Drugiego dnia przejechaliśmy pociągiem regionalnym z Gorzowa Wielkopolskiego do Witnicy, zlokalizowanej między nim, a docelowym Kostrzynem nad Odrą. Pociąg miał kilkanaście minut opóźnienia, co wykorzystaliśmy, by rozejrzeć się wokół peronu. Szczególnie ciekawa była drewniana wieża ciśnień oraz wielkogabarytowa pompa. I podobnie jak w Zbąszynku, natrafiliśmy na betonowy schron jednoosobowy.

Podczas jazdy Michał aktualizował prognozy pogody, a te nie były szczególnie sprzyjające. Zastanawialiśmy się nawet, czy nie przeczekać zapowiadanej ulewy właśnie w Witnicy, bo mieliśmy do opadów około godziny, a niekoniecznie w tym czasie zwiedzilibyśmy i miasteczko, i dotarlibyśmy do którejkolwiek wiaty na trasie rowerowej przez polder. Zresztą, nie prognozowaliśmy zbyt długo. Zrobiliśmy parę fotek na samym dworcu, wsiedliśmy na rowery i już zaczęło kropić. Od dworca pojechaliśmy w prawo i na kolejnym skrzyżowaniu ruszyliśmy w lewo ulicą Słoneczną. Zatrzymaliśmy się jednak niemal po chwili pod wiaduktem, gdzie naradziliśmy się, co dalej. Przy tej okazji sfotografowałam murale po obu stronach wiaduktu. A że Michał ostrzegał, że deszczyk, który nas pokropił do tej pory to nie najgorsze, co pogoda na ten dzień miała w zanadrzu, lepiej było wykorzystać czas przed właściwą ulewą. Pojechaliśmy więc dalej ulicą Pocztową i muszę przyznać, że bardzo pozytywnie zaskoczyły mnie miasteczka w lubuskim, bo Witnica była kolejnym z wieloma ścieżkami rowerowymi.



Minąwszy kilka przecznic, znaleźliśmy się w Parku Drogowskazów i Słupów Milowych Cywilizacji. Było to naprawdę ciekawe miejsce. Zaczęłam jednak po drugiej stronie, gdzie przed ceglanym, opuszczonym budynkiem ustawiono elementy związane z istniejącym tu dawniej tartakiem i odlewnią żelaza, która go zastąpiła. Nad przepływającą tu rzeką Witną (uwiecznioną także na muralu) umieszczono koło młyńskie (choć trudno powiedzieć, czy nie była to tylko ozdoba) oraz wiatę, która miała okazać się dla nas przydatna jeszcze później.





Po przeciwnej stronie Michał już oglądał eksponaty w ramach wspomnianego Parku. Dołączyłam do niego, dreptając jednak innymi dróżkami. Co jakiś czas zerkaliśmy ku sobie, jednak każde obrało własną ścieżkę zwiedzania, bo nie było nadanego kierunku. Sama weszłam główną bramą z napisem. Pierwszym, na co natrafiłam w pobliżu, było wykute godło miasta i od razu uznałam, że pewnie minę zbiór drogowskazów itp. Okazało się jednak, że zaprezentowano tu liczne ludzkie wynalazki (elektrownię, gazownię, maszynę parową, lokomotywę, parostatek, samolot itd.). W innej strefie znalazły się słupy drogowe, w tym słupy kilometrowe z okolicy Witnicy, ale także słupy graniczne. W pewnej odległości od nich umieszczono słup graniczny dawnego województwa gorzowskiego i płaskorzeźby z pomnika szosy brzeskiej. Dość przejmująca była przestrzeń wypełniona ograniczeniami i zakazami, która miała udowadniać, że nie zawsze takie podejście sprzyja ludziom. Nazwano ją tzw. przestrzenią refleksji i zawierała wspomnianą „Drogę do nikąd” (oryginalnie z błędem ortograficznym), na co składały się m.in. tablica z zakazem fotografowania, fragment muru berlińskiego, kolczatka z przejścia granicznego w Kostrzynie czy zapora przeciwczołgowa. Bardzo spodobał mi się też drogowskaz o nazwie „Rozstaje życiowych wyborów” zlokalizowany obok zbiornika wodnego. Ukazywał wiele wartości, jakimi kierujemy się w życiu, niektóre sobie przeciwstawiając, np. „mieć” i „być” czy „optymizm” i „pesymizm”.













