać ich skoki z rekordami zwierząt, ale ponadto były tam również pale do wspinania się, pachołki do slalomu (które i dziewczynka, i ja wykorzystałyśmy po swojemu), drabinki pionowe i kłody poziome. Na podstawie wieży również przywieszono tablice, gdzie można było wyczytać co nieco o wydmach, torfiankach, tradycyjnym budownictwie itp. Wreszcie przyszedł czas na wspinaczkę po widoki. Może nie były spektakularne, ale przyjemne dla oka i dawały chwilę wytchnienia przed dalszą przejażdżką. Nim jednak ruszyliśmy dalej drogą na Słońsk, podjechaliśmy przyjrzeć się właściwej wydmie po drugiej stronie skrzyżowania. Więcej przygód po drodze nie było.

Koło 12:40 dojechaliśmy pod Ośrodek Muzealno-Edukacyjny PN Ujście Warty. Zaczęliśmy od przypięcia rowerów pod specjalnie zaaranżowaną na ten cel wiatą i od przerwy regeneracyjnej. Później zakupiliśmy bilety i pamiątki, które pozostawiliśmy w szafkach w szatni wraz z kaskami i sakwami. W holu na podłodze namalowano logo Parku, a na szybach sikorki. W sali prowadzącej na wystawę można było przysiąść, znaleźć dodatkowe materiały o parkach narodowych w Polsce, obejrzeć film o regionie ujścia Warty, a na podłodze namalowano coś na kształt mapy z kilkoma miejscowościami i rozlewiskiem rzeki między nimi.

Gdy weszliśmy do pierwszej sali wystawowej, wydała mi się dość skromna, żeby nie powiedzieć pusta. Na szczęście pierwsze wrażenie szybko się zmieniło. Im dalej byłam w toku zwiedzania, tym bardziej się wkręcałam. Na początek można było latać niczym ptak na stanowisku opartym o system kinect, ale akurat bawiły się tam jakieś dzieciaki. Na słupie pośrodku pomieszczenia opowiedziano o migracjach ptaków: gęsi tybetańskiej, dziwonii, rybitwy popielatej, przepiórki, bociana białego, biegusa zmiennego, kobczyka, albatrosa wędrownego, jerzyka, mysikrólika, podróżniczka i bernikli obrożnej. Można było się wybrać także w „podróż balonem” i spojrzeć na Park z lotu ptaka. Na jednej z tablic pokazano, że strategie ptasich wędrówek też były różnorodne, bo nie zawsze wracały tą samą drogą.

Nie da się ukryć, że to ptaki były głównym obiektem zainteresowania lokalnych przyrodników i prawdopodobnie także gości, więc im poświęcono najwięcej stanowisk. Dla mnie jako biologa część rzeczy oczywiście nie była nowa, ale doceniałam, w jak uporządkowany sposób te informacje zaprezentowano. Opisano stosowane w ornitologii metody badań, na czym polega obrączkowanie i gdzie można zgłosić widziane ptaki z obrączkami. Ptaki jako gromada miały charakterystyczne cechy takie jak jajorodność czy podwójne oddychanie, co również ukazano w przystępny sposób. Rozprawiono się z mitem „ptasiego móżdżku” i wyjaśniono inne aspekty ptasiej fizjologii.

Wraz z Michałem wysłuchaliśmy też wszystkich głosów ptaków wraz z ciekawostkami prezentowanymi przez narratora. Dowiedziałam się m.in., że:

– buczenie bąka może mieć do 100 decybeli

– śpiew żurawia nazywamy klangorem

– dudki swój czubek eksponują dopiero w ekscytacji, a ich śpiew skojarzył mi się z alfabetem Morse’a

– dziwonia według Anglików śpiewała „Nice to meet you”

– łabędź krzykliwy miał prostszą szyję niż łabędź niemy (nie wyglądał jak cyfra 2) i odwrotnie umieszczone kolory na dziobie (czarny czubek, pomarańczowa nasada)