Właściwie tyle udało się zobaczyć, nim zaczęło padać. Około 10:30 lunęło z taką gwałtownością, że rozejrzałam się za Michałem, a nigdzie go nie widząc, poleciałam z rowerem na drugą stronę pod wiatę. Wierzyłam, że i on schował się (np. pod zadaszeniem w ramach jednego ze stanowisk, bo nieopodal tamtej części ostatni raz się widzieliśmy). Schowana pod dachem miałam zamiar zadzwonić do niego, sprawdzić, czy się schował i dać znać, że i ja znalazłam schronienie. Nie zdążyłam jednak tego zrobić, bo zobaczyłam, jak z przeciwnej strony Parku jedzie w moją stronę. Chwilę przed tym, jak przejechał, z drzewa zerwała się jedna z grubszych gałęzi. Na szczęście po chwili byliśmy już bezpiecznie razem.
Niedługo później pod tym samym dachem znalazło się dwóch lokalsów, którzy bez zbędnych ceregieli się nam przedstawili i przeszli na ty. Sebastian i jego wujek Adam byli dosyć wygadani, szczególnie ten drugi. Radośnie popijali piwko i wypalili chyba z paczkę papierosów. Panowie wykazali się ciekawością, jeśli chodzi o nasz cel podróży i próbowali nas uświadomić, że zaplanowana przez nas trasa urywa się w połowie. Wiedzieliśmy jednak, że zrobiliśmy solidny rekonesans, a z całym szacunkiem dla obu panów, ale raczej nie wyglądali na fanów turystyki na rowerze. Młodszy zaczął nam rzucać nazwami alternatywnych miejsc, które powinniśmy odwiedzić, a starszy spoglądał na niego pobłażliwie, wiedząc, że nie skojarzymy wszystkich lokalnych nazw. Poza tym wcale nie mieliśmy zamiaru zmieniać planów – jedynie pogoda wymusiła na nas przesunięcie ich w czasie. Cóż, to było chyba najdłuższe półtorej godziny w moim życiu 😉 Adam próbował się też powstrzymać od rozmów o polityce, ale wybitnie mu nie wychodziło 😉 Komentował również to, że jak nam zimno, to najlepiej się przytulić i śmiał się, że jesteśmy totalnie nieprzygotowani, myśląc, że nie mamy kurtek na deszcz. Nie zdążyliśmy ich założyć wcześniej, a teraz potrzebowaliśmy choć ciutkę wyschnąć. Na szczęście pod wiatę wbiegło jeszcze dwóch młodych chłopaków i Adam z Sebastianem zaczęli dyskutować z nimi. Drugie „na szczęście” to fakt, że po tej ulewie do końca dnia miało już nie padać i prognozy się sprawdziły.

W południe wróciliśmy na drugą stronę, do Parku. Została nam do odwiedzenia alejka po drugiej stronie zbiornika wodnego. Była tam armatka z murem, wielki piec, liczne drogowskazy z nazwami miejscowości podzielonymi tematycznie, np. związanymi z ptakami, gospodarstwem rolnym, wiejską chatą, częściami ciała, a nawet religią. Następnie wróciliśmy w okolice Urzędu Miejskiego w Witnicy, w poszukiwaniu miejsca, gdzie napilibyśmy się ciepłej kawy i herbaty. Nieco mniej zmarznięci (dodatkowo nieśmiało wracało słoneczko) minęliśmy jeszcze pomnik upamiętniający żołnierza polskiego i podjechaliśmy zobaczyć chociaż z zewnątrz kościół pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Mieścił się na placu Wolności, co nas rozbawiło, bo od początku wyjazdu w każdej miejscowości na taki natrafialiśmy.









Przyszła pora na właściwy szlak na ten dzień, ruszyliśmy więc ku ulicy Słonecznej i nią wyjechaliśmy z Witnicy na południe, przez Białczyk, ku Warcie. Ścieżka, którą głównie zamierzaliśmy się poruszać, nazywała się „Na dwóch kółkach przez Polder Północny” i liczyła sobie aż 30 km, ale jej przebieg sprawiał, że mieliśmy zamiar pokonać część tak, by finalnie znaleźć się w Kostrzynie nad Odrą (a nie znów w Witnicy). Nie wjechaliśmy zatem na tzw. Żółtą Drogę, szczególnie, że Michał chciał również zobaczyć miejsce, skąd dawniej odpływał prom przez Wartę. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na moście, gdzie dwa kanały wodne łączyły się w jeden i było to widać po różnym odcieniu wody. Miejsce wyglądało naprawdę bajecznie, ale nie mogliśmy tam zostać zbyt długo, bo wiatr uparcie wywracał rowery. Tablica opowiadała o tzw. hydrowęźle i jak wykorzystano tereny zalewowe dla ochrony okolicznych miejscowości przed powodzią z wykorzystaniem stacji pomp. Jedną z nich minęliśmy niedługo później i to przy niej mieliśmy zamiar wjechać na ścieżkę przyrodniczą.





W tamtym momencie pojechaliśmy jednak na wprost do miejsca dawnej przeprawy promowej w Kłopotowie. Daliśmy sobie chwilę na przerwę regeneracyjną plus foteczki i nacieszenie się po prostu tym, że (jak słusznie zauważył Michał) to mogło być miejsce, w którym byliśmy najbliżej Warty. Właściwie dzielił nas metr, może niecałe dwa, ale już się tam nie przechylaliśmy, żeby nie wpaść 😉 Dodatkowo na tablicy umieszczono ciekawostki o rybach, a z pomocą grafik zachęcano ludzi, by zabierali śmieci, by pozostawione nie zagrażały zwierzętom.




O 14:00 ruszyliśmy ścieżką spod stacji pomp. Para rowerzystów z naprzeciwka zapowiedziała nam, że będzie dużo kałuż, ale i piękne widoczki, a droga z Kostrzyna zajęła im półtorej godziny z przystankami na zdjęcia (pani uśmiechnęła się do mnie porozumiewawczo, mówiąc te słowa). Wiedzieliśmy, że odbijemy jeszcze w jednym miejscu w bok, jedziemy pod wiatr, a nie jak państwo – z wiatrem, a do tego napstrykamy pewnie multum fotek, dlatego nawet nie liczyliśmy, że nasz czas będzie krótszy czy choćby podobny. Ruszyliśmy jednak pełni entuzjazmu. Jechaliśmy tzw. Wałem Północnym, przeciwpowodziowym (oznaczonym kolorem czerwonym) i rzeczywiście pokłosiem ulewy były liczne kałuże. W pewnym momencie przestało mi już przeszkadzać, że mam łydki upstrzone plamami z błota 😉