– skowronki nie lubiły śpiewać, siedząc na ziemi

– gęgawa odbywała lęg właśnie w PN Ujście Warty

W związku z tym, że lot ptaków stał się inspiracją, by człowiek wzniósł się w niebo w pomocą samolotu, na ten kształt zaaranżowano kolejną salę. Poprzyglądałam się zdjęciom w wizjerach, a następnie odwróciłam się do ściany naprzeciwko. Na jednym z ekranów można było dopasować formę zalotów do gatunku, na innym – rodzaj pożywienia, co stało się pretekstem do opowiedzenia o zróżnicowaniu kształtów dziobów. Nie zabrakło też (dla mnie oczywistej) odpowiedzi na pytanie, co było pierwsze – ptak czy jajo (oczywiście jaja pojawiły się w ewolucji szybciej niż gromada ptaków) i licznych ciekawostek dotyczących dobierania się w pary i strategii opieki nad potomstwem.

Dalej mogliśmy sprawdzić, czy prawidłowo zdiagnozujemy, z której strony pochodzi dźwięk, co okazało się niełatwym zadaniem. Dużo prostsze było dobranie ptaków do gniazd, jakie budują. A największą frajdę miałam ze stanowisk, które tłumaczyły w sposób praktyczny, jak ruch powietrza oddziałuje na skrzydła (ptasie, ale analogicznie dzieje się z samolotami). Na przeciwległej ścianie zorganizowano też coś na kształt gry planszowej, ale nie korzystałam z tego stanowiska. Wyobrażam sobie jednak, że mogłaby to być ciekawa rodzinna rozrywka.

Wielu gości, w tym i Michał, rozsiadało się też w łodzi, którą umieszczono na wejściu do kolejnej części wystawy. Jej dziób otaczały ściany, na których wyświetlono film z krajobrazami Parku z czterech pór roku. Na podłodze umieszczono ptasie sylwetki, ale dopiero później Michał pokazał mi, że analogiczne podwieszono pod sufitem. Sama tego nie dostrzegłam. Wsiąkłam za to przy ekranie, gdzie opisano metody szacowania liczebności zwierząt, np. ptaków lecących w kluczu. Przypomniałam sobie zajęcia na studiach, na których poruszono ten temat. Obok na ekranie można było wziąć udział w ankiecie, dlaczego kochamy ptaki. Zaciekawiło nas, że aż 21% gości wskazało „są piękne”. Kolejne miejsca na podium zajęły opinie: „zjadają komary” 😉 oraz „są symbolem wolności”. Poczytałam o zwierzętach zamieszkujących poldery, kamuflażu, lądolodzie i życiu rzeki.

Bardzo fajne wrażenie zrobiło też na mnie stanowisko dotyczące torfowisk. Poza zaprezentowaniem przekroju przez warstwy gleby, użycie gąbki jako podłoża dawało wrażenie, jakbyśmy rzeczywiście stąpali po grząskim gruncie. Na ekranie mogliśmy poczytać chociażby o roślinach rosnących na torfowiskach i skutkach osuszania torfowisk.

Fajnym doświadczeniem było „spotkanie z babcią wierzbą” (jak to określiłam jako absolutna fanka bajki „Pocahontas”). W pniu umieszczono nietoperza, dudka i sowę. Model drzewa miał ponadto wbudowany ekran z animacją, co wyglądało jakby drzewo miało twarz. Wierzba opowiadała różne historie – o dendrochronologii, dziuplach (dziuplaki wtórne to te gatunki, które miały za małe dzioby, by same wykuć dziuplę, ale korzystały z już gotowych) i owadach z nimi związanych (pewnym zaskoczeniem był fakt, że pachnica dębowa zamieszkiwała także wierzby). Wysłuchałam wszystkich trzech, przy czym ostatni nie do końca, bo rozbiegana dziewczynka nagle mi go wyłączyła, wybierając ponownie pierwszy film i nic sobie nie robiąc z tego, że słuchałam. Co więcej, zaraz potem pobiegła dalej, a ja jakoś nie miałam ochoty dla samej końcówki włączać od nowa prawie obejrzanej animacji. Przeszłam zatem do znajdującego się po sąsiedzku stanowiska o pastwiskach i czynnej ochronie przyrody. Następnie podeszłam do kolorowych szaf pełnych skarbów – były tam i odbicia tropów zwierząt, i pióra, i jaja, a także inne przyrodnicze niespodzianki. Pośród nich znajdował się ekran zapoznający zwiedzających z lokalną siecią hydrologiczną.