Czerpaliśmy po prostu radość ze wspólnej jazdy w całkiem atrakcyjnych okolicznościach przyrody. Zatrzymywaliśmy się co jakiś czas, by uwiecznić naturę lub ustawione przez pracowników Parku Narodowego tablice edukacyjne, opisujące składowe tej natury. Pierwsza mijana przez nas, dotycząca trzcinowiska, była jednocześnie ostatnią, dwudziestą na szlaku.
Warta początkowo nie była szczególnie widoczna, ale dalej towarzyszyła nam niemal cały czas. Tymczasem po prawej stronie znajdowały się m.in. pola i nawet zaintrygował mnie dźwięk motoru przy jednym z zakoli drogi, gdzie drzewa zasłaniały widoczność. Przecież po wale nie jechałyby auta! Gdy jednak przejechaliśmy ten kawałek, zobaczyliśmy pracujący ciągnik właśnie na jednym z pól.
W punkcie o nazwie Prądy mieściła się kolejna tablica, o ptakach szponiastych, a obok umieszczono wiatę, gdzie na chwilę przysiedliśmy. Już do tego punktu jechaliśmy niemal godzinę. Michał dbał, bym nie zapominała o regularnym nawadnianiu się – sama mam trochę jak wielbłąd, długo nie czuję pragnienia, skupiona na wędrówce (a tu na jeździe), ale jednak sensowniej uzupełniać płyny po troszku.




Po przerwie pojechaliśmy dalej na wprost, a Michał zwrócił moją uwagę na tablice z numerami po drugiej stronie rzeki. 16, 15, 14 – te liczby świadczyły o tym, ile kilometrów zostało Warcie do wpadnięcia do Odry 😉 Tymczasem my zatrzymaliśmy się w punkcie o nazwie Niwka po nieco ponad półgodzinie. Mieściła się tu wiata, ale i miejsce na ognisko. Tablica edukacyjna opowiadała o formach ochrony przyrody. W tym miejscu odbijaliśmy na północ, a kałuże były ogromne, niejednokrotnie zajmowały całą szerokość drogi. Była to tzw. Kamieńska Grobla, o czym przekonaliśmy się kawałek dalej, spoglądając na drogowskaz. Można było w tym miejscu odbić na Bobrową Drogę, ale nie ona była naszym celem, więc pojechaliśmy dalej na wprost.




Zrobiliśmy sobie przystanek na moście, równolegle do którego biegł drugi most. Michał wysyłał mnie tam, a ja początkowo odmówiłam, ale dałam się namówić, gdy zaoferował, że zrobi mi fajne fotki. Nie pozostałam mu dłużna i z rzeczonego mostu ja nagrywałam i fotografowałam jego, a on robił to samo w drugą stronę. Już ktoś nam kiedyś powiedział, że jesteśmy siebie warci 😉



Kręciliśmy na dwóch kółkach dalej, aż nagle zawołałam za Michałem:
– Hej, hej, czekaj! Tablica.
– Nawet jej nie zauważyłem.
– I ławeczka, idealnie dla kleszczy.
– Kleszcz Bistro – rozbawił mnie.


Przyjrzeliśmy się tablicy o historii melioracji, był to punkt siódmy na wyznaczonej ścieżce. Między nim a punktem szóstym o aktywnej ochronie dostrzegliśmy bociany pośród zieleni po obu stronach drogi. Jechaliśmy dalej aż do wieży widokowej przy punkcie piątym. Choć nosił tytuł „Długonogie, długodziobe…”, to w środku pod dachem latały jerzyki bądź jaskółki, ale były tak szybkie, że moje oczy nie nadążały z diagnotyką 😉 Dopiero przyglądając się zdjęciom, stawiałabym jednak na jaskółki. Uznaliśmy oboje zgodnie to miejsce za urocze, a do tego na jednym ze śmietników pozostawiono informację, że jest nieczynny, bo pliszka siwa założyła w nim gniazdo 🙂
Od parkingu „Olszynki” biegła ścieżka tej samej nazwy. Miała ledwie 3 km i teoretycznie udostępniono ją tylko do ruchu pieszego. Tworzyła pętlę złożoną z 15 przystanków, ale nie była dostępna w całości. Nim zatem ruszyliśmy gruntową drogą na północ, podeszliśmy do tablicy po lewej stronie, dotyczącej rykowiska. Postanowiliśmy przejechać na tyle, na ile to możliwe i zawrócić aż do Warty. Właściwie udało się nam zobaczyć tylko tablice o bogatym życiu wierzby (z przestrogą przed szerszeniami!) i o pnączach („Zaplecione”). Kilometr od punktu startu mieściła się kładka, a za nią przestrzeń między drzewami była zbyt wąska, by wejść z rowerami. Na słupku oznaczenie nie wykluczało prowadzenia roweru, ale wiedzieliśmy, że nie zrobimy nawrotki. Dlatego w tym miejscu sfotografowaliśmy tylko strumyk i tabliczkę poświęconą siedlisku, jakim był ols, po czym znaną już sobie drogą gruntowną ruszyliśmy na południe.