Życie wodne zdominowało kolejną salę. Uformowano tam nasyp z roślinnością i umieszczono akwarium z prawdziwymi rybami. Przede wszystkim jednak przemycono na przykładzie zbiorników wodnych i organizmów mieszkających w nich i w ich pobliżu treści ogólnoprzyrodnicze i ekologiczne. Opowiedziano, czym jest łańcuch pokarmowy. Wymieniając gatunki żyjące pod wodą i na brzegu rzeki, nie zapomniano również o gatunkach obcych (choć przynajmniej niektóre były z całą pewnością także inwazyjne). Przechodząc pod nasypem do ostatniej (ale chyba największej) sali, można było poczytać o hydrotechnice na terenie Parku.

Po lewej stronie od przejścia mieściło się żeremie, ale trudno było je uchwycić na zdjęciu razem z bobrem, bo dzieliła nas szyba. Chwilę później rozwiązałam krzyżówkę na ścianie obok i to było bardzo fajne – móc sprawdzić, ale też uzupełnić wiedzę z tego, co zaprezentowano w już odwiedzonych muzealnych salach. Uznałam to za duży walor placówki i może dlatego z jeszcze większym entuzjazmem przechodziłam przez ostatnią, pełną takich quizów część wystawy, a i samo muzeum finalnie oceniłabym jako jedno z najfajniejszych muzeów przyrodniczych, w jakim byłam (a było ich sporo).

Pytania i odpowiedzi, ciekawostki o Parku, prezentacja atrakcji turystycznych w okolicy, parków narodowych w Polsce, ankieta, który raz odwiedzamy Park Narodowy Ujście Warty – to tylko niektóre rzeczy, na które natknęłam się dalej. Bardzo wkręciłam się w quiz „Czy rozpoznajesz to miejsce?”, gdzie do drobnym fragmencie należało wybrać jedną z trzech opcji, na co patrzymy. Uzyskałam 81% i komunikat „Widać, że to bagno Cię wciąga” 😀 Chwilę później namówiłam Michała na podjęcie wyzwania – również uzyskał wysoki wynik 75% i dopisano tam „Jesteś dobrym turystą” 🙂 Naprzeciwko tych ekranów znajdowała się także sporych rozmiarów mapa, co też uznałam za fajną atrakcję, szczególnie, jeśli dla kogoś muzeum przyrodnicze było punktem wyjścia do zwiedzania Parku.

Nim jednak wyszliśmy, odkrywaliśmy ciekawostki poukrywane w dwóch wnękach z boku tej ostatniej sali. Jedną poświęcono historii Słońska. Mogliśmy dowiedzieć się więcej o rolnictwie i pracach melioracyjnych na tym obszarze, choć jak na tereny nadrzeczne przystało, działali tam również rybacy. Część stanowisk była przygotowana pod kątem młodszych zwiedzających, np. układanki. Dodatkowy walor dla nas stanowiły wspomnienia dawnych mieszkańców i inne archiwalia. Przyjrzałam się też prezentacji atrakcji Słońska – z wymienionych sześciu planowaliśmy obejrzeć cztery, ale przy okazji obejrzeliśmy później z zewnątrz i piątą.