Po przerwie regeneracyjnej nad Wartą jechaliśmy dalej po wale przeciwpowodziowym. Pierwsza tablica, którą minęliśmy (numer 17 ze ścieżki), opowiadała o zielonych świadkach historii – roślinach, które pozostały po dawnych osadach, podczas gdy zabudowa dawno już nie istniała. Na wysokości następnej tabliczki, o życiu wielkiej rzeki, po przeciwnej stronie rozpoczynała się ścieżka przyrodnicza Torfianka. Miała biec częściowo po kładce, częściowo drogą gruntową i częściowo przez podmokłą łąkę. Stanowiła łącznik między wałem a Bobrową Drogą, gdyby ktoś miał chęć skrócić swoją trasę przez polder, aczkolwiek wymagała prowadzenia roweru. My nie mieliśmy jej w planach, poza tym pozostało nam jeszcze ładnych parę kilometrów do celu. Dodatkowo z perspektywy wału nie było widać w całości jej przebiegu.







Wkrótce dojechaliśmy do śluzy. Tutejsza tablica edukacyjna opowiadała o trzech gatunkach inwazyjnych: szopie praczu, norce amerykańskiej i jenocie. Znajdowała się tu wiata, przy której siedziało dwóch rowerzystów, ale zbierali się już do dalszej jazdy. My przystanęliśmy na parę chwil i również ruszyliśmy w kierunku Kostrzyna. Poza samą rzeką Wartą, były tu także inne cieki, tym więcej, im bliżej byliśmy Stacji Pomp – Warniki. Chwilę później wjechaliśmy między drzewa i za ogrodzeniem po prawej stronie zaciekawiły nas… ule. Okazało się, że był to skansen w formie pasieki. Tuż za nim znajdowała się właśnie wspomniana stacja pomp.




Gdy znaleźliśmy się na terenie miasta, pojechaliśmy ulicą Wyszyńskiego aż do Wodnej, gdzie skręciliśmy w prawo. Natrafiliśmy na plan Kostrzyna nieopodal Pałacu Ślubów. Nieopodal mieścił się plac Wojska Polskiego – moją uwagę w pierwszej chwili zwrócił jednak nie baner „Murem za polskim mundurem” ze zniczami (co od razu przyciągnęło Michała), ale rzeźby w formie kamieni z metalowymi dodatkami, tworzące różne zwierzęce hybrydy. Z placu było widać wieżę ciśnień.



Niedługo później odwiedziliśmy Park Miejski. Pośrodku umieszczono fontannę, a między ławeczkami były analogiczne kamienno-metalowe rzeźby do tych widzianych wcześniej. Ale przejechaliśmy się również alejką z rzeźbami z cyklu Przemijanie: Brzemienność, Macierzyństwo, Zabawa, Praca, Starość.



Finalnie podjechaliśmy do parku przy Amfiteatrze, gdzie zatrzymaliśmy się na późną obiadokolację. Jedzonko wchodziło jak złoto, bo jednak przejechaliśmy tego dnia (licząc z dojazdem do bazy nieco bardziej na północy miasta) aż 38,5 km. Najedzeni, organizując po drodze jeszcze prowiant na resztę wyjazdu, przyjechaliśmy na wieczór do miejsca noclegu. Ostatnim celem tego dnia była solidna regeneracja przed najbardziej wymagającym dniem całej wyprawy.

Zajrzyj też do zakładki dotyczącej parków narodowych 🙂