Tymczasem przeszliśmy do drugiej wnęki – o tematyce bardziej przyrodniczej. Na początek wysłuchałam odgłosów i ciekawostek na temat trzech grup zwierząt. Pierwsze były ptaki: kszyk, pójdźka i świstun. Dalej ssaki leśne: jeleń, sarna i lis. Finałową trójkę stanowiły płazy: żaba moczarowa, kumak nizinny i żaba zielona. Nim dotarłam do akwarium, minęłam jeszcze stanowiska dotyczące obiegu wody w przyrodzie, a zjawisko transpiracji wykorzystano do opisania budowy roślin.

Ruchome stanowisko z kulkami pozwalało zaktywizować gości i przemycić informacje na temat biegu rzeki. Wokół prezentowano owady związane z wodą, m.in. ważki czy pluskwiaki. Nieco mniej interesujące dla mnie osobiście były rodzaje osadów, jakie znalazły się na terenie Parku za sprawką lądolodu tysiące lat temu. Za to z zaciekawieniem przyglądałam się prezentowanym bruzdnicom, zielenicom i okrzemkom, które uświadamiały gości, jak bogate może być życie choćby i w kropli wody! Najfajniejszy pod kątem kształtu wydał mi się tetraedron.

Pominęliśmy stanowisko ze składaniem papierowych samolotów, za to wkręciliśmy w „latanie” – tempo machania rękoma miałam odpowiednie dla gągoła, a za drugim razem srokosza. Trzecią opcją był jeszcze błotniak stawowy. Wisienką na torcie okazał się quiz złożony z czterech części. Należało połączyć zwierzę z jego młodym, gniazdo dopasować do gatunku ptaka, roślinę do zastosowania i rodzaj chmury do oczekiwanej pogody. Uzyskałam kolejno tytuły: Wielki znawca zwierząt, Wielki znawca ptaków, a nawet Wielki znawca roślin (choć zawsze powtarzam, że jestem biologiem, ale słaby ze mnie botanik). Jedynie z ostatnim quizem miałam spore problemy i poprosiłam o pomoc Michała, bo znał się na chmurach naprawdę dobrze 🙂 Zdecydowanie zasługiwał na tytuł: Mistrzowski Przepowiadacz Pogody.

Nim opuściliśmy muzeum, zobaczyliśmy jeszcze dwie wystawy w korytarzu – jedna prezentowała fotografię przyrodniczą, ale trudno stwierdzić, dlaczego znalazła się tam wystawa o ustroju Polski i wyborach z 4 czerwca 1989 roku. Wróciliśmy też do sklepiku, skąd wyszliśmy z ptasimi koszulkami 🙂

Niedługo później wybraliśmy się na zwiedzanie miasteczka. Pierwszym obiektem, który odwiedziliśmy, był młyn z XIX wieku ze współczesnym sowim muralem. Przez Słońsk płynęła rzeka Lenka i przepływała zarówno w tym miejscu, jak i w okolicy zamku joannitów, który obraliśmy za następny cel. Po drodze zatrzymaliśmy się przy pomniku na placu Kombatantów i przyglądaliśmy się ciekawej zabudowie mijanej na rowerze.

Trafiliśmy na plac przed zamkiem w sumie w ciekawym momencie, bo odbywał się festyn rodzinny (prawdopodobnie z okazji Dnia Ojca). Wodzirej prowadził konkursy dla tatusiów i dzieciaków, trwał kiermasz, a po zamku wędrowali przebrani za zakonników mężczyźni i chłopcy. Zastanawialiśmy się wręcz, czy nie przyfarciło się nam, że obiekt można było zwiedzić wewnątrz, bo trudno powiedzieć, czy byłby otwarty w zwykły dzień. Wykorzystaliśmy oczywiście tę okazję – objechaliśmy zamek wokół i weszliśmy także po kolei do środka.

Na placu przed zamkiem (dawniej był to ogród zamkowy, układ alejek zachował się do dziś, ale basen nie) znajdowały się tablice z wypukłymi makietami zamku i jego elementów. Tablice informacyjne znajdowały się także na ścieżce wokół budynku i wewnątrz. Zamek był siedzibą joannitów do 1945 roku, kiedy przeszedł w polskie ręce i przestał być użytkowany. Okazało się jednak, że przyczyną, że oglądaliśmy właściwie jego szkielet, nie była np. wojna, ale pożar z 1975 roku, którego okoliczności są do dziś nieustalone.

Współczesny parter był dawnym przyziemiem. Na tej kondygnacji kiedyś mieściły się kuchnia, piwnice na wino oraz umywalnie, co przeczytaliśmy na tablicy od frontu. Tymczasem wschodnia ściana, od której strony weszliśmy do środka, miała charakterystyczne duże okna. W ich żelaznych ramach dawniej były witraże, a w rozetach krzyże maltańskie. Po tej stronie na piętrze mieściła się Sala Rycerska.

Spacer po zamku, dla mnie jako fanki ceglanych budowli, był prawdziwą przyjemnością. Dodatkowo moją uwagę zwróciły roślinki, które postanowiły „zamieszkać” w oknach zamku. Bardzo cieszył również widok posadzki – jak wyczytałam na jednej z tablic, zachowała się niemal w całości. W jednej z komnat dopatrzyłam się resztek malowanych płaskorzeźb, tymczasem na zewnątrz na ścianie północnej była blenda tarczy herbowej, której w życiu byśmy nie dostrzegli, gdyby nie tablica informacyjna. Herbów dawnych właścicieli było pięć – zdjęto je podczas odbudowy po wojnie trzydziestoletniej, a ścianę otynkowano i dopiero wspomniany pożar odsłonił ślady po nich.

Po odwiedzeniu zamku przejechaliśmy przy rzeczce Lence. Natrafiliśmy na kamień upamiętniający 700 lat Słońska, stojąc pod piękną, bo również ceglaną, świątynią. Do kościoła pw. Matki Bożej Częstochowskiej nie udało się nam jednak wejść. A szkoda, bo herby z frontowej ściany zamku ponoć umieszczono właśnie w jego wnętrzu. Poza tym byłoby to dopełnienie zwiedzania dzieł joannitów – zakon ukończył budowę świątyni w 1508 roku, a od 1550 roku pasowano tu zakonników na rycerzy. Obok kościoła, w budynku o konstrukcji szachulcowej mieściła się jeszcze Wystawa Pamiątek Regionalnych. Jakby tego było mało – znajdowaliśmy się przy… placu Wolności! Był to już chyba czwarty plac/skwer Wolności podczas naszego wyjazdu.

Ruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca, gdzie moglibyśmy zjeść coś na ciepło. Po drodze zatrzymaliśmy się przy zabytkowym budynku Urzędu Gminy – był naprawdę śliczny i nie sposób było przejechać obok niego obojętnie <3 Finalnie wylądowaliśmy w restauracji u Ani i Kijka, którą polecono Michałowi, ale nazwałabym ją raczej barem mlecznym. Siedzieliśmy w ogródku z rowerami, więc po kolei składaliśmy zamówienia i pilnowaliśmy naszych rumaków 😉 Trafiłam na bardzo miłego pracownika, który miałam poczucie, że nieba by mi przychylił, a nawet nieco mnie bajerował 😉 Nakładał wybrane potrawy dokładnie w takiej ilości, w jakiej prosiłam, mieszał składniki do woli, a nawet pozwolił wybrać konkretnego gołąbka 😉 i zorganizował kompot, gdy wydawało się, że ten już się skończył. Co ciekawe, myślałam, że wycena obiadu zależy od wagi, ale tak nie było i naprawdę obydwoje się z Michałem najedliśmy za niewielkie pieniądze.

Posileni, mając w sobie nowe pokłady sił, wyjechaliśmy na chwilę poza Słońsk, przebijając się jeszcze przez remonty na jego obrzeżach i Przyborów. Kolejnym punktem do odwiedzenia była bowiem ścieżka przyrodnicza Ptasim Szlakiem. Liczyła sobie jakieś 2 km długości i po jej przebyciu należało zawrócić tą samą drogą. Przebiegała wzdłuż rzeki Postomii, a jej nawierzchnię stanowiły duże betonowe płyty, gdzieniegdzie jednak popękane, więc warto było nie szarżować. Dodatkowo natrafiliśmy na kilku wędkarzy i część z nich nic sobie nie robiła z blokowania połowy ścieżki sprzętem wędkarskim.

Trasę rozpoczynaliśmy przy wiacie turystycznej (według innego źródła: platformie widokowej) Betonka. Podobnie jak dzień wcześniej pod dachem i w okolicy wieży przelatywały jaskółki. Jedna dymówka przysiadła nawet na barierce i udało się jej przyjrzeć z bliska. Na tablicy obok wieży znajdowała się informacja, że optymalny czas na odwiedzenie ścieżki przypada od kwietnia do czerwca, a zimą i wczesną wiosną bywa zalewana. Przyjrzeliśmy się również narysowanej mapce – jej walorem były na pewno podpisane sylwetki ptaków, które pojawiały się w okolicy. Podpisano także położony obok wieży most Wysokińskiego, a koniec ścieżki stanowił tzw. IV Most, ale według drogowskazu dzieliło nas jeszcze 2,2 km.

Droga okazała się dość przyjemna, ale głównie chłonęliśmy widoki, przystając tylko co pewien czas do zdjęć oraz przy platformie widokowej, która była absolutnie fantastyczna. Weszliśmy zgodnie z oznaczonym kierunkiem (wejście/zejście). Na górze umieszczono dwie tablice z tekstami nawiązującymi do wierszy dla dzieci: „Nad rzeczką opodal krzaczka mieszkała kaczka dziwaczka” oraz „Czarna krowa w kropki bordo gryzła trawę, kręcąc mordą”. Krowy opisano tu określeniem „ekologicznych kosiarek” i zaprezentowano w formie obrazkowej ich rasy. Tak wykoszone łąki były gotowe pod lęgi niektórych ptaków (np. czajek). Druga tablica okazała się bardziej barwna i bogata w treści – zaprezentowano tam kilkadziesiąt gatunków ptaków (w tym również kaczek), które zamieszkują wodę i jej najbliższą okolicę. Schodząc, widzieliśmy już ostatni etap ścieżki.

W pobliżu końcowego mostu mieściła się czatownia obserwacyjna. Była niewielka, ale i tak nie dało się do niej wejść, bo brakowało schodów. Na łące za nią pasły się krowy – pokusiłabym się o stwierdzenie, że mogła ich tam stać nawet setka! Reprezentowały kilka ras. Najbardziej uroczo wyglądały oczywiście cielaczki. Zrobiliśmy przystanek przy IV Moście, zamkniętym ze względów bezpieczeństwa. Wówczas zawróciliśmy aż do Słońska.

Około 19:00 ruszyliśmy w drogę powrotną do Kostrzyna znaną nam już trasą. Po całym dniu forma i tempo nie były już ta same co rano, ale szło całkiem nieźle. Michał powiedział, że jest ze mnie dumny, ja – że potrzebowałam to usłyszeć <3 Trzymaliśmy dość równe tempo, a Michał zasugerował trzy kilkuminutowe przerwy, żeby jeść, pić i łapać oddech, co szczególnie się przydało, gdy poczułam, że mogę naciągnąć pachwinę – ta przerwa pozwoliła rozchodzić nogę i zaskoczyła, nie odzywając się już później 😉

Uniknęłam w tamtym momencie kontuzji, ale na tym się nie skończyło. Około 20:00, gdy byliśmy na rondzie Twierdza, tuż przy wjeździe do Kostrzyna, podczas zjazdu zniosło mnie na barierkę. Po tylu godzinach bardziej zmęczona była głowa niż ciało, więc refleks miałam nieadekwatny. Nim zareagowałam, prawy pedał zagrzebał się w ziemi i żadne działanie nie przyniosłoby już skutku. Żebrami z prawej strony uderzyłam w barierkę i tak naprawdę to one przyjęły na siebie większość siły upadku. Ręka była wyżej, więc nawet jej nie drasnęłam. Za to przeciwna noga z rozpędu też w coś uderzyła, może w krawężnik, może w rower (po którym swoją drogą też nie było widać, że przeżył taki wypadek).

Zareagowaliśmy oboje bardzo przytomnie. Pokazałam jadącym za mną kierowcom, że sytuacja pod kontrolą. Michał jechał przede mną, ale momentalnie zatrzymał się, podszedł i dopilnował, bym usiadła. Zasugerowałam, gdzie w sakwie znajdzie okład chłodzący, poprosiłam, by mi go podał i przyłożyłam do już posiniaczonej nogi. Później zrobiłam parę kroków, więc pomimo bólu uspokoiłam się, że noga nie była złamana. Jednak towarzyszyły mi ogromne emocje – gdy po chwili Michał mnie objął, właśnie chcąc uspokoić, śmiałam się i płakałam jednocześnie, choć śmiech powodował ogromny ból w klatce piersiowej. Oddychałam też bardzo dziwnie, wdech był niczym nabieranie powietrza na dwa razy i dopiero potem robiłam w miarę normalny wydech.

Paradoksalnie, a może podświadomie próbując rozładować sytuację, żartowałam, że teraz mam okazję sfotografować ceglany rawelin August Wilhelm, który mijaliśmy rano i wówczas nie było możliwości się zatrzymać. Uwieczniłam też tablicę z nazwą miasta i samo miejsce wypadku. Trochę ku przestrodze. Wiedziałam, że to będzie dla mnie lekcja. Przede wszystkim co do własnych granic.

Gdy już uspokoiłam oddech, odpoczęłam i rozchodziłam, wsiedliśmy powoli na rowery. Było późno, musieliśmy jednak jeszcze wrócić do bazy, a dzieliło nas około dwóch kilometrów. Czułam nogę i żebra, ale na asfalcie był to całkiem znośny ból, bardziej dokuczały mi nierówności. Miałam w głowie myśl, że być może kierowcy się niecierpliwią, że tak spokojnie przejeżdżam przez skrzyżowania, ale w tamtej chwili robiłam tyle, ile mieściło się w zakresie moich możliwości.

Dojechaliśmy do miejsca noclegu, a licznik Michała pokazał 50,73 km. To był najdłuższy dystans, jaki pokonałam w życiu. Nie sądziłam, że jestem do tego zdolna i z tego powodu czułam dumę. Pomimo wypadku i jego bolesnych konsekwencji doceniałam też nasz wspólny wyjazd. Dzięki rowerom byliśmy w stanie zobaczyć dużo więcej, więc byłam wdzięczna Michałowi za ten pomysł, za pomoc w ogarnięciu takiego (dla mnie debiutanckiego) wyjazdu rowerowego i za zachowanie zimnej krwi, gdy było to najbardziej potrzebne, choć przecież i jemu towarzyszyły silne emocje.

Nadchodząca noc nie należała do najłatwiejszych, bo położenie się i wstawanie wiązały się z bólem i wysiłkiem. Wiedziałam, że po powrocie do Gdańska sprawdzę, czy żebra są całe. Tymczasem nazajutrz czekały nas jeszcze ostatnie godziny w Kostrzynie.

Zajrzyj też do zakładki dotyczącej parków narodowych 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *